Tajne Archiwa - Przymierze Kasandry.doc

(809 KB) Pobierz

 

ROBERT

LUDLUM

 

 

 

PRZYMIERZE

KASANDRY

 

Przekład: Jan Kraśko



 

 

 

 

 

Wstęp

 

 

THE NEW YORK TIMES

Wtorek, 25 maja 1999

Dział D: Nauka

Strona: D-3

Autor: dr Lawrence K. Altman

 

 

Ospa prawdziwa, ta prastara choroba, została całko­wicie wytrzebiona przed dwudziestoma laty. Jej wirus przebywa teraz w bloku śmierci, zamrożony w dwóch pilnie strzeżonych laboratoriach w Stanach Zjednoczonych i w Ro­sji...

Wczoraj, przy poparciu Rosji oraz rządów innych kra­jów, WHO, Światowa Organizacja Zdrowia, po raz kolejny odroczyła jego egzekucję...

Badania naukowe z wykorzystaniem wirusa mogą przy­czynić się do stworzenia leków przeciwko ospie prawdzi­wej oraz do poprawienia skuteczności istniejących już szczepionek. Lekarstwa te i szczepionki pozostaną bezu­żyteczne, chyba że rząd jakiegoś bandyckiego państwa postanowi otworzyć tajne magazyny i przeprowadzić ter­rorystyczny atak biologiczny, czego nie uważa się już za rzecz zupełnie nieprawdopodobną.

Na prośbę Światowej Organizacji Zdrowia rosyjscy i ame­rykańscy naukowcy sporządzili zapis całego kodu DNA wi­rusa ospy prawdziwej. WHO uważa, że dane te stworzą wy­starczającą bazę wyjściową do dalszych badań i porównań z kodami genetycznymi wirusów wykorzystanych do ataku przez terrorystów...

Jednak niektórzy naukowcy podważają ten pogląd, twier­dząc, że na podstawie samego kodu nie da się określić stopnia podatności wirusa na szczepionkę.

Mówiąc o nieprzewidywalnych rezultatach tych badań, dr Fauci z Krajowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaź­nych stwierdził: „Być może nigdy nie wyjmiecie wirusa z lodówki, ale przynajmniej go macie".


Rozdział 1

 

Dozorca poruszył się niespokojnie, słysząc chrzęst żwiru pod oponami samochodu. Niebo było już prawie ciemne, a on właśnie zaparzył kawę i nie chciało mu się wstawać. Ale przeważyła ciekawość. Odwiedzający Alexandrię rzadko kiedy trafiali na cmentarz na Ivy Hill; to historyczne miasto nad Potomakiem oferowało żyjącym szereg innych, o wiele bardziej koloro­wych atrakcji i rozrywek. Jeśli zaś chodzi o miejscowych, niewielu z nich przychodziło tu w środku tygodnia, a jeszcze mniej późnym wieczorem, gdy niebo smagały strugi kwietniowego deszczu.

Wyjrzawszy przez okno stróżówki, zobaczył, że z nierzucającego się w oczy samochodu wysiada jakiś mężczyzna. Policja? Przybysz miał czter­dzieści parę lat, był wysoki, dobrze zbudowany i ubrany stosownie do pogo­dy w wodoodporną kurtkę i ciemne spodnie. Na nogach miał ciężkie buty.

Odszedł od samochodu i rozejrzał się. Nie, to nie policjant, pomyślał dozorca. Raczej wojskowy. Otworzył drzwi i wyszedłszy pod zadaszenie, patrzył, jak mężczyzna spogląda na bramę cmentarza, nie zważając na mo­czący mu włosy deszcz.

Może wracał tu pierwszy raz? Za pierwszym razem wszyscy się jakby wa­hali, nie chcąc ponownie oglądać miejsca kojarzącego się z bólem, smutkiem i stratą. Spojrzał na jego lewą rękę: przybysz nie nosił obrączki. Wdowiec? Pró­bował sobie przypomnieć, czy chowano tu ostatnio jakąś młodą kobietę.

-              Dzień dobry.

Dozorca aż drgnął. Jak na tak rosłego mężczyznę, nieznajomy miał głos łagodny i miękki i pozdrowił go niczym brzuchomówca.

· Witam. Jak chce pan iść na groby, mogę pożyczyć parasol.

· Chętnie skorzystam, dziękuję - odrzekł mężczyzna, lecz nie drgnął z miejsca.

Dozorca sięgnął za drzwi, do stojaka zrobionego ze starej konewki. Chwy­cił parasol za rączkę i ruszył w stronę przybysza, patrząc na jego pociągłą twarz i zdumiewająco ciemnoniebieskie oczy.

· Nazywam się Barnes. Jestem tu dozorcą. Jak powie mi pan, kogo pan szuka, zaoszczędzi pan sobie błądzenia.

· Sophii Russell.

· Russell, powiada pan? Nie kojarzę. Ale zaraz sprawdzę. Chwileczkę.

· Szkoda fatygi. Trafię.

· Muszę wpisać pana do księgi gości.

Mężczyzna rozłożył parasol.

· Jon Smith. Doktor Jon Smith. Znam drogę. Dziękuję.

I jakby załamał mu się głos. Dozorca podniósł rękę, żeby go zawołać, lecz przybysz ruszył już przed siebie długim, płynnym, żołnierskim krokiem i wkrótce zniknął za szarą zasłoną deszczu.

Dozorca patrzył za nim. Na jego plecach zatańczyło coś ostrego i zimne­go i zadrżał. Wszedł do stróżówki, zamknął drzwi i mocno zatrzasnął zasuwę.

Z szuflady biurka wyjął księgę gości, otworzył ją na bieżącej dacie, po czym starannie wpisał nazwisko przybysza oraz godzinę odwiedzin. A po­tem, pod wpływem nagłego impulsu, otworzył księgę na samym końcu, gdzie w porządku alfabetycznym spisano nazwiska zmarłych leżących na jego cmentarzu.

Russell... Sophia Russell. Jest: kwatera dwunasta, rząd siedemnasty. Pochowana... Dokładnie rok temu!

Pośród nazwisk żałobników wpisanych do księgi widniało nazwisko doktora Jona Smitha.

W takim razie dlaczego nie przyniósł kwiatów?

 

 

Idąc alejką przecinającą Ivy Hill, Smith cieszył się z deszczu. Deszcz był niczym całun przesłaniający wspomnienia wciąż bolesne i palące, wspo­mnienia, które towarzyszyły mu wszędzie przez cały rok, szepcząc do niego nocą, szydząc z jego łez, zmuszając go do ponownego przeżywania tamtych strasznych chwil.

Widzi zimny biały pokój w szpitalu Amerykańskiego Instytutu Chorób Zakaźnych we Frederick w Marylandzie. Patrzy na Sophię, swoją ukochaną, przyszłą żonę, która wije się pod namiotem tlenowym, walcząc o każdy od­dech. On stoi, jest tuż-tuż, mimo to nie jest w stanie jej pomóc. Wrzeszczy na lekarzy i od ścian odbija się szydercze echo jego głosu. Nie wiedzą, co jej jest. Oni też są bezradni.

Nagle Sophia wydaje przeraźliwy krzyk - Smith wciąż słyszy go w noc­nych koszmarach i modli się, by wreszcie umilkł. Jej wygięty w agonalny łuk kręgosłup wygina się jeszcze bardziej, pod niewyobrażalnie ostrym ką­tem, leje się z niej pot, jakby ciało chciało wydalić z siebie toksynę. Jej twarz płonie. Sophia na chwilę nieruchomieje, na chwilę zamiera. A potem opada na łóżko. Z jej nosa i ust leje się krew. Z piersi dobywa się agonalne rzęże­nie, a potem ciche westchnienie, gdy dusza, nareszcie wolna, opuszcza umę­czone ciało...

Smith zadrżał i szybko się rozejrzał. Nie zdawał sobie sprawy, że przysta­nął. W parasol wciąż bębnił deszcz, lecz zdawało się, że pada teraz w zwolnio­nym tempie. Słyszał uderzenie każdej rozpryskującej się na plastiku kropli.

Nie wiedział, jak długo tam stał niczym porzucony i zapomniany posąg, ani co kazało mu w końcu zrobić kolejny krok. Nie wiedział też, jak trafił na ścieżkę prowadzącą do grobu, ani jak się przed tym grobem znalazł.

 

SOPHIA RUSSELL

Już pod opieką Pana

 

Pochylił się i czubkami palców przesunął po gładkiej krawędzi różowo­białego marmuru.

-              Wiem, powinienem był przyjść wcześniej - szepnął. - Ale nie potra­fiłem. Myślałem, że jeśli tu przyjdę, będę musiał przyznać, że straciłem cię na zawsze. Nie mogłem tego zrobić... aż do dzisiaj.

Program Hades. Tak nazwano koszmar, który mi cię zabrał, Sophio. Nie widziałaś twarzy tych, którzy go rozpętali; Bóg ci tego zaoszczędził. Ale wiedz, że wszyscy zapłacili za swoje zbrodnie.

Ja też zasmakowałem zemsty, kochanie, i myślałem, że przyniesie mi to spokój. Nie przyniosło. Przez wiele miesięcy pytałem siebie, jak znaleźć ukojenie i zawsze nasuwała mi się jedna i ta sama odpowiedź.

Wyjął z kieszeni małe puzderko. Otworzył wieczko i spojrzał na sze­ściokaratowy brylant w platynowej oprawie, który kupił u Van Cleefa & Arpela w Londynie. Ślubny pierścionek: zamierzał go wsunąć na palec ko­biecie, która miała zostać jego żoną.

Przykucnął i wepchnął go w miękką ziemię u stóp nagrobka.

-              Kocham cię, Sophio. Zawsze będę cię kochał. Twoje serce jest wciąż światłością mojego życia. Ale nadeszła pora, żebym poszedł dalej. Nie wiem dokąd i nie wiem, jak tam zajdę. Ale muszę iść.

Przytknął palce do ust i dotknął nimi zimnego kamienia.

-              Niech Bóg cię błogosławi i zawsze ma w swej opiece.

Podniósł parasol i cofnął się o krok, patrząc na marmurowy nagrobek tak intensywnie, jakby chciał, żeby widok ten wrył mu się w pamięć do koń­ca życia. Nagle usłyszał za sobą odgłos cichych kroków i szybko się odwró­cił.

Wysoka kobieta z czarną parasolką miała trzydzieści kilka lat i jaskraworude ułożone w szpic włosy. Jej nos i policzki były upstrzone piegami. Szmaragdowe jak tropikalne morze oczy rozszerzyły się, gdy zobaczyła, że to on.

· Jon? Jon Smith?

· Megan?

Megan Olson szybko podeszła bliżej i uścisnęła go za ramię.

· To naprawdę ty? Boże, widzieliśmy się...

· Bardzo dawno temu.

Megan zerknęła na grób Sophii.

· Przepraszam. Nie wiedziałam, że ktoś tu będzie. Nie chciałam ci prze­szkadzać.

· Nie szkodzi. Już skończyłem.

-              Jesteśmy tu chyba z tego samego powodu - szepnęła.

Zaprowadziła go pod rozłożysty dąb i uważnie mu się przyjrzała.

Zmarszczka i bruzdy zdobiące jego twarz jeszcze bardziej się pogłębiły, przy­było też sporo nowych. Nie potrafiła nawet sobie wyobrazić, ile musiał przez ten rok wycierpieć.

-              Przykro mi, że ją straciłeś - powiedziała. - Żałuję, że nie mogłam powiedzieć ci tego wcześniej. - Zawahała się. - Żałuję, że nie było mnie przy tobie, gdy kogoś potrzebowałeś.

· Dzwoniłem, ale wyjechałaś - odrzekł. - Praca...

Megan ze smutkiem skinęła głową.

· Tak, praca - odrzekła wymijająco.

Sophia Russell i Megan Olson dorastały w Santa Barbara. Chodziły do tej samej szkoły, poszły na ten sam uniwersytet. Po college'u ich drogi się rozeszły. Sophia zrobiła doktorat z biologii komórkowej i molekularnej i roz­poczęła pracę w Amerykańskim Wojskowym Instytucie Chorób Zakaźnych. Megan po magisterium z biochemii dostała etat w Narodowych Instytutach Zdrowia, jednak już trzy lata później przeniosła się do wydziału badań me­dycznych WHO. Sophia dostawała pocztówki z całego świata i wklejała je do albumu, żeby na bieżąco śledzić losy swojej wiecznie podróżującej przy­jaciółki. A teraz, zupełnie bez ostrzeżenia, Megan wróciła.

-              NASA - rzuciła, odpowiadając na nieme pytanie Jona. – Zmęczyło mnie cygańskie życie. Zgłosiłam się i przyjęli mnie do szkoły kandydatów. Teraz jestem pierwszą dublerką w najbliższym locie.

Smith nie potrafił ukryć zdumienia.

-              Sophia zawsze mówiła, że nigdy nie wiadomo, czego można się po tobie spodziewać. Gratulacje.

Megan uśmiechnęła się blado.

-Dzięki. Chyba nikt z nas nie wie, na co nas stać. Ciągle pracujesz w instytucie?

-W sumie to nie wiem, co ze sobą zrobić - odparł. Nie skłamał, choć nie powiedział też całej prawdy. Zmienił temat. - Będziesz teraz w Waszyng­tonie? Moglibyśmy pogadać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin