O testosteronie.doc

(72 KB) Pobierz

Porozmawiajmy o kobietach

- Granie "Testosteronu" w teatrze uleczyło mnie. Myślałem, że przeżyłem coś niezwykłego, że w swoim cierpieniu jestem wyjątkowy. Gdy usłyszałem głośne wybuchy śmiechu, zrozumiałem, że każdy tego doświadczył, że zdrada jest wpisana w nasze życie - mówi TOMASZ KAROLAK.



«Nie tylko kobietami rządzą hormony. Tomaszowi Karolakowi, Tomaszowi Kotowi, Piotrowi Adamczykowi i Borysowi Szycowi uderzył do głowy "Testosteron" - film, który powinni zobaczyć i mężczyźni, i kobiety. Takich męskich zwierzeń o kobietach polskie kino jeszcze nie widziało. Nam mówią całą prawdę o miłości, pożądaniu i zdradzie.

Piotr Adamczyk, 34 lata, kawaler. Mówi o sobie, że jest monogamistą z długimi przerwami. Ale z kim jest? I czy jest? Tajemnica. Tomasz Karolak, 35 lat, kawaler. Podczas kręcenia "Testosteronu" rozstał się z narzeczoną. Byli ze sobą sześć lat. W filmie zagrała Pannę Młodą, która ucieka sprzed ołtarza. Tomasz Kot, 29 lat, żonaty. W zeszłym roku wziął cichy ślub. Borys Szyc, lat 28, kawaler, ale ma córkę Sonię. Wszyscy zagrali w najnowszym filmie Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza "Testosteron". Pokazali, że emocje są nie tylko sprawą kobiet. W zabawny i mądry sposób odsłonili męskie serce... i podbrzusze.

GALA: Kiedy pierwszy raz w życiu dostrzegliście, że na świecie są kobiety, inny gatunek ludzi?

PIOTR ADAMCZYK: Jak sięgam pamięcią wstecz, w dzieciństwie zawsze byłem zakochany w jakiejś ciotce. Kobiecość zachwycała mnie od najmłodszego wieku. Odnoszę wrażenie, że się z tym urodziłem.

BORYS SZYC: Też od zawsze byłem kochliwy. Moją pierwszą wielką miłością była Ewa: od pierwszej do trzeciej klasy podstawówki. Jedyna pieszczota, na którą sobie pozwalałem, to było głaskanie jej włosów. Miała długie i piękne. Siedziała gdzieś na apelu, ja za nią i głaskałem. Czułem, że jest spięta, ale chyba musiało jej to sprawiać przyjemność.

ADAMCZYK: Taki odważny nie byłem. Ograniczałem się tylko do patrzenia. Ale jak już patrzyłem, to natarczywie, bo się zapominałem. To musiało być wkurzające dla dziewczyn, w których byłem zakochany. One pewnie chciały, żebym podszedł, coś powiedział. Bo i tak wiedziały, co czuję. A ja nie zdobywałem się na nic poza patrzeniem. Pamiętam ogromny wstyd, kiedy pierwszy raz pocałowałem dziewczynę. To było na ulicy. Wstydziłem się, że ludzie patrzą.

SZYC: Z języczkiem czy bez?

ADAMCZYK: Ze wszystkim.

SZYC: Wracałem dumny do domu po pierwszym pocałunku. To było w piątej klasie. Nareszcie wiedziałem, o co chodzi, nawet ci z ósmej mogli mi podskoczyć. Właściwie to zawsze się popisywałem. Udawałem Michaela Jacksona, tańczyłem breakdance. Brylowałem, żeby zainteresować dziewczyny. Zostało mi to do dzisiaj.

ADAMCZYK: Też wcześnie zauważyłem, że występowanie robi wrażenie na koleżankach. Chyba dlatego zostaliśmy aktorami.

TOMASZ KAROLAK: Zostałem aktorem przez dziewczynę. Zakochałem się w ogólniaku, w drugiej klasie. Chodziliśmy za rękę, całowaliśmy się, byliśmy regularną parą. Ona jako kobieta dużo mnie nauczyła, dbania o siebie.

GALA: Swetry ładne kazała nosić?

KAROLAK: I żebym się wymył od czasu do czasu. Wtedy w głowie miałem tylko sport. Grałem w koszykówkę, może trudno w to uwierzyć, ale też skakałem wzwyż. A ona chodziła na kółko teatralne i zaczęła mnie tam ciągnąć.

TOMASZ KOT: Kobiety odmieniają facetów. Uczę się od nich spokoju i delikatności.

KAROLAK: Na początku te spektakle, wyjazdy w ogóle mnie nie rajcowały. Jednak gdy przyszedł moment zdawania na studia, ona powiedziała: masz warunki, fajnie kombinujesz, możesz być aktorem. I wystartowałem do szkoły teatralnej, bo chciałem jej zaimponować. Choć rodzina chciała, żebym szedł na medycynę. I to wojskową, bo ojca mam żołnierza.

GALA: Oczywiście się udało.

KAROLAK: Oczywiście nie zdałem. I to był wstrząs. Myślałem o sobie, że jestem najlepszy na świecie. Jak to, nie przyjęli mnie?! Wkurzyłem się i zacząłem zdawać, aż mnie przyjęli. Cztery razy.

GALA: Dziewczyna poszła w zapomnienie, pasja została?

KAROLAK: Rozstaliśmy się, jak zaczęły się studia, ale Eliza jest do dzisiaj moim najlepszym przyjacielem.

GALA: Głównym tematem "Testosteronu" jest zdrada kobiety. Odgrywacie swoje role bardzo wiarygodnie. Przeżyliście kiedyś prawdziwe porzucenie?

KOT: Miałem 15 lat, to była moja pierwsza dziewczyna. Bardzo to przeżyłem. Na szczęście przytrafiło mi się to tylko jeden raz.

ADAMCZYK: Nie lubię odpowiadać na tak osobiste pytania. Każdy z nas tego doświadczył. Nie mam na koncie spektakularnego porzucenia. Choć zawsze żałuję, że coś pięknego się skończyło. A z drugiej strony rozumiem, że nic wiecznie trwać nie może.

KAROLAK: Wiem, co to porzucenie, i jaką rzeź robi w duszy mężczyzny. Strasznie bije w ambicję i poczucie dumy faceta, z bólu można zwariować. Masakra. Przeżyłem kiedyś okrutne porzucenie i... jestem za nie maksymalnie wdzięczny kobiecie, która mi to zrobiła.

GALA: To masochizm?

KAROLAK: Nie, dojrzewanie. Byłem wtedy pyszny maksymalnie, a ona utarła mi nosa. Zresztą, gdyby nie ona, nie zagrałbym w "Testosteronie".

GALA: To brzmi ciekawie...

KAROLAK: W kompletnym stanie rozpaczy odwiedziłem swego przyjaciela Michała Żebrowskiego - kumplujemy się od 17 lat - i w jakiejś restauracji wszystko mu opowiedziałem. Tak się zdarzyło, że obok siedział Andrzej Saramonowicz, którego wtedy nie znałem, i wszystko słyszał. Podszedł do mnie i powiedział, że pisze sztukę i chce napisać dla mnie rolę. Powiedziałem: "Tak, tak", choć w ogóle nie brałem tego na serio. Bardzo się zdziwiłem, gdy dwa miesiące później dostałem tekst "Testosteronu". To była pierwsza sztuka, w jakiej zagrałem w Warszawie. A teraz zrobiliśmy film.

GALA: Mam rozumieć, że grasz swoją prawdziwą historię?

KAROLAK: Tak, choć oczywiście maksymalnie obrobioną literacko. Granie "Testosteronu" w teatrze uleczyło mnie. Myślałem, że przeżyłem coś niezwykłego, że w swoim cierpieniu jestem wyjątkowy. Gdy usłyszałem głośne wybuchy śmiechu, zrozumiałem, że każdy tego doświadczył, że zdrada jest wpisana w nasze życie.

SZYC: Przeżyłem porzucenie przez kobietę i nie powiem, żebym specjalnie przez to dojrzał. Raczej zamknąłem się na kolejne związki, miałem mniej zaufania, mniej chęci otworzenia się.

ADAMCZYK: A nie chciałeś się mścić na kolejnych dziewczynach?

SZYC: Jestem impulsywny, nie noszę w sobie emocji, wywalam je od razu i mam spokój. Odwrotnie niż Saramon (Andrzej Saramonowicz, twórca scenariusza i współreżyser filmu - przyp. red.). On nosi, potem wybucha. Kilka razy na planie eksplodował.

ADAMCZYK: Reaguję podobnie jak ty. Tylko że u mnie moment gniewu to jest granat, który wybucha mi w ręku. Bywam ostry w słowach, a potem tak przejmuję się, że kogoś skrzywdziłem, że pewnie bardziej cierpię niż napadnięta przeze mnie osoba. Dużo mnie to kosztuje.

GALA: Za agresję, jak wiadomo, odpowiada testosteron. Film jest bardzo zabawny, ale można po obejrzeniu odnieść wrażenie, że między kobietą a mężczyzną wszystko zależy od hormonów. Też tak uważacie?

KAROLAK: Coś w tym jest. Jeżdżę do klasztoru, kontempluję, pracuję nad swoją duchowością, a jak przyjdzie co do czego, to chuć bierze górę. Wiem, że popełniam błąd, ale go popełniam. A potem czekam na karę boską. Mam potworne wyrzuty sumienia.

ADAMCZYK: Jesteśmy niewolnikami własnych zasad. Zazdroszczę facetom, którzy nie mają wyrzutów sumienia.

GALA: To masochizm?

KAROLAK: Nie, dojrzewanie. Byłem wtedy pyszny maksymalnie, a ona utarła mi nosa. Zresztą, gdyby nie ona, nie zagrałbym w "Testosteronie".

GALA: To brzmi ciekawie...

KAROLAK: W kompletnym stanie rozpaczy odwiedziłem swego przyjaciela Michała Żebrowskiego - kumplujemy się od 17 lat - i w jakiejś restauracji wszystko mu opowiedziałem. Tak się zdarzyło, że obok siedział Andrzej Saramonowicz, którego wtedy nie znałem, i wszystko słyszał. Podszedł do mnie i powiedział, że pisze sztukę i chce napisać dla mnie rolę. Powiedziałem: "Tak, tak", choć w ogóle nie brałem tego na serio. Bardzo się zdziwiłem, gdy dwa miesiące później dostałem tekst "Testosteronu". To była pierwsza sztuka, w jakiej zagrałem w Warszawie. A teraz zrobiliśmy film.

GALA: Mam rozumieć, że grasz swoją prawdziwą historię?

KAROLAK: Tak, choć oczywiście maksymalnie obrobioną literacko. Granie "Testosteronu" w teatrze uleczyło mnie. Myślałem, że przeżyłem coś niezwykłego, że w swoim cierpieniu jestem wyjątkowy. Gdy usłyszałem głośne wybuchy śmiechu, zrozumiałem, że każdy tego doświadczył, że zdrada jest wpisana w nasze życie.

SZYC: Przeżyłem porzucenie przez kobietę i nie powiem, żebym specjalnie przez to dojrzał. Raczej zamknąłem się na kolejne związki, miałem mniej zaufania, mniej chęci otworzenia się.

ADAMCZYK: A nie chciałeś się mścić na kolejnych dziewczynach?

SZYC: Jestem impulsywny, nie noszę w sobie emocji, wywalam je od razu i mam spokój. Odwrotnie niż Saramon (Andrzej Saramonowicz, twórca scenariusza i współreżyser filmu - przyp. red.). On nosi, potem wybucha. Kilka razy na planie eksplodował.

ADAMCZYK: Reaguję podobnie jak ty. Tylko że u mnie moment gniewu to jest granat, który wybucha mi w ręku. Bywam ostry w słowach, a potem tak przejmuję się, że kogoś skrzywdziłem, że pewnie bardziej cierpię niż napadnięta przeze mnie osoba. Dużo mnie to kosztuje.

GALA: Za agresję, jak wiadomo, odpowiada testosteron. Film jest bardzo zabawny, ale można po obejrzeniu odnieść wrażenie, że między kobietą a mężczyzną wszystko zależy od hormonów. Też tak uważacie?

KAROLAK: Coś w tym jest. Jeżdżę do klasztoru, kontempluję, pracuję nad swoją duchowością, a jak przyjdzie co do czego, to chuć bierze górę. Wiem, że popełniam błąd, ale go popełniam. A potem czekam na karę boską. Mam potworne wyrzuty sumienia.

ADAMCZYK: Jesteśmy niewolnikami własnych zasad. Zazdroszczę facetom, którzy nie mają wyrzutów sumienia.

GALA: Co ci powiedział?

KAROLAK: "Czujesz się zagubiony, samotny. Spróbuj uwierzyć, że Bóg istnieje. A gdy uwierzysz, pomyśl, że on jest największym sprzymierzeńcem w twojej sprawie. Zostaw mu problem, a on rozwiąże go tak, żeby było dla ciebie dobrze. Czy będziesz z tą kobietą, czy nie będziesz". I tak zrobiłem.

GALA: Uwierzyłeś?

KAROLAK: Tak. Wyszedłem z kościoła i inaczej spojrzałem na świat. Od tamtej chwili staram się być w dialogu z Opatrznością.

GALA: To jak z tymi hormonami i duszą. Co rządzi?

ADAMCZYK: Staram się uciekać od myślenia, że testosteron przejmuje nad nami władzę. Mam nadzieję, że miłość to coś więcej niż tylko działanie związków chemicznych na przysadkę mózgową.

SZYC: Jeżeli testosteron wywołuje pożądanie i człowiek zaczyna, na przykład, pisać wiersze, to jest to chyba niezłe połączenie biologii z duchowością. Mam swoją szkatułkę skarbów, gdzie trzymam wszystkie wiersze, które napisałem do kochanek, listy miłosne i takie tam.

ADAMCZYK: Pisane ręcznie?

SZYC: Tak, jak to poeta pisałem najpierw na jakichś skrawkach papieru, zachowałem sobie rękopisy.

ADAMCZYK: Mam podobny zbiór, ale pamiątki nie są tylko papierowe. Jakiś kasztan, list, guma do żucia - jak w reklamie - przedarta na pół. Małe rzeczy, za którymi stoją duże dla mnie historie. Przeczytałem gdzieś, że Fellini również gromadził ważne drobiazgi. Gdy reżyserując film, potrzebował natchnienia do kolejnej sceny, zaglądał do swojej teczki - tam miał jakąś pończochę, kosmyk włosów, zasuszony kwiat. Kobiety są niezwykle zazdrosne o te rzeczy, bo są zazdrosne o przeszłość. Tak samo jak my. To naturalne, lecz trzeba być wyrozumiałym, każde z nas niesie swoją przeszłość. To, z czego wyrastamy, jest też częścią nas.

GALA: Chętnie zajrzałbym do tej teczki.

ADAMCZYK: Trudna sprawa. Teczka ma swoją wartość, bo rzadko do niej zaglądam i nikomu jej nie pokazuję.

SZYC: Pierwsze uczucia są bardzo ważne, kształtują nas, tak zapadają w pamięć, że trudno czasem się odnaleźć. Człowiek ma poczucie, że coś jest nie tak, kiedyś było inaczej. Tak wtedy kochałem, tak pragnąłem, a teraz to wszystko takie... świadome, dorosłe. Choć parę mądrzejszych ode mnie osób powiedziało, że związek nie jest ciągłym bieganiem po trawie i kąpielą w rzece latem, tylko setką kompromisów, codziennym trudem.

ADAMCZYK: Wierzę, że to może być ciągłe bieganie po trawie.

SZYC: Dlatego, Piotrku, jesteśmy często samotni.

KOT: Mnie nie chciałoby się biegać całe życie po łące. Wiem, że za chwilę wrócę do swojego domu, do żony i spędzimy razem miłe chwile. Po prostu.

KAROLAK: Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że bycie ze sobą to praca, samo z siebie fajnie nie będzie. Trzeba zasuwać, trzeba pracować, zaskakiwać się nawet drobnymi rzeczami.

GALA: Tomku, w czasie kręcenia "Testosteronu" rozpadł ci się związek. Zabrakło pracy?

KAROLAK: To mój czwarty, najdłuższy i najważniejszy związek. Ale okazało się, że nie dorosłem do niego. Poczułem, że potrzebuję przerwy, powiedziałem "dość".

GALA: Jak ci z tym?

KAROLAK: Dziwnie. Po tym, gdy sam zostałem zostawiony, myślałem, że nigdy tego samego innej kobiecie nie zrobię. Zgrzeszyłem pychą. Los płata figle i mi pokazał, że nie jestem idealny, jestem z takiej samej gliny, jak inni.

GALA: A może przestraszyłeś się ostateczności?

KAROLAK: Przestraszyłem się stagnacji i stabilizacji. Nie jestem do tego jeszcze dojrzały. Nosi mnie.

GALA: Myślicie o małżeństwie, panowie?

ADAMCZYK: Oczywiście, każdy człowiek ma potrzebę założenia rodziny.

SZYC: Kobieta tak, małżeństwo na razie nie.

KAROLAK: W ostatnim związku po dwóch latach chciałem się żenić. Ale było jak w wierszu o żurawiu i czapli. Jak ja chciałem, to ona nie chciała. Potem ona chciała, ale mi przeszło. Teraz pracuję jak wariat, od dwóch lat nie schodzę z planu, ale coraz mocniej dojrzewam do tej ostatecznej decyzji o założeniu rodziny, żeby miał mi kto zapalić świeczki na grobie.

GALA: Na koniec tej rozmowy o kobietach może mały patent na podryw?

ADAMCZYK: Jestem w tym beznadziejny. Popełniam wszystkie możliwe błędy, ponieważ jestem szczery. Przeczytałem jakiś podręcznik podrywania i wydało mi się, że zawarte w nim porady są okropne. Na przykład należy rozbudzić zainteresowanie wybranej osoby, a za moment kompletnie jej unikać. Spróbowałem, to niestety działa.

SZYC: Bardzo często się zdarza, że piękna dziewczyna ma koleżankę, która jest - powiedzmy - mniej piękna. I zawsze chodzą parami. Zawsze trzeba adorować tę brzydszą. Wtedy tamta dostaje szału.

ADAMCZYK: Marlona Brando czytałeś? On tak pisał. I czasem udawało mu się poderwać obie.

KAROLAK: Gdy byłem studentem, przyszła do szkoły teatralnej piękna dziewczyna. Wpadła mi w oko, na nogach miała buty Nike, a ja uwielbiam dziewczyny w adidasach. Była wysoka, zgrabna, wspaniała. Nie była studentką, odwiedziła u nas koleżankę. Wyśledziłem, gdzie pracuje, okazało się, że jest kelnerką w bardzo drogiej restauracji. I będąc biednym studentem, postanowiłem udawać bogacza. Zacząłem przychodzić w starym kożuchu ojca - była zima - i zamawiałem szparagi w szynce. Po trzech razach wydałem wszystko, co miałem na miesiąc, a ona wcale nie zwracała na mnie uwagi. Za czwartym razem wiedziałem, że muszę coś zrobić, tylko kompletnie nie wiedziałem co. Gdy podeszła i zapytała, czego pan sobie życzy, odpowiedziałem, że nic nie chcę. A tak w ogóle, wypaliłem, to: "Ma pani dziurę w swetrze". "Jak to mam dziurę?" - zdziwiła się. "A tak - brnąłem w to - ma pani dziurę w swetrze i to pod pachą!". Ona zaczęła ten sweter oglądać i rzeczywiście - ku mojemu kompletnemu zakończeniu - znalazła dziurkę pod pachą. Zrobiła się cała czerwona, zaczęła mnie przepraszać. To zadziałało. Odczekałem do następnego miesiąca, wróciłem tam z nowym stypendium. Ona od razu mnie poznała, przywitała się, zostaliśmy parą. Dziś myślę, że był z niej materiał na żonę.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Doganiając standardy


Jestem zdeklarowanym niemiłośnikiem polskiego kina. Dziewięćdziesiąt procent dzisiejszych rodzimych produkcji to kiepski montaż, niefajne zdjęcia, dialogi zrozumiałe w mniejszej połowie i niezrozumiałe w większej oraz tematyka permanentnego dołka, w jakim siedzi ponoć większość Polaków. Nawet Fabicki Sławomir, młody i obiecujący debiutant musiał pójść w stronę "pewnie nie chce się wam wyjrzeć przez okno, więc na filmie pokażę wam nędzę marnej egzystencji" - jakby nie mógł nakręcić czegoś z jajami, czegoś odważnego i innego od wciąż tego samego. Z ostatnich wielkich wyczynów polskiej kinematografii przytoczę tylko chybioną komedię "Hi-Way" czy jadącego na plecach Misia, "Rysia". No i moje "ulubione": "S@motność w sieci" i strasznie okrzyczany "Plac zbawiciela". Ten pierwszy: nudny, smutny i przykry, od kompletnego dna odbił się tylko znakomitą stroną techniczną. Drugi, obsypany deszczem 27 nagród, w tym obwołany najlepszym polskim filmem w Gdyni i obdarowany nagrodą na Camerimage 2006, w moich oczach nie ma żadnych pozytywów, które od dna mogłyby go oderwać. Opowieść filmowa powinna wciągać, porywać, nawet jeśli mówi o rzeczach przykrych i tragicznych. Film powinien skakać po sinusoidzie napięcia i emocji - dołek, górka, dołek, górka. Emocja, walka, wygrana, przegrana! Coś się ma dziać, a nie równia pochyła w bok, bo przecież ani drgnie w górę czy w dół. "Plac zbawiciela" zaczyna się przegraną bohaterów, jako przegranych widzimy ich przez cały czas, aby w końcówce zobaczyć ich jako - uwaga - przegranych i po szyję w dołku, w którym i tak siedzieli od początku. Żeby chociaż którykolwiek z bohaterów wzbudzał u widzów choć namiastkę sympatii. Ale nie, wszyscy są miernotami, utrudzonymi codziennością, skąpanymi w marazmie, a ich losy nie ciekawią. Żadnej woli walki, żadnych emocji, tylko pluskanie się w kałuży wypełnionej depresją. Nie interesowało mnie, czy im się coś uda czy nie, czy umrą, czy wygrają w Totka - to chyba objaw jakiejś filmowej znieczulicy. "Plac zbawiciela" jest tak nijaki i tak pozbawiony jakiejkolwiek iskry, że bez namysłu uznałem go za jeden z najgorszych polskich filmów jakie widziałem. I nie staram się nawet wnikać w to, że może w założeniu miał być smutny i depresyjny. Kino, to "pokaż mi pan coś ciekawego", a nie "wepchnij mnie pan w dołek i tam pozostaw"! "Plac zbawiciela" stoi zatem w moim rankingu dzielnie obok "Szamanki" i "Quo Vadis", czekając na "Post Mortem" Wajdy. Na drugim końcu mojego osobistego rankingu stawiam polskie filmy, które stanowią wyjątki potwierdzające regułę - że polskie kino jest w chwili obecnej sto lat nie tylko za Amerykanami i Hindusami, ale i każdym krajem europejskim, który aktualnie kręci filmy. I nie chodzi tylko o poziom techniczny, ale i nieciekawe scenariusze (vide "Świadek koronny" - wysłałem SMS o wartości 9zł na obejrzenie tego w internecie - źle zrobiłem). Miało być o drugim końcu mojego rankingu polskich filmów, więc do rzeczy. Na drugim końcu, tym dobrym, pokładającym nieśmiałą i naiwną wiarę w to, że tu, w tym kraju, pod tym niebem, można nakręcić film dobry, stawiam (ograniczam się tylko do nowości) takie znakomitości jak: "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", "Jasminum" i... "Testosteron".
 



Andrzej Saramonowicz jest absolwentem Mistrzowskiej Szkoły Andrzeja Wajdy, więc tym jest dziwniejsze, że miast nakręcić "Katarynkę" albo "Naszą szkapę", dał widzom tak nietuzinkowe i zakręcone filmy jak "Pół serio" i "Ciało". Także Saramonowicz, w roku 2002 roku napisał i wyreżyserował sztukę teatralną pod tytułem "Testosteron" (niestety, kurcze, nie widziałem i już żałuję), którą do dziś obejrzało ponad 100 tysięcy widzów. A w roku 2007 przeniósł ją, wraz ze swoimi stałymi współpracownikami (Tomasz Konecki - współreżyser, Tomasz Madejski - zdjęcia) i częścią aktorów znanych z teatralnej wersji, na ekrany kin. Słowo "testosteron" kojarzyło mi się do tej pory z paskudną piosenką Kayah pod tym samym tytułem, a więc źle mi się kojarzyło i już nieufnie czekałem na premierę filmu Saramonowicza. Z drugiej strony, w obsadzie filmu same znane nazwiska (na szczęście do obsady nie trafił Lubaszenko O. ani Pazura C. więc to akurat rokowało dobrze), same gwiazdy, ale ileż to gwiaździście obsadzonych filmów polskich już poległo. Do tego doszedł kiczowaty - a jakżeby inaczej - plakat promujący film, czyli bohaterowie bez spodni i majtek, zasłonięci pikselozą. Kolejny, antypromocyjny plakat w historii polskiego "plakaciarstwa". Do "Testosteronu" podchodziłem więc sceptycznie, ostrożnie, jakbym zza rogu budynku wystawiał hełm na kiju, spodziewając się strzału wrogiego snajpera. I... nic się nie stało. Podczas seansu nie trafiła mnie żadna kula, nawet rykoszet. Nawet nie musiałem wołać medyka, żeby mnie na noszach wyniósł z sali, z diagnozą zdegustowania kolejnym polskim filmem i owładniętego maniakalną rządzą odzyskania pieniędzy za bilet. Jak się okazało, siedziałem przez cały seans cały i zdrowy, z ogromną przyjemnością chłonąc film. A ze mną moja kobieta i cała sala (obsadzona do ostatniego fotela), wszyscy żywiołowo reagujący na piekielnie dobre dialogi dobiegające z głośników. Już po kilku minutach seansu wiedziałem, że nie wybuchnie żadna mina, że reżyser niczego nie spieprzy, że można mu zaufać, że nie dokona zrzutu beznadziei i średniactwa, że nie zbombarduje swojego filmu i nie zamorduje fenomenalnie napisanych postaci. Było więc bezpiecznie, oczywiście nie tak jak podczas wiercenia zębów Dustina Hoffmana w "Maratończyku". Bezpiecznie na sposób filmowy. Można było dać się ponieść, zatapiając w opowiadaną historię. Można było doskonale bawić się na polskim filmie. Nie wierzę, że to ja i bez pistoletu przystawionego do głowy, napisałem poprzednie zdanie.
 



Siedem. Na tyle postaci rozpisano ten komediodramat. To w fabule cholernie ryzykowna liczba postaci. Jak na razie tylko Samurajom i Wspaniałym w takiej ilości udało się odnieść wielki sukces. Sprawić, aby każda z siedmiu postaci wnosiła coś do fabuły i jednocześnie sama opowiadała ciekawą historię jest zadaniem trudnym. Ale Saramonowiczowi i jego aktorom się to po prostu udało. Każdy z panów żywo uczestniczy w akcji filmu, dokładając swoje elementy do fabularnej układanki. Pełno jest w filmie retrospekcji, przepraw miłosnych, których wspomnienie noszą w sobie bohaterowie. A każda z tych krótkich wspominek to malutkie perełki. Dialogi, dialogi i jeszcze raz dialogi. Choć usiane "kurwami" i "sukami" - paradoksalnie stanowią mistrzostwo wdzięcznego przeklinania. Bywa, że bluzgi w polskich filmach są nie do strawienia (vide Grabowski w "Dublerach"). W "Testosteronie" podane są w sposób taki, że chce się więcej. ;) Zasługa w tym przesympatycznych aktorów i galerii zakręconych postaci jakie stworzyli. Podczas... połowicznie udanego wesela, panowie aż kipią od emocji, spowodowanych przeważnie przez - jakżeby inaczej - kobiety. Cały film aż buzuje od szokujących wyznań, odkrywanych tajemnic, wzajemnych powiązań pozornie niepowiązanych bohaterów. Taśma filmowa aż trzeszczy od nadmiaru pozytywnego napięcia, humoru, od pokręconych relacji między postaciami. Z przefajnych dialogów wyłania się obraz grupki facetów, w taki czy inny sposób skrzywdzonych przez kobiety. Filozoficzne i poważne dysputy na temat testosteronu i porównywania ludzkich zachowań seksualnych do zachowań zwierząt, przeplatają się z konkursem "kto ma większe jaja", piciem na umór i śpiewaniem hitu piosenki chrześcijańskiej "Jezus, Jezus". I to wszystko jest tak sprawnie rozpisane, tak profesjonalnie podane i tak genialnie zagrane (nie będę się zachwycał nad każdym z aktorów z osobna, bo nie starczyłoby czcionki w Wordzie), że 120 minut seansu - niesamowicie długo jak na komedię - upływa niepostrzeżenie. Radzę jedynie zastanowić się początkującym parom, zanim wspólnie udadzą się na ten film. Gorzkie prawdy na temat stosunku kobiet do mężczyzn, stosunku mężczyzn do kobiet i stosunku między nimi, leją się z ekranu nieprzerwanym ciurkiem. Jest tu nawet rozwinięcie słynnego dialogu z "Krolla" o tym, że "wszystkie kobiety to k...y" - tu jednak dialog ten idzie o krok dalej, bo poza wyłączeniem z tej zasady matek i żon głównych bohaterów, jeden z nich wyłącza także swoją ciotkę. ;) No więc panowie - jeśli macie zamiar wybrać się na "Testosteron" ze swoją piękniejszą połową, albo chłopakiem (to teraz modne, choć podobno boli) to bądźcie przygotowani na to, że po seansie zostaniecie wypytani o to, jak wierni jesteście, skoro 70% partnerów - według statystyk podanych w filmie - zdradza.
 



Choć "Testosteron" pozbawiony jest standardowego kręgosłupa fabularnego, śledzi się akcję z zapartym tchem, jedynie z przerwami na salwy śmiechu oddawane w kierunku aktorów i reżysera. A śmiać jest się z czego. Przytoczę tylko kilka, z szerokiego wachlarza świetnych motywów: problem kelnera Tytusa (fantastyczny, rzucający ciętymi hasłami Borys Szyc) ze spóźniającym się jego kobiecie okresem:


- Spóźnia się jej okres.
- To nic, one tak mają.
- Ale jej się spóźnia 55 dni.


Albo tekst: "napalony jak Arab na kurs pilotażu". Nieźle też daje po głowie retrospekcja ze ślubu, gdy Kornel (Piotr Adamczyk udanie zrywa z papieskim wizerunkiem) w rytm Ave Maria, w ferworze regularnej bitwy przed ołtarzem (ukazanej w slow motion), dostaje w łeb gromnicą. Albo ta krótka wymiana zdań:


- Pij!
- Przecież piję. - odpowiada Kornel, podpięty pod kroplówkę.


A wszystko to znakomicie zmontowane, udźwiękowione, z bardzo dobrymi zdjęciami, dopełnione ciekawymi efektami specjalnymi, które - w odróżnieniu od "Dublerów" gdzie pasowały jak świni siodło - zabawnie i pomysłowo ilustrują niektóre z opowieści naszych bohaterów. No i wpadająca w ucho, a nawet w obydwa, muzyka Miszy Hairulina - znanego szerzej z programu "Maraton uśmiechu" w TVN. Naprawdę, brakuje mi już siły (bo chęć jest), żeby wymieniać pozytywy "Testosteronu". Siedmiu aktorów stworzyło siedem zapadających w pamięć postaci. Dwóch reżyserów stworzyło jeden rewelacyjny film! Strona techniczna stawia "Testosteron" w jednym rzędzie z produkcjami zachodnimi, doganiając światowe standardy jakości wykonania. Gag goni gag, śmieszne teksty lecą jeden za drugim, niczym serie z karabinu, bez czasu na zmianę magazynka! Ze śmiechu można dostać zadyszki, a gdy film się kończy, chciałoby się jeszcze! A że żadnych negatywnych spostrzeżeń nie mam (no, może poza plakatem usilnie kreującym film na polskie "American Pie" - czym zresztą "Testosteron" zdecydowanie nie jest), to kończę już tę recenzję i powiem coś, czego myślałem, że nigdy nie powiem. Oto polskie dziełko, które bez wahania wciągam na listę najlepszych filmów jakie widziałem - nie tylko polskich, a to już coś znaczy, przynajmniej dla mnie. A idąc wzorem wdzięcznego przeklinania w wykonaniu bohaterów "Testosteronu", mogę odważnie - choć z deka niekulturalnie powiedzieć, że film ten, po prostu pozytywnie mnie rozpierdolił.

 



Rok i kraj produkcji: 2006 / Polska
Czas trwania: 119 minut

Reżyseria: Andrzej Saramonowicz,
Tomasz Konecki
Scenariusz: Andrzej Saramonowicz
Zdjęcia: Tomasz Madejski
Muzyka: Misza Hairulin

Obsada:

Piotr Adamczyk

  .....Kornel

Borys Szyc

  .....Tytus

Maciej Stuhr

  .....Tretyn

Krzysztof Stelmaszyk

  .....Stavros

Cezary Kosiński

  .....Janis

Tomasz Karolak

  .....Fistach

Tomasz Kot

  .....Robal

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin