Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.pdf

(519 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
872949252.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
Klasztor
Opowiadanie
I
Od piętnastego wieku począwszy, coraz u nas więcej stawało klasztorów reguły św.
Franciszka, i żaden zakon z tych wielu, któreśmy, począwszy od benedyktynów, bożogrobców i
cystersów gościnnie przyjęli, nie zrósł się tak jakoś z duchem i obyczajem narodu, jak dzieci
patriarchy z Asyżu.
Pomiędzy prawodawcą ich, każącym do ryb i rozmawiającym z ptaszkami, przepasanym
prostym sznurem, chodzącym boso z wesołym na ustach uśmiechem, śpiewającym piosenki
jakby z ust ludu wyjęte, a dziećmi tej ziemi, rozproszonymi po lasach i pustynnych polach, z
pieśnią tęskną na ustach i tęsknotą w duszy do nadziemskich ideałów — musiało być jakieś
powinowactwo ducha.
Powstawały też i rosły domy zakonne synów św. Franciszka, rozrastając się wszędzie, żyjąc
jałmużną, którą im chętnie przynoszono i aż do ostatnich czasów żaden z nich nie spustoszał,
pełne były wszystkie. Jak mrówki roiły się w nich ludzie wszech stanów, w ciszy klasztornej
szukający przytułku po burzach świata. Gościnne furty otwierały się zarówno dla wszystkich
zbolałych i znękanych — dla dzieci ludu i szlachty, dla mieszczańskich synów, dla neofitów, dla
tych wydziedziczonych wszelkiego stanu, którzy nie. mieli ani rodziny, ani ogniska.
Jak suknia gruba siermiężna, tak instytucja zakonu była w gruncie demokratyczną. Nie pytano
o ród, nie żądano nawet wysokiej nauki; zranione serce i pobożny umysł starczyły za prawo
przyjęcia do tego schronienia.
Bernardyni, reformaci, kapucyni przebiegali pieszo wioski i dwory, wstępowali do chat, jadali
z chłopami, biesiadowali z panami, mieli udział czynny w życia smutkach i pociechach, wszędzie
byli gośćmi pożądanymi, a z pobłażaniem dobrodusznym patrzyli na biedny świat, z którego
wyszli dlatego tylko, aby mu być posługą i pokrzepieniem.
Jednym z takich gniazd starych pobożności i żywota wspólnego był klasztor w ….icach, na
pograniczu Korony i Litwy. Założony w XVI wieku, miał czas do końca XVIII postarzeć,
posiwieć i przybrać tę fizjognomią sędziwą, która gmachom nadaje powagę i malowniczą
piękność.
Budowniczy co wznosił te mury nie był kunsztmistrzem wielkim, nie starał się o styl
wykwintny, ani o powierzchowność ozdobną. Klasztor wzniósł wedle planu jakiegoś z zagranicy
przywiezionego, zmieniwszy go tylko o tyle, o ile miejscowość tego wymagała. Kościół też
zastosować musiał do form tradycyjnych. Pomimo wielkiej prostoty pomysłu i niewyszukanych
linij budowy, całość, wznosząca się na tle lasu, otoczona gęstą zielenią ogrodu, opasana murem z
bramą i furtami, wcale pięknie stawiła się oczom wędrowca, przybywającego do małej mieściny,
która gościńcem tylko oddzieloną była od zabudowań klasztornych. Pierwszy założyciel
konwentu miał na myśli to, że osamotnionym potrzeba było dostarczyć materiału do pracy,
przestrzeni, na której by swobodniej oddychać, przechadzać się, dumać mogli i modlić się.
Znaczną przestrzeń lasu opasano dla mnichów murem, aby z niej ogród zrobić mogli. W samych
murach nie zapomniano o bibliotece, o refektarzu dla gości, o foresterii * 1 , o gościnnych izbach, o
korytarzach wygodnych. Było gdzie odbywać zjazdy i wybory generałów bodaj, prowincjałów,
definitorów i przełożonych; a gdy szlachta potrzebowała przedsejmikową złożyć naradę,
wpraszała się też do bernardynów, poprzedzając najazd furami, które wiozły potrzebne do kuchni
zapasy.
Nie próżnowali ojcowie bernardyni, choć ich prześladowano tym, iż nie robili nic. Praca ich
1 * F o r e s t e r i a (z wł.) — pokój wyznaczony dla gości w klasztorach.
tym zasłużeńszą była może, iż niewidoczną. Szli w pomoc proboszczom, kapelanami byli po
dworach, trzymali szkółkę dla ubogich chłopców; w bibliotece zawsze któryś z nich siedział, a po
celach u niejednego znalazły się obrazy, bo wielu między nimi uprawiało sztukę.
Nie ograniczały się tym ich czynności, bo nieustannie podróżując od dworu do dworu,
niejednę waśń i spór pośrednictwem swym ukoili i przywiedli skłóconych, aby sobie podali ręce.
Kwestarz bernardyński, ze swym tradycyjnym wózkiem, woźnicą starym, koniem niemłodym i
niewyczerpaną wesołością, ze swymi obrazkami dla dzieci, opłatkami na święta, był wszędzie
gościem pożądanym. W osamotnionych dworach witano go jako żywą gazetę w tych czasach,
gdy innych nie było. Szlachcic zmuszał go do kielicha, aby sam miał pretekst wysuszenia
butelczyny, dzieci otaczały go ciekawie, jejmość karmiła troskliwie.
W klasztorze też, który nie miał więcej nic nad jałmużnę, nie zbywało nigdy na zapasach
spiżarni, ani kościołowi na świetle, a odpusty napełniały skarbonki. Na święty Antoni, na św.
Franciszek, na porcjunkułę * mnogie tłumy oblegały kościół, a stół w refektarzu nie starczył dla
gości. W tych czasach, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, przełożonym, gwardianem klasztoru
był ks. Rafał. Na oko podobien on się wydawał do tego najpospolitszego typu bernardyna, który
wesołym obliczem, rumianą twarzą, tuszą dobrą, okiem jasnym zapowiadał spokojne sumienie i
myśl nietęskliwą.
Kto nie znał o. Rafała, ten w nim widział tylko bardzo pospolitego, łagodnego a rubasznego
mnicha. Takim on też był dla wielkiej większości pospolitych ludzi, z którymi obcował. Lecz w
istocie, niepozorna powierzchowność ta kryła w sobie człowieka daleko głębiej widzącego, myśli
bystrzejszych, znajomości świata większej, niż się zdawało na pierwszy rzut oka.
Nikt nie znał przeszłości o. Rafała. Przeniesionym on tu był z klasztoru jakiegoś w Wielkiej
Polsce, przed laty; wiedziano, że miał pochodzić z rodziny szlacheckiej, a domyślano się z
pewnych oznak, że mógł służyć wojskowo.
Wybór na gwardiana zawdzięczał o. Rafał wielkiemu obyciu z ludźmi i światem, znajomości
kilku języków, energii z łagodnością połączonej i towarzyskim przymiotom. Raz go wybrawszy,
konwent nikim już zastąpić nie mógł i nie chciał.
Słusznego wzrostu, krzepki i zażywny w sobie, twarzy rumianej, zdrowia silnego,
zahartowany na wszelkie niewygody, ojciec Rafał przy wielkiej powadze miał to wesele synów
św. Franciszka, ten humor zawsze równy, który szlachta szczególniej wysoko ceniła. Był też jej
ulubieńcem.
Pomocnikiem jego i zastępcą wybrany od niedawna o. Serafin miał usposobienie więcej
ascetyczne, milczące, twarz bladą i smutną, ale łagodności i wyrozumiałości był wielkiej. I o nim
sąsiedzi a przyjaciele konwentu nie umieli powiedzieć wiele. O. Serafin nie był tutejszym.
Szczególne zamiłowanie do dzieci, zajmowanie się nimi, troskliwość o ubogich,
pieczołowitość o zbawienie i pomoc duchową dla ludu znamionowały o. Serafina. Nie bardzo
chętnie jeździł do dworów i pałaców, czuł się w nich obcym; ale do lepianek i chatek rad jechał i
do biednych umiał tak mówić, jakby był z nich jednym. Domyślano się, że musiał sam być
„prostej kondycji”, jak naówczas mówiono. Temu jednak zdawało się przeciwić wykształcenie
teologiczne i przyznawana mu nauka. Gdzie poparcia o. Rafał potrzebował, odwoływał się do
Serafina, aby powagę teologiczną jak pieczęć do rzeczy przyłożył.
O. Szymon, podobno najdawniejszy klasztoru tego mieszkaniec i najstarszy z zakonników,
odznaczał się tym, że miał na wygolonej głowie, lśniącej jak kość słoniowa, czerwoną bliznę,
straszną, która przecinała część policzka, skroń i czaszkę. Był to jakby głęboki rów zarosły,
świadek straszliwej rany, a razem i przeszłości burzliwej ks. Szymona.
* P o r c j u n k u ł a (z lac. portiuncula) — dosł. cząsteczka, nazwa kościółka pod Asyżem (św. Franciszka), a
także uroczystość obchodzona 2 sierpnia w dzień Matki Boskiej Anielskiej w kościołach bernardyńskich.
Żołnierz niegdyś, miał on w habicie i po latach wielu ruchy jeszcze żołnierskie, żywe, a
dawniej zbroja, później gruba suknia tak go dobrze zahartowały, że dochodząc lat
osiemdziesięciu, zdrowszym był od wielu, co połowy jego nie mieli. O. Szymon w obejściu się
był rubaszny, gderliwy niby, mówił głośno, zażywał tabakę co chwila, potrzebował ciągle
zajęcia, ale i towarzystwa nie unikał. Szlachcie, z którą dobrze żył, prawdę rąbał nielitościwie.
— Ale ja was znam na wylot — powiadał — samem taki był!
Gdzie trzeba było wykłócić się, nahuczeć i surowości zażyć, delegowano ks. Szymona. Nie
uląkł się nikogo.
Życie czynne a wstrzemięźliwe, bo pościł surowo, a w ruchu był ciągle, dziwnie starcowi szło
na zdrowie. Na wszystkie też choroby miał i radził jedno lekarstwo:
— Głód! Głód!…. ten wszelką chorobę odpędza…
Sam się tym sposobem leczył zawsze… Pościł.
Obok ks. Szymona, między starszyznę klasztorną liczył się o. Anioł. Jako człowiek i zakonnik
był bardzo uprzejmy, miły, wesoły i towarzyski; ale miał wadę jednę, którą mu w klasztorze
wyrzucano, jako z powołaniem zakonnym niezupełnie zgodną….
O. Anioł nieustannie cóś majstrował. Miał do tego pasją i dowodził przykładami z żywotów
błogosławionych i świętobliwych reguły swej, że w tym nie tylko grzechu nie było, ale
najzdrowsze przeciw wszelkim pokusom lekarstwo. O. Anioł malował obrazki, dorabiał
drewnianym posągom poutrącane części, reparował monstrancje, cerował kobierce, gotów był
nawet klucze połamane dopiłowywać i w celi swej miał wszelkie możliwe przybory do tych
wielorakich zatrudnień. W najweselszym był humorze, gdy mu jakieś trudne przypadło zadanie, z
którym mierzyć się było potrzeba. Czego nie umiał, tego dochodził i odgadywał.
— Nie święci garnki lepią — było jego ulubionym aksjomatem.
Mały, okrągły, żwawy, brunet, z wielkimi czarnymi oczyma, mocno wystającymi, o. Anioł
miał naturę ciekawą i niespokojną, ale zadośćuczynienia jej niechętnie szukał w książkach,
daleko zaś ochotniej w pracy, która zarazem umysł i ręce zająć mogła. Dokazywał też nimi
prawdziwych cudów.
Miał klasztor z daru czyjegoś bardzo stary tryptyk z kości słoniowej, mocno przez czas
uszkodzony. Wyprosił go sobie do celi i póty około niego dłubał, aż zupełnie w stylu dawnym
dopełnił uszkodzone części, tak że ich starych rozpoznać nie było można. Tak samo obraz w
bocznym ołtarzu, od wilgoci przybutwiały, nakleił i zrestaurował nader zręcznie i kunsztownie.
Na dzieła sztuki własnego pomysłu nie porywał się ks. Anioł, ale w naśladowaniu starych
wzorów był mistrzem. Jednę kopią z Perugina * na desce umyślnie dobranej odmalował i tak
doprowadził do tonu oryginału, iż na żart kopią oddał właścicielowi, który dopiero się przekonał,
iż była świeżą, gdy mu uradowany twórca ukazał stary obrazek i swój znaczek na nowym.
W klasztorze, choć podziwiano talent ks. Anioła i korzystano z niego, z pewnym
politowaniem, jak na ludzką słabostkę, zapatrywano się na te jego fantazje, które uszczęśliwiały
mnicha.
O. Gabriel, w równym wieku z Aniołem, odróżniał się od niego i wszystkich braci. Było to
dziecię niegdyś możnego domu, jakąś burzą wyrzucone z rodzinnego gniazda. Cala postać,
twarz, ruchy, mowa, pomimo usiłowania aby się dostroić do bernardyńskiego prostego tonu,
ciągle w nim zdradzały arystokratyczne pochodzenie. On jeden nie miał w obliczu tego pokoju i
wesela, które stanowił charakter i właściwość jego współbraci. Pracował nad tym, aby się okazać
pokornym, przejednanym z losem, lecz walkę w nim jeszcze widać było.
* P e r u g i n — P e r u g i n o , wlaśc. P i e t r o d i C r i s t o f o r o V a n n u c c i — (ok. 1450–1523). malarz
włoskiego renesansu, nauczyciel Rafaela, autor obrazów i fresków o tematyce religijnej (m.in. w Kaplicy
Sykstyńskiej w Rzymie oraz w Collegio del Cambio w Perugii)
Zgłoś jeśli naruszono regulamin