Clancy Tom - Jack Ryan 06 - Stan zagrożenia.pdf

(1724 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
TOM CLANCY
Stan Zagrożenia
w Wydawnictwie Amber
CZAS PATRIOTÓW
CZERWONY KRÓLIK
KARDYNAŁ Z KREMLA
POLOWANIE NA „CZERWONY PAŹDZIERNIK"
STAN ZAGROŻENIA
w przygotowaniu
BEZ SKRUPUŁÓW
TOM CLANCY
STAN ZAGROŻENIA
Przekład Zbigniew Kański
AMBER
Tytuł oryginału CLE AR AND PRESENT DANGER
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna ZBIGNIEW WARZECHA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta RENATA KUK, ELŻBIETA SZELEST
Ilustracja na okładce AGENCJA AKPA
Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © 1989 by Jack Ryan Enterprises Ltd.
All rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-0404-6
* * *
Pamięci Johna Balia, przyjaciela, nauczyciela i profesjonalisty, który odleciał ostatnim samolotem
* * *
Prawo bez przemocy jest bezsilne. Pascal
Rola policji polega na stosowaniu przemocy lub groźbie jej użycia
w obronie żywotnych interesów państwa wewnątrz jego granic
i w normalnych warunkach. Rola sił zbrojnych polega na stosowaniu
przemocy lub groźbie jej zastosowania poza granicami państwa
w normalnych warunkach, zaś wewnątrz jego granic wyłącznie
w okolicznościach nadzwyczajnych (...). To, w jakim zakresie państwo gotowe jest użyć przemocy w obronie
swych żywotnych interesów (...), zależy od oceny
aktualnie sprawującego władzę rządu, jakie środki może
i powinien zastosować, by nie dopuścić do kryzysu funkcjonowania
państwa i rezygnacji z własnych obowiązków.
Generał sir John Hackett
Prolog
SYTUACJA
Pokój był jeszcze pusty. Gabinet Owalny mieści się w południowo-wschodnim rogu zachodniego skrzydła Białego
Domu. Prowadzą do niego trzy wejścia: jedno z gabinetu osobistego sekretarza prezydenta, drugie z małej kuchni, przez
którą można przejść do gabinetu prezydenta, i wreszcie trzecie z korytarza wychodzącego na Pokój Roosevelta. Jak na
najwyższego urzędnika w państwie, gabinet jest niezbyt duży i zwiedzający często napomykają, że wydaje się im
mniejszy, niż oczekiwali. Biurko prezydenta, ustawione na wprost okien o grubych szybach z kuloodpornego
poliwęglanu, zniekształcających widok na trawnik przed Białym Domem, wykonane jest z drewna pochodzącego z
HMS „Resolute", brytyjskiego statku, który zatonął na wodach amerykańskich w XIX wieku. Amerykanie wydobyli
wrak i zwrócili go Zjednoczonemu Królestwu, a w dowód wdzięczności królowa Wiktoria kazała wykonać biurko z
jego dębowych desek i przekazać Amerykanom jako wyraz oficjalnego podziękowania. Wykonane w czasach, gdy
ludzie byli niższego wzrostu niż dzisiaj, biurko podwyższono nieco za prezydentury Reagana. Leżały na nim
segregatory i raporty przykryte wydrukiem harmonogramu spotkań, aparat interkomu, zwyczajny wieloliniowy telefon
klawiszowy oraz wyglądający normalnie, ale nader skomplikowany, bezpieczny aparat do rozmów poufnych.
Krzesło prezydenta zostało wykonane na zamówienie i przystosowane do rozmiarów i wymagań użytkownika, zaś
wysokie oparcie zawierało kilka warstw kevlaru - tworzywa lżejszego i mocniejszego od stali - stanowiącego
dodatkowe zabezpieczenie przed kulami, gdyby jakiś szaleniec
zdołał przestrzelić pancerne szyby okien. Kilkunastu agentów Secret Service pełniło dyżur w tej części rezydencji
prezydenta w godzinach urzędowania. Aby się tu dostać, większość ludzi musiała przejść przez detektor metali - w
zasadzie wszyscy, bo ci najpewniejsi byli nieco za pewni - i każdy musiał się poddać kontroli przeprowadzanej całkiem
serio przez funkcjonariuszy Secret Service, których bez trudu rozpoznawało się po wetkniętej w ucho słuchawce koloru
skóry oraz przewodzie wychodzącym spod marynarki i których uprzejmość była sprawą drugorzędną wobec ich
głównej misji - ochrony życia prezydenta. Pod marynarką każdy agent nosił broń krótką o dużej mocy i każdy z
zawodowego nawyku widział we wszystkich i wszystkim potencjalne zagrożenie dla Farmera, bo taki pseudonim
aktualnie obowiązywał - nie miał on żadnego znaczenia, poza tym że był łatwy do wymówienia i rozpoznania w
łączności radiowej.
Wiceadmirał James Cutter z Marynarki Wojennej USA urzędował w gabinecie położonym w przeciwległym, północno-
zachodnim rogu zachodniego skrzydła i tego dnia tkwił na posterunku już od szóstej piętnaście. Stanowisko specjalnego
doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego nadaje się tylko dla rannych ptaszków. Za kwadrans ósma
wypił drugą filiżankę kawy - podawano tu wyborną - i włożył przygotowane raporty do skórzanej aktówki. Przeszedł
przez pusty gabinet swojego przebywającego na urlopie zastępcy, potem korytarzem na prawo, obok również pustego
gabinetu wiceprezydenta, który bawił właśnie w Seulu, i skręcił na lewo, obok gabinetu szefa administracji Białego
Domu. Cutter należał do grona najbardziej wtajemniczonych osobistości Waszyngtonu - nieobejmującego nawet
wiceprezydenta - które bez specjalnego zezwolenia mogły wejść do Gabinetu Owalnego według własnego uznania,
choć zazwyczaj zawiadamiał najpierw sekretariat, żeby uniknąć zamieszania. Szef administracji nie patrzył
przychylnym okiem na ten przywilej, z tym większą też satysfakcją Cutter wykorzystywał swoje uprawnienie
nieograniczonego dostępu do prezydenta. Po drodze czterech funkcjonariuszy ochrony ukłoniło się admirałowi, który
odwzajemnił się takim samym skinieniem, jakim pozdrawiał każdego pracownika fizycznego. Oficjalnym
pseudonimem Cuttera był Drwal i choć Cutter dobrze wiedział, że agenci nazywają go pomiędzy sobą zupełnie inaczej,
nic sobie z tego nie robił. W sekretariacie już tętniło życie; trzech sekretarzy i jeden agent Secret Service siedzieli na
swoich miejscach.
- Szef będzie punktualnie? - spytał.
- Farmer jest w drodze, panie admirale - odpowiedział agent specjalny Connor. Miał czterdzieści lat, był szefem
osobistej ochrony
prezydenta, nie obchodziło go, kim jest Cutter i miał gdzieś to, co Cutter
o nim myśli. Prezydenci i doradcy przychodzili i odchodzili, jedni lubiani, inni znienawidzeni, ale zawodowcy ze służb
specjalnych obsługiwali
i chronili wszystkich bez wyjątku. Fachowym okiem przebiegł po aktówce i garniturze Cuttera. Dzisiaj nie było tam
broni. To nie paranoja. Król Arabii Saudyjskiej zginął z rąk członka rodziny, a byłego premiera Włoch własna córka
wydała terrorystom, którzy go w końcu zamordowali. Nie tylko na wariatów musiał uważać. Każdy mógł zagrażać
prezydentowi. Connor i tak miał szczęście, że musiał dbać tylko o jego fizyczne bezpieczeństwo. Były też inne
zagrożenia, ale to już zmartwienie odmiennych, mniej zawodowych służb.
Wszyscy wstali, kiedy wszedł prezydent i za nim, jak zawsze, anioł stróż z ochrony osobistej - gibka kobieta około
trzydziestki o rozpuszczonych, ciemnych włosach, co nie zmieniało faktu, że w strzelaniu z pistoletu nie miała sobie
równych w służbach rządowych. Daga - jej przydomek służbowy - przywitała Pete'a uśmiechem. Zapowiadał się
spokojny dzień. Prezydent nigdzie się nie wybierał. Listę interesantów dokładnie sprawdzono - numery legitymacji
ubezpieczeniowych osób spoza personelu przepuszczono przez komputery z rejestrem kryminalnym FBI - a samych
gości podda się oczywiście najbardziej drobiazgowej rewizji, jaką da się przeprowadzić bez obmacywania
delikwentów. Prezydent gestem ręki zaprosił admirała Cuttera do siebie. Dwóch agentów jeszcze raz sprawdziło listę
interesantów. Należało to do ich obowiązków, a szef ochrony wcale nie miał pretensji, że typowo męską robotę zlecono
kobiecie. Daga zasłużyła na swoje stanowisko, pracując w terenie. Wszyscy zgodnie przyznawali, że gdyby była
mężczyzną, nosiłaby już dwie krokiewki sierżanta, a jeśli przypadkiem jakiś niedoszły zabójca wziąłby ją za sekretarkę,
należało tylko mu współczuć. Co kilka minut, dopóki Cutter nie wyszedł, agenci na zmianę spoglądali przez wizjer w
białych drzwiach, by upewnić się, czy wszystko w porządku. Prezydent piastował urząd już przeszło trzy lata i
przywykł do ciągłej obserwacji. Agentom nie przyszło nawet do głowy, że zwykły śmiertelnik czułby się skrępowany w
tej sytuacji. Płacili im za to, żeby wiedzieli wszystko co się da o prezydencie, począwszy od tego, jak często chodzi do
toalety, skończywszy na osobach, z którymi sypiał. Nie na próżno agencję zwano Secret Service. Ich poprzednicy
skrzętnie ukrywali wszelakie grzeszki swojego szefa. Żona prezydenta wcale nie miała prawa wiedzieć, co robi jej
małżonek cały boży dzień - przynajmniej niektórzy prezydenci wyraźnie to sobie zastrzegli - ale funkcjonariusze
ochrony mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek.
Za zamkniętymi drzwiami prezydent usiadł wygodnie. Od strony kuchni Filipińczyk, steward w mundurze marynarki,
wniósł tacę z kawą i rogalikami i zasalutował na baczność, zanim odszedł. Tym samym zakończył się wstępny poranny
rytuał i Cutter przystąpił do codziennego raportu wywiadowczego. Materiał dostarczała mu CIA do domu w Fort Myer
w stanie Wirginia przed świtem, co pozwalało admirałowi odpowiednio go opracować. Odprawa nie trwała długo. Była
późna wiosna i na świecie panował względny spokój. Lokalne wojny w Afryce i w paru innych miejscach nie miały
większego znaczenia dla amerykańskich interesów, na Bliskim Wschodzie jak zwykle idylla. Był więc czas na inne
sprawy.
- Jak tam operacja „Rewia na Wodzie"? - spytał prezydent, smarując masłem rogalik.
- Wszystko gotowe, panie prezydencie. Ludzie Rittera zabrali się już do pracy - odparł Cutter.
- Nie jestem do końca przekonany, czy nie będzie przecieków.
- Panie prezydencie, przedsięwzięliśmy nadzwyczajne środki ostrożności. Owszem, jest pewne ryzyko - wszystkich
ewentualności nie da się przewidzieć - ale ograniczyliśmy do niezbędnego minimum liczbę wtajemniczonego
personelu, a ludzie ci zostali wybrani i sprawdzeni z największą dokładnością.
Ta wypowiedź doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego została skwitowana pomrukiem uznania. Prezydent
wpadł w zastawioną przez siebie samego pułapkę - jak to się zdarza w przypadku bodaj każdego prezydenta.
Prezydenckie obietnice i oświadczenia... ludzie mieli wstrętny zwyczaj pamiętania o nich. A jeśli już sami zapominali,
to zawsze znalazł się dziennikarz albo rywal polityczny, który nie omieszkał im przypomnieć. Tyle rzeczy się powiodło
za tej kadencji. Ale wiele z nich pozostało w tajemnicy i, ku utrapieniu Cuttera, tak miało pozostać. W końcu na tym
polegają sekrety. Tylko że kiedy w grę wchodzi polityka, żaden sekret nie jest absolutnie święty, a zwłaszcza w roku
wyborów. Cutter nie powinien się tym przejmować. Był wszak zawodowym oficerem marynarki i powinien zajmować
całkowicie apolityczne stanowisko w sprawach dotyczących bezpieczeństwa państwa, ale ten, kto wymyślił taki właśnie
postulat, musiał być mnichem. Najwyżsi urzędnicy władzy wykonawczej nie ślubowali przecież cnoty i ubóstwa, a
posłuszeństwo też już się tak bardzo nie liczyło.
- Obiecałem społeczeństwu amerykańskiemu, że coś z tym fantem zrobimy - odparł gniewnie prezydent. - I gówno
zdziałaliśmy.
- Panie prezydencie, nie można zwalczać zagrożeń bezpieczeństwa narodowego za pomocą instytucji policyjnych. Albo
nasze narodowe bezpieczeństwo jest rzeczywiście zagrożone, albo nie.
Cutter powtarzał tę opinię z uporem maniaka od lat. Teraz wreszcie znalazł wdzięcznego słuchacza. Następny pomruk:
- No, właśnie, czyż nie mówiłem dokładnie tego samego?
- Tak, panie prezydencie. Najwyższy czas pokazać im, jak grają nasi duzi chłopcy. - Opinię taką Cutter wyznawał od
samego początku, jeszcze na stanowisku zastępcy Jeffa Pelta, a wraz z odejściem Pelta, ten właśnie pogląd w końcu
zwyciężył.
- Dobra, James. Ty masz piłkę. Atakuj. Tylko nie zapominaj, że ważne są wyniki.
- Będą, panie prezydencie. Już moja w tym głowa.
Trzeba draniom dać wreszcie nauczkę, pomyślał prezydent. Miał pewność, że nauczka będzie dotkliwa. Tu się nie
mylił. Obaj panowie siedzieli w pokoju, w którym skupiała się i z którego emanowała najwyższa władza
najpotężniejszego narodu w historii cywilizacji. Ci, którzy wybrali człowieka zasiadającego w tym pokoju, zrobili to
przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa, ochrony przed zakusami obcych mocarstw i łobuzami z własnego
podwórka, przed wrogami wszelkiej maści. Wrogowie jawili się w różnych postaciach, w tym i takich, które
niezupełnie mieściły się w przewidywaniach Ojców Założycieli. Ale jedna - którą, a jakże, przewidzieli - zalęgła się w
tym właśnie pokoju... jednak nie o niej myślał teraz urzędujący prezydent.
Na karaibskim wybrzeżu słońce wstało o godzinę później i gdy w klimatyzowanych pomieszczeniach Białego Domu
panował przyjemny chłodek, tu ciężkie i lepkie od wilgotności powietrze zwiastowało kolejny duszny dzień przy
utrzymującym się bezlitośnie wysokim ciśnieniu. Zalesione wzgórza na zachodzie uciszały lokalne wiatry do poziomu
słabiutkiego szeptu; właściciel „Empire Builder" zakończył przygotowania do wyjścia w morze, gdzie powietrze było
chłodniejsze, a bryzy niczym nieograniczone.
Załoga się spóźniła. Nie podobali mu się, ale przecież nie brał z nimi ślubu. Byle tylko zachowywali się przyzwoicie. W
końcu wypływał z rodziną.
- Dzień dobry. Jestem Ramón. A to Jesus - powiedział ten wyższy.
Właściciela gnębiło to, że obaj żywo przypominali mu jakby naprędce ogarnięte wersje... czego? A może po prostu
chcieli zrobić dobre wrażenie?
- Dacie sobie radę? - spytał właściciel.
- Si. Znamy się na dużych statkach motorowych - uśmiechnął się, ukazując proste, umyte zęby. Ten zawsze dba o swój
wygląd, pomyślał właściciel. Chyba niepotrzebnie się martwił. - A Jesiis, zobaczy pan, jaki z niego kucharz.
Czarujący gówniarz.
- Dobra, kajuty dla załogi są z przodu. Paliwo zatankowane, silnik już ciepły. Wypłyńmy z tego pieca.
- Muy hien, Capitan.
Ramón i Jesus rozładowali ekwipunek z jeepa. Obracali kilka razy, zanim wszystko rozłożyli na pokładzie, ale o
dziewiątej MY „Empire Builder" rzucił cumy i wyszedł w morze, mijając po drodze turystyczne łodzie, na których
siedzieli Yanqui z wędkami. Na otwartym morzu jacht wziął kurs na północ. Rejs miał potrwać trzy dni.
Ramón był już przy sterze, co oznaczało, że siedział w szerokim, podniesionym fotelu, podczas gdy autopilot „George"
sterował automatycznie. Lekka robota. Jacht klasy Rhodes wyposażony był w stabilizatory płetwowe. Jedyny powód
rozczarowania to kajuty dla załogi, którymi właściciel nie zawracał sobie głowy. Typowe, pomyślał Ramón. Jacht wart
ciężkie miliony dolarów, z radarem i wszelkimi możliwymi udogodnieniami, a załoga, która go obsługiwała, nie miała
nawet marnego telewizora ani wideo, żeby się godziwie rozerwać po pracy...
Przesunął się do przodu i wykręcając szyję, spojrzał na forkasztel. Właściciel chrapał w najlepsze, jakby wycieńczyło
go przygotowanie jachtu do rejsu. A może żona dała mu w kość? Leżała plecami do góry na ręczniku, obok męża.
Miała rozpiętą górę bikini, żeby się równo opalić. Ramón się uśmiechnął. Są w końcu lepsze rozrywki dla mężczyzny
niż telewizja. Ale nie za szybko. Im dłużej się czeka, tym lepiej smakuje. Usłyszał odgłosy filmu w głównym salonie za
mostkiem, gdzie dzieci puszczały sobie kasety wideo. Nie przyszło mu nawet do głowy litować się nad kimkolwiek z
całej czwórki. Ale przecież miał trochę serca. Jesus był dobrym kucharzem. Obaj postanowili zgodnie, że skazańcom
należy się obfity posiłek.
Rozjaśniło się na tyle, by można było już od biedy coś zobaczyć bez noktowizyjnych gogli: przedświt, znienawidzony
przez pilotów śmigłowców, bo oko z trudem przyzwyczajało się do jaśniejącego nieba i wciąż tonącej w ciemnościach
ziemi. Chłopcy z drużyny sierżanta Chaveza siedzieli przypięci pasami bezpieczeństwa zapinanymi na jedną klamrę na
piersi, każdy z bronią między kolanami. Śmigłowiec UH-60A
Blackhawk wzbił się ponad wzgórze i zaraz za wierzchołkiem gwałtownie zanurkował.
- Czterdzieści sekund - poinformował Chaveza pilot przez telefon pokładowy.
Ćwiczenie polegało na niewidocznym desancie, wobec czego helikoptery to wznosiły się, to opadały, by w ten sposób
zmylić postronnego obserwatora.,Blackhawk zanurkował ku ziemi i wyrwał na chwilę, gdy pilot popuścił dźwignię
sterowania skokiem, ustawiając maszynę nosem do góry, sygnalizując w ten sposób dowódcy załogi, żeby otworzył
przesuwne drzwi po prawej stronie, a żołnierzom, żeby odpięli klamry pasów bezpieczeństwa. Blackhawk miał
pozostać w zawisie tylko na chwilę.
- Skakać!
Chavez wyskoczył pierwszy i płasko upadł na ziemię. Reszta drużyny zrobiła to samo i blackhawk natychmiast wzniósł
się z powrotem w niebo, na pożegnanie sypiąc piachem w twarz wszystkim swoim byłym pasażerom, by zaraz pojawić
się znowu na południowej stronie wzgórza, jakby się w ogóle nie zatrzymywał. Drużyna pozbierała się i skryła w lesie.
To dopiero początek zadania. Sierżant wydał komendy ruchami rąk i poprowadził ludzi, narzucając mordercze tempo.
Będzie to jego ostatnia misja, potem sobie odpocznie.
W ośrodku projektowania i testowania nowych broni marynarki wojennej w China Lakę w Kalifornii grupa inżynierów
cywilnych i specjalistów od artylerii krzątała się wokół nowej bomby. Mimo takich samych rozmiarów jak stara
jednotonówka, dzięki nowej konstrukcji ważyła prawie trzysta pięćdziesiąt kilogramów mniej. Płaszcz bomby
wykonano bowiem nie ze stali, ale ze wzmocnionej kevlarem celulozy - pomysł zapożyczony od Francuzów, którzy
produkowali obudowy pocisków z włókien naturalnych z dodatkami metalu tylko tam, gdzie mocowano lotki lub
bardziej wyrafinowane urządzenia przekształcające pocisk w BSL -bombę sterowaną laserem, która naprowadzała się
na wyznaczony punkt. Mało kto wiedział, że taka inteligentna bomba to najczęściej zwykła żelazna bomba z
przykręconym urządzeniem naprowadzającym.
- Dużo huku, a nawet gówniany odłamek nie zostanie - narzekał jeden z cywilów.
- Po co nam niewidzialne bombowce Stealth - spytał drugi inżynier -skoro nieprzyjaciel będzie miał echo
radiolokacyjne od ładunku bojowego?
- Hm - zastanowił się ten pierwszy. - Po diabła robić bombę, która tylko wkurzy faceta?
- Wsadzisz mu ją za próg i nie zdąży nawet się wkurzyć.
- Hm.
Znał przynajmniej przeznaczenie bomby. Pewnego pięknego dnia będzie podwieszona pod ATA, samolot taktyczny
nowej generacji, morski bombowiec szturmowy zbudowany przy zastosowaniu technologii niskiej wykrywalności.
Wreszcie lotnictwo morskie popchnęło ten program. Najwyższy czas. Na razie jednak trzeba było przekonać się, czy ta
nowa bomba o innym ciężarze i środku ciężkości wyśledzi cel, wyposażona w tradycyjne laserowe urządzenie
sterujące.
Podnośnik uniósł opływowy kształt z palety. Następnie operator naprowadził bombę pod centralny zaczep bombowca
szturmowego A-6E Intruder.
Eksperci cywilni i oficerowie przeszli do helikoptera, który miał zaraz zabrać ich na poligon. Pośpiechu nie było.
Godzinę później jeden z cywilów w wyraźnie oznakowanym bunkrze nastawił dziwaczne urządzenie na cel oddalony o
sześć kilometrów. Cel ten stanowił stary, pięciotonowy samochód ciężarowy z demobilu piechoty morskiej, który miał
za chwilę, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, umrzeć śmiercią tragiczną i spektakularną.
- Samolot jest nad poligonem. Zaczynać koncert.
- Tak jest - odpowiedział cywil, pociągając za spust urządzenia kierującego. - Na celu.
- Samolot melduje odbiór sygnału... Uwaga... - powiedział radiooperator.
Na drugim końcu bunkra jeden z oficerów patrzył na monitor kamery telewizyjnej śledzącej lot intrudera.
- Zrzut. Mamy ładne wyjście z wyrzutnika. - Porówna później to ujęcie z obrazem rejestrowanym z myśliwca
bombardującego A-4 Sky-hawk, który leciał tuż za A-6. Mało kto wiedział, że sam zrzut bomby jest złożoną i raczej
niebezpieczną operacją. Trzecia kamera śledziła tor opadania bomby.
- Lotki chodzą jak należy. Uwaga...
Kamera skierowana na ciężarówkę rejestrowała obraz, wykorzystując przyspieszony przesuw taśmy. Nie mieli wyboru:
bomba spadała ze zbyt dużą prędkością, żeby dało się coś zobaczyć na zwyczajnie odtwarzanym filmie. Kiedy
rozdzierający, basowy huk detonacji dotarł do bunkra, operator już cofał taśmę. Następnie odtwarzał film klatka po
klatce.
- Jest. - Nos bomby ukazał się dwanaście metrów nad ciężarówką. - Jak działa zapalnik?
- Nastawny - odpowiedział jeden z oficerów. Bomba miała miniaturowy radarowy czujnik zbliżeniowy,
zaprogramowany na wybuch w ustalonej odległości od ziemi, w tym przypadku półtora metra, czyli niemal w chwili
uderzenia w ciężarówkę. - Kąt bez zastrzeżeń.
- Wiedziałem, że się uda - powiedział cicho cywil. To on właśnie doszedł do wniosku, że bomba o wadze pół tony
może być naprowadzana przez urządzenie zaprogramowane na mniejszy ciężar. Mimo nieco większej wagi, mniejszy
ciężar właściwy celulozowego płaszcza zapewniał podobne właściwości balistyczne bomby. - Detonacja.
Jak zawsze w przypadku zdjęć takich fajerwerków w zwolnionym tempie, na ekranie najpierw pojawił się biały błysk,
potem żółty, potem czerwony i wreszcie czarny, w miarę jak stygły rozprężające się gazy. Najpierw szła fala
uderzeniowa: powietrze sprężone do gęstości większej niż stal i poruszające się szybciej niż najszybszy pocisk. Żadną
prasą nie dałoby się uzyskać podobnego efektu.
- Właśnie zamordowaliśmy następną ciężarówkę - padła całkiem zbędna uwaga. Mniej więcej ćwierć masy ciężarówki
wbiło się w płytki krater, prawie metrowej głębokości i dwudziestometrowej szerokości. Reszta rozprysnęła się na boki
niczym odłamki szrapnela. Ogólny efekt nie różnił się zbytnio od działania większych bomb w samochodach-pułapkach
stosowanych przez terrorystów, ale był za to o niebo bezpieczniejszy dla dostawcy, pomyślał jeden z cywilów.
- Niech mnie diabli! Nie spodziewałem się, że pójdzie tak łatwo. Miałeś rację, Ernie, nie musimy nawet bawić się z
przeprogramowaniem maszynki kierującej - zauważył jeden z oficerów.
Chłopcy zaoszczędzili marynarce przeszło milion dolarów, jak sądził. Grubo się mylił.
I tak zaczęło się coś, co wcale się na dobre jeszcze nie zaczęło i nie miało się wkrótce skończyć. Wielu ludzi wyruszało
w różne strony i z różnymi zadaniami, sądząc mylnie, że rozumieją, dokąd i po co zmierzają. Tym lepiej dla nich, bo
strach nawet było myśleć, jaka czeka ich przyszłość; za spodziewanymi, złudnymi liniami mety roztaczały się
niespodzianki, o których przesądziły decyzje powzięte tego dnia i których następstw najlepiej nie widzieć.
Rozdział 1
KRÓL KĄTOWNIKÓW
Nie da się nań spojrzeć, żeby człowieka nie rozpierała duma - powiedział do siebie Red Wegener. Kuter Straży
Przybrzeżnej „Panache" nie miał sobie podobnych, co zawdzięczał pomyłce w projekcie, ale za to był jego. Cały kadłub
pomalowano tak olśniewającą bielą, jaką ujrzeć można tylko na górze lodowej - wyjątek stanowił pomarańczowy pas
na dziobie, który oznaczał okręty Straży Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych. „Panache" nie był dużą jednostką, ale
jego własną, największą, jaką w życiu dowodził i na pewno ostatnią w jego długiej karierze. Wegener był najstarszym
porucznikiem w Straży Przybrzeżnej, ale wciąż dzierżył prymat wśród innych dowódców jednostek i nie na darmo
zwano go Królem Poszukiwania i Ratownictwa.
Rozpoczynał karierę tak samo jak wielu innych adeptów służby w Straży Przybrzeżnej. Jako młody chłopak z farmy
pszenicznej w Kansas, który nigdy dotąd nie widział na oczy morza, zgłosił się na ochotnika do komisji rekrutacyjnej
Straży Przybrzeżnej nazajutrz po ukończeniu szkoły średniej. Ani myślał spędzić reszty życia na siodełku traktora czy
kombajnu, wyszukał więc dla siebie coś tak odmiennego od Kansas, jak tylko się dało. Podoficer dyżurny nie musiał
wcale zachwalać towaru, i już po tygodniu Wegener rozpoczął nowe życie, wsiadając do autobusu, który dowiózł go do
Cape May w stanie New Jersey. Miał jeszcze w uszach słowa podoficera z komisji, motto Straży Przybrzeżnej:
„Musicie wypłynąć. Wracać nie musicie".
Wegener trafił w Cape May do ostatniej i najlepszej szkoły żeglarskiego rzemiosła na zachodniej półkuli. Nauczył się
posługiwać linami,
wiązać żeglarskie węzły, gasić pożary, skakać do wody po rannego albo przerażonego rozbitka, radzić sobie za
pierwszym razem, za każdym razem - żeby nie był to ostatni raz. Po ukończeniu szkoły został natychmiast skierowany
na wybrzeże Pacyfiku. W ciągu roku dorobił się rangi bosmanmata trzeciej klasy.
Bardzo wcześnie zauważono, że Wegener ma tak rzadki dar natury, jakim jest oko marynarza. To potoczne pojęcie
oznaczało, że ręce, oczy i mózg potrafiły działać w doskonałej harmonii, zmuszając statek do bezwzględnego
posłuszeństwa. Prowadzony twardą ręką starego bosmana, wkrótce dowodził własną dziesięciometrową portową łodzią
patrolową. Trudniejsze zadania świeżo upieczony dziewiętnastoletni podoficer wykonywał pod czujnym okiem starego.
Od samego początku Wegener dał się poznać jako ktoś, komu wystarczy nową rzecz pokazać tylko raz. Pierwszych
pięć lat nauki w mundurze teraz wydawało mu się króciutką chwilą. Żadnych dramatycznych przełomów, po prostu
jedno zadanie za drugim, które wykonywał jak należy, szybko i płynnie. Kiedy po namyśle zdecydował się na
zawodową służbę w straży, okazało się, że ilekroć mieli trudniejsze zadanie, jego nazwisko ukazywało się pierwsze na
liście. Jeszcze zanim skończył drugi etap służby, oficerowie nie wahali się przychodzić do niego po radę. Miał wówczas
trzydzieści lat, był jednym z najmłodszych bosmanmatów i wiedział, gdzie pociągać za sznurki, co zakończyło się
dowództwem „Invincible", długiego na piętnaście metrów okrętu ratowniczego, już wcześniej znanego z wytrzymałości
i niezawodności. Na wzburzonych wodach Kalifornii czuł się jak w domu i tu właśnie nazwisko Wegenera po raz
pierwszy stało się głośne wśród ludności cywilnej. Jeśli jakiś rybak czy żeglarz mieli kłopoty, „Invincible" cudem
znajdowała się opodal, jakże często miotając się na dziesięciometrowych falach niczym wagonik diabelskiego młyna, z
załogą przypiętą linami i pasami bezpieczeństwa - ale była na miejscu, gotowa do akcji pod wodzą siedzącego przy
sterze rudowłosego bosmana z niezapaloną fajką w zębach. W tym inauguracyjnym roku ocalił życie co najmniej
piętnastu pechowcom.
Liczba ta urosła do pięćdziesięciu, nim odsłużył termin na samotnym posterunku. Po dwóch latach dowodził już dużą
przystanią straży z upragnionym przez wszystkich marynarzy tytułem kapitana, choć jego oficjalną szarżą był starszy
bosman. Posterunkiem położonym na brzegu rzeczki wpadającej do największego oceanu świata dowodził tak
sprawnie, jak każdym statkiem, a oficerowie przyjeżdżali tam na inspekcje nie tyle sprawdzać, jak Wegener dowodzi,
ile zobaczyć, jak powinno się dowodzić posterunkiem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin