Hammesfahr.Petra.Matka.Polish.eBook-1BO.doc

(1646 KB) Pobierz
Petra Hammesfahr

 

Petra Hammesfahr

 

 

Matka

 


1.

 

Bywają chwile, w których jesteśmy ze wszystkiego zadowoleni i uważamy się za dziecko szczęścia. W moim przypadku zdarzyło się tak pewnego niedzielnego popołudnia w końcu maja. Był to jeden z tych dni na pograniczu wiosny i lata, które są już niemal zbyt piękne, aby były prawdziwe. Gdybym chciała go opisać, wyszedłby mi tylko kiczowaty obrazek.

Łagodny blask słońca, umyte do czysta przez krótką ulewę w nocy płytki na tarasie, świeża zieleń w ogrodzie warzywnym, pyszny trawnik. A nad tym wszystkim delikatne niebo, nie na tyle błękitne, aby wydawało się nieprawdziwe. Wyglądało, jakby ktoś porozlewał na nim resztki mleka pozostałe w garnku; lekkie białe pasemka pozbawiały je wyglądu widokówki, dodając mu prawdy - tak jak i nam samym.

Siedzieliśmy na tarasie; talerze po cieście były już opróżnione, a w filiżankach stygły ostatnie łyki kawy. Jurgen rozparł się w fotelu i z zamkniętymi oczami rozkoszował się słońcem. Ojciec podniósł się i zszedł do ogrodu, żeby, jak powiedział, rozprostować nogi. Tak naprawdę chciał tylko popatrzeć na swoje młode roślinki. Kalarepę, sałatę i dobrze zapowiadające się kalafiory. Mój ojciec wypełniał tym sobie czas, który mu jeszcze pozostał z jego życia.

Matka wyniosła resztkę tortu do kuchni, wróciła i wyraziła radość, że udało nam się przetrwać podwieczorek bez ataku os. Zapatrywała się dość sceptycznie na pomysł nakrycia stołu na świeżym powietrzu, mimo że Anna kilkakrotnie ją zapewniała, że osy stają się agresywne dopiero w znacznie późniejszej porze roku.

Anna i jej chłopak Patrick Urban dyskutowali z ożywieniem, czy warto już teraz pojechać do Kolonii obejrzeć jakiś film, chociaż na pewno za trzy czy cztery tygodnie będzie wyświetlany w „naszym kinie. W bramie rozległ się stukot kopyt. Jurgen otworzył oczy, wykrzywił siew uśmiechu i powiedział:

- Zbliża się najazd Hunów.

Matka pośpiesznie chwyciła cukiernicę, a żeby zatuszować swój gest, wyniosła do kuchni także dzbanuszek ze śmietanką do kawy. Zdążyła akurat zniknąć w drzwiach, kiedy Rena wyjechała konno zza narożnika domu.

- Tak też pomyślałam, że pewnie siedzicie na dworze. Został wam jeszcze jakiś kawałek tortu?

Jej wzrok prześliznął się po stole; zsiadła z konia i dwoma skokami była już przy nas.

- Czy nie powinnaś uwiązać tego stworzenia? - spytała matka przez otwarte drzwi kuchni. Koń stał po prostu pozostawiony samemu sobie.

Była to kasztanka, ładny koń, na ile mogę to ocenić. Nie znam się na koniach, dla mnie są to tylko wielkie zwierzęta. Rena obejrzała się przez ramię na kobyłę.

- Stój spokojnie i nie obgryzaj trawnika. Jak będziesz grzeczna, dostaniesz coś dobrego.

Wpadła do kuchni. Słyszałam jak matka protestuje:

- Tylko nie palcami!

Jurgen wciąż jeszcze szczerzył się w uśmiechu. Ojciec wrócił z ogrodu i klepał kobyłę po szyi.

- Grzeczny konik, dobra Tanita. Tak, grzeczny z ciebie konik.

Rena pojawiła się znów na tarasie ze śmietaną na brodzie, trzymając w jednej ręce nadgryziony, kruszący się kawałek tortu, a w drugiej cukier. Wyciągnęła dłoń z kostkami cukru do konia, a resztę tortu wsunęła sobie do ust. Wytarła ręce w spodnie, po czym przeżuwając kęs wskoczyła na siodło i znikła tak samo jak się pojawiła.

- To na razie, ludziska!

Bywają chwile, które dają człowiekowi złudne poczucie, jakby był odporny na zranienia. Jedną z takich chwil było to niedzielne popołudnie w maju. Kiedy o tym myślę, napływają mi łzy do oczu. Nic nie mogę na to poradzić. Czuliśmy się po prostu zbyt pewnie i byliśmy przekonani, że już nigdy nie będzie inaczej.

Dobrze nam się wiodło, byliśmy szczęśliwą rodziną. Rodzice cieszyli się jeszcze najlepszym zdrowiem, mieliśmy dwie udane córki, harmonijne małżeństwo, a kiedy kupiliśmy stare gospodarstwo, spełniły się także marzenia o domu na wsi.

Widzieliśmy i słyszeliśmy, jak innym życie nagle wali się w gruzy. A to wypadek, a to śmiertelna choroba, coś spadało na nich przeważnie bez żadnego ostrzeżenia. Tak było ze śmiercią Susi Rembach. To się zdarzyło tej niedzieli, kiedy siedzieliśmy na tarasie. Dowiedzieliśmy się we wtorek. Pięcioletnia dziewczynka utopiła się podczas wakacji nad morzem na oczach swojej matki.

To przerażające, powiedzieliśmy, jak to zniesie ta biedna pani Rembach? Dobrze ją znaliśmy. Była pacjentką Jurgena. Opiekował nią się także w czasie ciąży i wiedział, jak bardzo chciała mieć to dziecko, jak długo na próżno go oczekiwała i jaka była szczęśliwa, kiedy wreszcie mógł jej powiedzieć, że jest w ciąży. Po śmierci Susi już nie pojawiła się w gabinecie Jurgena. Obwiniała się o to nieszczęście, ponieważ na chwilę spuściła dziecko z oka. Zaledwie dwa tygodnie po pogrzebie odebrała sobie życie. To okropne, powiedzieliśmy, święcie przekonani, że takie katastrofy spotykają zawsze tylko innych.

Nam coś takiego przecież się nie zdarzy!

Wprawdzie gdzieś w tyle głowy tykał zegar: rodzice nie są nieśmiertelni. Mój ojciec miał siedemdziesiąt pięć lat, a matka była tylko o dwa lata młodsza. Wiedziałam, że kiedyś, może całkiem nagle, będę musiała stracić jedno z nich obojga. Tylko wolałam o tym nie myśleć. A troski o dzieci? Nie było powodu.

Nie należało się obawiać, że utoną w momencie nieuwagi. Już wyrosły z tego wieku. Anna miała prawie osiemnaście lat, a Rena miała wkrótce obchodzić szesnaste urodziny. Naturalnie, to także niebezpieczny wiek. Ale nasze córki nie włóczyły się po podejrzanych lokalach. Dla nich nawet papierosy ich dziadka były czystą trucizną. Po co mieliśmy martwić się o narkotyki czy AIDS?

Anna miała tak zwanego stałego chłopaka, odkąd skończyła 15 lat: był to Patrick Urban, miły, dobrze wychowany młody człowiek z dobrego domu. A Rena jeszcze nic sobie nie robiła z chłopców. Rena kochała Tanitę, kasztankę, którą tamtej majowej niedzieli nagradzała kostkami cukru za to, że nie zaczęła się paść na naszym trawniku. Kochała Beryego, jabłkowitego siwka, dla którego często podkradała z ogrodu parę marchewek. Nadal kochała Blacky, czarną piękność ze wschodu, chociaż Blacky była już w końskim niebie. W styczniu trzeba było ją uśpić. A pierwsze miejsce w sercu Reny należało się Mattho, gniademu ogierowi. Był to wspaniały okaz konia, cudowne zwierzę, jeśli wierzyć słowom Reny.

W lipcu pojechaliśmy na dwutygodniowy wypoczynek do przytulnego rodzinnego pensjonatu w Harcu. Był tam tylko Jurgen, dziewczynki i ja. Moi rodzice nie chcieli już wyjeżdżać, a Jurgen czuł się zbyt wyczerpany na długi lot. Uważał też, że nie jest wskazane wystawianie się na żar południowego słońca. Robiliśmy wspaniałe spacery po cienistych leśnych dróżkach. Cieszyliśmy się spokojem i słuchaliśmy dwadzieścia razy dziennie westchnień Reny: „Wracajmy już do domu.

Domu? Dla Reny domem nie było gospodarstwo, które kupiliśmy dwa lata temu, ale ujeżdżalnia. Już się z tym pogodziliśmy. Trudno jej się było przyzwyczaić do nowego miejsca po przenosinach z miasta na wieś. Na początku upierała się, że będzie wracać do domu dopiero wieczorem: „Inaczej już nie będę widywać moich przyjaciół.

Akurat to było całkiem po mojej myśli. Jej przyjaciele z tamtego okresu wcale mi się nie podobali. Przez pierwsze tygodnie po naszej przeprowadzce odbierałam Renę w południe ze szkoły i zawoziłam ją do domu. Kiedy siedziała obok mnie w samochodzie, nie narzekała, ale jej mina była wystarczająco wymowna.

- Chodzi jak z krzyża zdjęta - często powtarzał Jurgen.

Anna za to od razu zakochała się w naszej nowej siedzibie. Tyle miejsca! Pokój, z którego można było z powodzeniem zrobić dwa, własna łazienka i chłopak z samochodem! Rena natomiast czuła się jak wygnana na koniec świata. Nudziła się popołudniami. Aż pewnej niedzieli na spacerze przechodziliśmy obok zagrody i tam właśnie ujrzała ten kłębek energii.

Mattho był wtedy jeszcze źrebakiem i miał cztery miesiące. Niemowlę, powiedziała Rena. To niemowlę sprawiło, że przyjaciele, którzy pozostali w mieście, stali się mało ważni. A szkolny autobus, który po drodze przejeżdżał jeszcze przez dwie inne wsie, okazał się zbyt powolny. Renie potrzebny był szybki rower. Rena biła rekordy na trasie, wpadała do domu już kwadrans po szkole i skarżyła się, że obiad jeszcze nie stoi na stole. Potem połykała w wielkim pośpiechu jedzenie, zamykała się na pół godziny w swoim pokoju, żeby odbębnić prace domowe, i znikała. Pojawiała się w domu dopiero wieczorem, opowiadała nam z błyszczącymi oczami o Mattho i jego wyrośniętych towarzyszach.

Błagała o lekcje jazdy konnej. Jurgen znał właściciela ujeżdżalni i umówił się z nim na jedną godzinę tygodniowo. Tylko pro forma, bo Rena i tak codziennie była w stajni.

- Ale on też chce żyć - powiedział Jurgen.

Od tej pory dla Reny wszystko obracało się już tylko wokół koni. A Mattho, który tymczasem przeobraził się w okazałego dwulatka z typowymi narowami wyrostka, był dla niej ważniejszy niż każde umówione spotkanie z rówieśnikami. Od czasu do czasu pozwalano jej na nim jeździć i odbierała to jako szczególne wyróżnienie. Mattho miał być wytrenowany na konia wyścigowego, kiedy osiągnie odpowiedni wiek. To znaczyło, że wkrótce zostanie sprzedany.

Kiedy wróciliśmy z urlopu, Rena musiała się od razu upewnić, czy jeszcze stoi w stajni. Dopiero potem wzięła się za rozpakowanie swojej walizki. Widzę ją jeszcze przed sobą, jak odkłada na bok część ubrań, a kilka innych chce powiesić od razu z powrotem do szafy.

- Tego nie nosiłam.

- Nie szkodzi, odłóż to do prania.

- Ale te rzeczy są jeszcze całkiem czyste, mamo.

- Mają nieświeży zapach.

Przycisnęła do nosa białą koszulkę i obwąchiwała materiał.

- Ja tam nic nie czuję.

Ona sama pachniała stajnią, końmi. Miała ten typowy zapach, na który matka często kręciła nosem, zrzędząc: „Ile razy ci mówiono, że masz brać prysznic, zanim usiądziesz do stołu!?.

- Idź pod prysznic - powiedziałam - Ja zrobię to za ciebie.

Spojrzała na mnie z tym błaganiem w spojrzeniu.

- Miło z twojej strony. Ale skoro ty to zrobisz, to czy mogę jeszcze raz...? Proszę, mamo! Nie masz pojęcia, jak Mattho się ucieszył, gdy mnie zobaczył. Tylko na pół godziny. Mamo, proszę, proszę, proszę...

Klaskała w ręce jak małe dziecko, błagając mnie o zgodę. Miała wydęte usta i wesołe oczy, a długie blond włosy były na karku spięte klamrą. Była taką ładną dziewczyną.

Przeszło cztery tygodnie później, pierwszej niedzieli we wrześniu, w rodzinnym gronie obchodziliśmy jej urodziny. Burzliwe przyjęcie dla przyjaciół ze względu na moich rodziców przesunęliśmy o jeden dzień, a przygotowania osłodziliśmy matce dwoma biletami na koncert. Chociaż w gruncie rzeczy nie było takie znowu burzliwe.

Jurgen i ja byliśmy kilkakrotnie na dole i przez chwilę siedzieliśmy z młodymi. Nie przez cały czas, bo chcieliśmy uniknąć wrażenia, że ich kontrolujemy. Nie było też takiej potrzeby. Było miło i wesoło. Pamiętam jeszcze, jak pomyślałam, iż mogliśmy oszczędzić na tych biletach na koncert. Byłaby to dobra okazja, aby przekonać matkę, że nie zawsze we wszystkim ma rację.

Zdaniem matki młodzi ludzie przede wszystkim hałasują i brudzą, wprowadzają zamęt, nie szanują niczego i nie przyjmują do wiadomości żadnych dobrych rad. A kiedy jeszcze była ich cała gromada, to już matka żegnała się ze zgrozą.

Nie można było nic złego powiedzieć o chłopaku Anny, który siedział z nami w tamto niedzielne popołudnie przy podwieczorku. Patrick Urban wiedział, co wypada. Dziękował za kawałek tortu agrestowego, a następnie recytował hymn pochwalny na cześć talentów kulinarnych matki.

Ale całe przyjęcie, na pół tuzina takich łobuzów! A żaden nie doceni trudu włożonego w przygotowanie sałatek! Nikt nie zwróci uwagi na kunsztowne przybranie. Będą z nonszalancją napychać sobie usta, a mózgi zamroczą dziką muzyką.

Matka żywiła takie przekonania od dawna; nie nabrała ich dopiero wtedy, kiedy zamieszkała pod jednym dachem ze swoimi wnuczkami. Kiedy ja byłam w wieku Reny, prywatka z przyjaciółmi była nie do pomyślenia. Beatlesi albo Stonsi? Wykluczone! Nigdy nie nauczyłam się nawet tańczyć rocknrolla ani twista. Znam walca, fokstrota i parę innych tańców towarzyskich.

Mało ważne drobiazgi. Wszystko nieważne. Ale z drugiej strony wszystko nabrało wagi. W każdej błahostce, każdym najdrobniejszym szczególe mogłaby kryć się odpowiedź na dręczące pytania.

Pozwoliliśmy Renie zaprosić, kogo tylko chciała. Kontakty z jej dawniejszymi przyjaciółmi były zerwane. Nie całkiem, wiedziałam o tym. Było ich siedmioro, trzech chłopców i cztery dziewczyny. Wszyscy byli o rok, o dwa, a nawet o trzy lata starsi od Reny. Kontakty z tą hałastrą nawiązała za pośrednictwem Nity Kolter.

Podobnie jak Anna i Rena, również Nita Kolter chodziła do gimnazjum Humboldta. Raz nie otrzymała promocji do następnej klasy i na pewien czas pojawiła się w klasie Reny. Miała wtedy trzynaście lat i dla Reny nie była nikim więcej jak tylko nową koleżanką, którą znała już przelotnie z widzenia. Zapewne Nita w tym czasie nie zwracała specjalnie na siebie uwagi. Ale wkrótce się zaczęło. I nie minęło wiele czasu, by wychowawczyni zaczęła się domagać przeniesienia Nity do równoległej klasy.

Była nadzwyczaj trudną dziewczyną, wychowywaną bez ojca. Jej matka ogłaszała się w różnych gazetach w rubryce „Towarzyskie.

Ktoś z naszych znajomych natknął się raz na takie właśnie ogłoszenie. Podano w nim nawet adres. Na twarzach mężczyzn pojawiły się obleśne uśmieszki. Jurgen powiedział:

- Patrzcie państwo, prywatny burdel w naszym małym czystym miasteczku. Czy nam w ogóle jest potrzebne coś takiego?

Pewnie tak. Regina Kolter raczej nie wychodziła źle na swojej działalności „towarzyskiej. Kupiła jedno z tych piekielnie drogich własnościowych mieszkań zbudowanych na gruntach po dawnej stacji towarowej. Jeździła mercedesem coupe 350 SL, a od początku jesieni do początku wiosny otulała się w przeróżne futra. Krótko mówiąc, nie zaniedbywała niczego, aby dokładnie odpowiadać stereotypowi luksusowej prostytutki.

Na Nitę styl życia jej matki miał katastrofalny wpływ. Włóczyła się, szukała akceptacji i kontaktów wśród najbardziej podejrzanych indywiduów. Swoim wyszczekaniem i hałaśliwym sposobem bycia na pewien czas zaimponowała Renie. To minęło od czasu przeprowadzki. Wprawdzie nie dało się zapobiec temu, aby się na przerwach nadal spotykały na boisku, ale Rena, jak się zdawało, już nawet do tego nie przykładała wagi. Czasami słyszałam od Anny, że Nita znowu próbowała namówić Renę na spędzenie popołudnia w mieście. Ale słyszałam o tym tylko od Anny, i zawsze wyglądało to tak, jakby dla Reny odpieranie inicjatyw Nity choćby tylko przez kilka minut było czymś uciążliwym i niemiłym.

W ujeżdżalni Rena zawarła nowe znajomości. Udo, Armin, Horst, Katrin, Ilona, Tania - dla mnie przez długi czas były to tylko imiona. Nie znałam ich twarzy, nie wiedziałam, w jakim są wieku. Słyszałam tylko, że Udo jest synem gospodarza ze wsi, a Ilona córką adwokata z miasta, że Katrin ma własnego konia. Że Horst okropnie cierpiał, kiedy Blacky musiała umrzeć, że odtąd wolał zostać weterynarzem niż doradcą podatkowym. Że Tania ostatnio musiała nosić aparat na zęby, a Armin okulary. Tego sobotniego wieczoru miałam ich wreszcie poznać.

Dziewczyny były młodsze niż Rena, a mężczyźni - chłopcami już nie byli - starsi. Udo dochodził już do trzydziestki, był prawdziwym siłaczem, o wzroście ponad metr dziewięćdziesiąt i muskularnej budowie. Było po nim widać, że nawykł do mocnego chwytu. Był typem miejscowego mieszkańca, nieco oszczędnym w słowach i zamkniętym w sobie, ale sympatycznym.

Horst okazał się mizernym facecikiem o bladej, okrągłej dziecięcej twarzy i rzadkich rudych włosach. Wydawało mi się, że jest w wieku Reny i byłam zdziwiona, słysząc, że i on przekroczył już dwudziestkę. Później dowiedziałam się jeszcze, że mając czternaście lat zachorował na białaczkę. Pokonał chorobę, ale mocno opóźniła ona jego rozwój. Zwróciłam uwagę, że we wzruszający sposób był zajęty Reną. W jego zachowaniu była jakaś naiwna egzaltacja, jakby ubóstwiał idola, o którym wiedział, że jest dla niego nieosiągalny. Horst był miły, doświadczony i mądry jak stary mężczyzna.

Także osiemnastoletni Armin nie miał w sobie niczego ze sposobu bycia wielu jego rówieśników. Łatwiej mi było wyobrazić go sobie z opasłym tomiszczem przy biurku niż na końskim grzbiecie. Inteligentny młody człowiek z zamiłowaniem do paleontologii. Jurgen bardzo go lubił. Długo rozmawiali. Od Jurgena dowiedziałam się, że moja wizja młodzieńca pochłoniętego lekturą opasłych tomów jest bardzo bliska prawdy. Ojciec zaordynował mu lekcje jazdy konnej przymusowo, żeby syna przynajmniej na parę godzin odciągnąć od biurka.

Byłam zdziwiona, kiedy na krótko przed dziewiątą jeszcze raz zadźwięczał dzwonek. Nie byłam też zachwycona, kiedy zobaczyłam, kto stoi u drzwi: Nita Kolter z całą swoją gromadą. Tak samo hałaśliwa i natrętna, jak ją zapamiętałam, i tak samo jak dawniej lubiąca szokować.

Przypominam sobie pewne zdarzenie. Mieszkaliśmy jeszcze w mieście. Pewnego popołudnia kilka osób z tej grupy przyszło po Renę, dwóch chłopców i Nita. Rena była w swoim pokoju. Musiała jeszcze odrobić lekcje. Chciałam, aby to zrobiła w spokoju i poprosiłam tych troje, żeby parę minut zaczekali w dużym pokoju. Siedziała w nim Anna z książką i filiżanką kawy, a na stole stała tubka z tabletkami słodziku, którego używała. Jeden z chłopców wziął tę tubkę i wycisnął z niej tabletki. Po prostu wycisnął je jedną po drugiej, wysypał na podłogę i rozdeptał.

Kiedy ich wpuściłam, wróciłam do sypialni zatelefonować do ojca i usłyszałam jak Anna pyta:

- A poza tym dobrze się czujesz, co?

Nie otrzymała odpowiedzi. Słyszałam tylko chichotanie - Nita dobrze się bawiła - a po kilku sekundach znowu głos Anny:

- Dosyć tego! Postaw to z powrotem na stole, ty idioto!

Poszłam tam zobaczyć, co się stało, ale nie miałam okazji niczego zrobić. Dokładnie w chwili, kiedy weszłam do nich i chciałam coś powiedzieć, Rena wyszła ze swojego pokoju. Skończyła odrabiać lekcje i w parę chwil wszyscy się wynieśli. Zostały po nich podeptane okruchy na podłodze. Było to bezsensowne i niepotrzebne. Znak odrzucenia, demonstracja inności.

Ani przez chwilę nie sądziłam, że to Rena mogła zaprosić swoje dawne grono na urodziny. Kiedy matka chciała się dowiedzieć, czy ma zrobić dwie czy trzy sałatki, powiedziała przecież:

- Nie rób za dużo, babciu. Jedna sałatka wystarczy dla tych paru osób. Mamy już przecież chipsy, orzeszki i wszystko co trzeba. Będzie półmisek z mięsem, ryby i ser.

Nita musiała się dowiedzieć o przyjęciu Reny w szkole i powiadomić resztę.

Jurgen i ja siedzieliśmy w dużym pokoju. Kiedy ktoś zadzwonił, poszłam do drzwi, otworzyłam i zobaczyłam przed sobą upudrowaną na biało twarz Nity z oczami w czerwonych obwódkach. Miała czarny kapelusz z miękkim rondem i długą czarną pelerynę. Wyglądała jak wampir, brakowało jej tylko plastikowej sztucznej szczęki z wielkimi kłami.

Obok niej stał ten, którego Anna nazwała kiedyś idiotą. Obejmował Nitę w pasie, a w uszach, nosie i brwiach miał cienkie złote kolczyki. Pozostała piątka stała półkolem za swoim prowodyrem; jedni mieli miny pełne znudzenia, a drudzy napięcia.

Wydawało mi się, że Nita jest podchmielona. Chwiała się na nogach, a jej słowa brzmiały niewyraźnie.

- Niespodzianka, niespodzianka - mamrotała pod nosem. - Cieszycie się, co? Teraz dopiero będzie ubaw na całego!

Jej głos zwabił Jurgena do sieni.

- Na pewno zabłądziliście - powiedział. - A więc posłuchajcie, teraz trzeba pojechać na dół do szosy i skręcić w prawo. Tak dojedzie się najszybciej z powrotem do miasta. Tam na pewno znajdziecie więcej możliwości odbicia sobie kosztów, niż tutaj.

Nita uśmiechnęła się złośliwie.

- Chcieliśmy tylko złożyć życzenia!

- Nie ma tu nikogo, komu by na tym zależało - powiedział Jurgen.

Jeszcze nie dokończył mówić, kiedy jeden z chłopców za Nitą odwrócił się na pięcie i odszedł do jednego z dwóch samochodów, którymi przyjechali. Otworzył drzwiczki kierowcy i zawołał:

- Dajcie już spokój i chodźcie!

Sądząc z jego słów i miny, wygłupy Nity wzbudzały w nim niesmak. Dystansował się od reszty, a jego wygląd był tylko w połowie tak krzykliwy, jak innych. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Nita szczerzyła dalej zęby w krzywym uśmiechu, wspięła się na palce i zajrzała przez ramię Jurgena do sieni.

- Hej, Koniku - zawołała. - Zapomniał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin