Psychosfera - LUMLEY BRIAN.txt

(343 KB) Pobierz

Brian Lumley

Psychosfera

Przelozyl Jaroslaw Witold Rybski

ROZDZIAL PIERWSZY

Dwie osoby, nieswiadome swego istnienia, obserwowaly Richarda Garrisona i Vicki Maler, ktorzy wyszli wlasnie ze swojej letniej rezydencji na jednej z greckich wysp. Po chwili para zniknela w kretych zaulkach, ktore wiodly do serca wioski.Jedna z tych osob byl Joe Black. Siedzial przy stoliku na podwyzszonym patio tawerny. Mial na sobie skorzane spodnie na szelkach, slomkowy kapelusz z szerokim rondem i letnia koszule w krzykliwe zolte i czerwone kwiaty. Nie byl Niemcem, - choc byc moze wskazywal na to jego ubior, nalana twarz i cygaro. Zostal wynajety przez mafie, a konkretnie Carla Vincentiego, ktory jeszcze do niedawna byl wspolwlascicielem dochodowego kasyna w Londynie. Niestety, akcje znajdowaly sie teraz w rekach Richarda Garrisona, a tego boss nie mogl zniesc.

Stad obecnosc Blacka w Lindos, na wyspie Rodos.

Zreszta nie przybyl tu sam. Jego brat Bert (Bombowiec Bert dla przyjaciol) czekal w miasteczku. Tym razem to on mial stac sie narzedziem przecinajacym w odpowiednim momencie nic zycia Garrisona. Rola Blacka polegala na wskazaniu tego "odpowiedniego momentu".

Minute lub dwie po jedenastej obserwowana para wylonila sie z alei i skierowala ku glownej waskiej ulicy. Przeszla na druga strone, by wspiac sie po drewnianych schodkach prowadzacych na patio tawerny.

Joe jeszcze raz spojrzal przed wyjsciem na tych dwoje.

Zauwazyl czarne jak noc szkla mezczyzny. "Ten Garrison to ponoc slepiec" - pomyslal i parsknal smiechem. Nastepnie zszedl po schodach, kierujac sie do biura turystycznego.

-Niech to licho! Najwiekszy slepy cholernik, jakiego kiedykolwiek widzialem! - Mysli Blacka poczely krazyc wokol pierwszego spotkania z tym czlowiekiem...

Bylo to w "Asie treflowym", gdzie Black zajmowal posade wykidajly (lub pracownika pomocniczego, jak woleli nazywac te fuche goscie z branzy). Pewnego wieczoru przyszedl slepiec ze swoja kobieta, takze slepa. Odwiedzili kasyno po raz pierwszy i ostatni. Przynajmniej jako goscie.

-Niech to licho! - Joe znow parsknal. - Czyz jeden raz nie wystarczyl az nadto?

To bylo szesc albo siedem miesiecy temu, ale Black pamietal wszystko, tak jakby zdarzylo sie to wczoraj... .. Zapamietal Garrisona kupujacego cala mase rozowych sztonow, wartych piecdziesiat funtow szterlingow i sposob, w jaki podszedl do centralnej ruletki kasyna, aby je rzucic na stol, w miejscu oznaczonym cyfra zero. I jak podczas nastepnej gry kula wpadla, jakby zaprogramowana, prosto do odpowiedniej przegrody. Jak wpadla tam dwa razy pod rzad. I jakie Garrison wzbudzal uczucia podczas tego nieopisanego wyczynu!

Okrzyki niedowierzania i zdumienia przywolaly szefa, kruczowlosego Carla Vincentiego, ktory podbiegl do stolu zaniepokojony.

-Pan, ee, Garrison? Tak, uznajemy panska wygrana. Zly dzien dla klubu, to sie zdarza. - Zdobyl sie na usmiech. - No coz, prosze pana, wygral pan mase pieniedzy, prawde mowiac, to fortuna i...

-I mam ochote grac jeszcze raz - przerwal mu bez usmiechu Garrison.

-Chce pan znow postawic na zero?

-Oczywiscie. Czemu nie? - Zmarszczyl brwi w zamysleniu, prawie kpiarsko.

-Alez, prosze pana, wygral pan juz szescdziesiat tysiecy funtow i...

-Dokladnie szescdziesiat tysiecy osiemset - znow mu przerwal - lacznie z moja stawka, oczywiscie. Ale prosze, kontynuujmy.

Vincenti wowczas pochylil sie i wlepil wzrok w ciezkie, czarne szkla Garrisona.

-Prosze pana, moze pan tego nie wie, ale krupier musialby uzyskac pozwolenie na pokrycie panskiego drugiego obstawienia. Zwykle, pan rozumie, na stole nie ma wiecej jak tysiac funtow. A poza tym to niemozliwe, zeby po raz trzeci wypadlo zero.

Garrison stal nieruchomo, jakby zostal porazony slowami Vincentiego.

-Czy mam przez to rozumiec, ze ruletka jest trefna? - odezwal sie po chwili glosem twardym, zdecydowanym i lodowatym.

-Co takiego? - Carlo zaperzyl sie. - Ja tego nie powiedzialem! Oczywiscie, ze nie jest. Nie chodzilo mi o...

-W takim razie, teoretycznie, zero moze wypasc po raz trzeci?

-Alez oczywiscie, prosze pana, jednak to prawie niemozliwe i...

-Mozliwe czy nie - Garrison przerwal mu po raz trzeci - chcialbym obstawic.

-Nie bedziemy w stanie tego pokryc. - Bezradnie wzruszyl ramionami. - A poza tym, prosze pana - Vincenti zaczal mowic szeptem - czy nie postepuje pan odrobine nierozsadnie ze swoimi pieniedzmi?

-Ze swoimi? Moze raczej z panskimi. Zaczynalem, majac piecdziesiat funtow w kieszeni.

Joe Black byl swiadkiem tego wszystkiego. Takze gwaltownej zmiany koloru twarzy szefa. Od tamtej chwili wiedzial, ze niezaleznie od wyniku gry, maly Sycylijczyk zemsci sie okrutnie na niewidomym, w ten czy inny sposob. Jedyna rzecza, ktorej Vincenti nie mogl scierpiec, byly drwiny, a wlasnie stal sie ich przedmiotem. Oczywiscie jego zdaniem.

I byc moze zdaniem polowy stalej klienteli kasyna, ktora zebrala sie teraz wokol stolu, wydajac na przemian odglosy zgorszenia i zadowolenia. W rzeczywistosci wyobraznie amatorow hazardu rozpalalo niesamowite szczescie Garrisona.

Sycylijczyk jednak odbieral usmiechy, zduszone chichoty, tracanie sie lokciem i podekscytowane szepty bardzo osobiscie.

-Prosze poczekac! - Wykrztusil. - Musze sie naradzic.

-A wiec... - Garrison zachowywal spokoj, usmiechal sie lekko.

Po powrocie Vincenti chcial najwyrazniej skierowac swoje przemowienie do wszystkich zgromadzonych.

-Panie, ee, Garrison, jestem wspolwlascicielem tego klubu. Posiadam jedna czwarta jego akcji. I prawde powiedziawszy, z trudem pokrylbym straty. To znaczy panska wygrana. Ale... coz, ja tez jestem graczem. - Tu jego twarz rozpogodzil usmiech, usmiech rekina szczerzacego biale kly. - Wobec tego mam dla pana propozycje, byc moze, interesujaca.

-Prosze mowic dalej.

Vincenti wzruszyl ramionami.

-Zostalem upowazniony do pelnej odpowiedzialnosci w tej kwestii. Odpowiedzialnosci za biezace, no, straty, powiedzmy. I do przedstawienia mojej, ten tego, propozycji.

-To znaczy?

Carlo wyciagnal ksiazeczke czekowa, wypisal czek na szescdziesiat cztery tysiace osiemset funtow, zlozyl go delikatnie i umiescil na stole pod cyfra zero.

-Prosze to wziac albo zaczniemy gre. Ale zebysmy sie dobrze zrozumieli; poniewaz klub nie dysponuje taka kwota, w razie wygranej bedzie pan zmuszony przyjac udzialy jako forme zaplaty.

Gdyby Garrison byl trzezwo myslacym czlowiekiem, przyjalby wygrana i zrezygnowal z dalszej gry. Wszystko przemawialo na jego niekorzysc: fatalne zero na kole i perspektywa zadowolenia sie udzialami zamiast gotowka. Natomiast Vincenti, zdobywajac sie na taki krok, mial nadzieje zyskac bardzo wiele. Mimo, ze znalazl sie w powaznych tarapatach, potrafil pokazac klase wielkiego gracza. Dorownal swojemu przeciwnikowi, ryzykujac calym majatkiem. Najwazniejsze jednak w tym wszystkim bylo dla niego uciszenie komentarza tlumu.

Umilkly smiechy i szepty. Zapanowala atmosfera silnego napiecia. Walka miala sie toczyc bezposrednio pomiedzy Vincentim i Garrisonem. Stala sie osobistym pojedynkiem.

I wtedy...

Joe Black zapamietal rzecz bardzo osobliwa. Cos, co nawet teraz, szesc miesiecy po tym wydarzeniu, wywolywalo u niego dreszcz grozy.

Wydawalo sie, jakby Garrison przeszedl przeobrazenie.

Jego cialo zaczelo peczniec, wypelniac wieczorowy garnitur.

Wygladalo to tak, jakby mezczyzna przybral na wadze, stal sie nienaturalnie zwalisty i potezny. Twarz jego nabrala ostrych rysow, a usmiech zgasl.

Nikt poza Blackiem nie zauwazyl chyba tych zmian, moze z wyjatkiem niewidomej zreszta partnerki Garrisona, ktora skulila sie i nerwowym gestem zakryla usta. Ale Joe byl absolutnie pewien tego, co widzial. Odniosl wrazenie, jakby przy stole w skorze Garrisona stal inny czlowiek. Czlowiek mowiacy twardym, aroganckim, autoryzowanym glosem z niemieckim akcentem.

-Przyjmuje panski zaklad, moj maly sycylijski przyjacielu. Niech kolo wiruje. Ale skoro tak wiele ma od tej gry zalezec, przynajmniej w panskim mniemaniu, prosze samemu zakrecic.

-To... nie jest przyjete - odpowiedzial Vincenti. - Ale wydaje sie tak samo niezwykle jak caly ten wieczor. Doskonale. - Przecisnal sie przez tlum, puscil w ruch kolo i cisnal kule w przeciwnym kierunku. Czekal, patrzac z kamiennym spokojem, jak kolo stopniowo zwalnia, a kula skaczac i terkoczac, zbliza sie do celu. Jego twarz zastygla, przypominajac bezmyslna okrutna maske. Kula wciaz toczyla sie, skakala, terkotala. Kolo zwalnialo.

Twarze obserwujacych stol zwrocily sie w strone Vincentiego, a Black patrzyl na Garrisona.

Kolo wciaz wirowalo, kiedy kula utkwila w wybranej szczelinie. Vincenti wytrzeszczyl oczy. W kaciku jego potwornie wykrzywionych ust pojawila sie strozka piany. W sali rozleglo sie westchnienie i pomruk zdumionych glosow.

Nagle odciagnieto Carla od ruletki, aby dac mu zaczerpnac swiezego powietrza.

Kiedy Vincenti dotknal krawedzi stolu, podpierajac slaniajace sie cialo, z jego ust wydobyl sie na wpol skrzek, na wpol westchnienie.

-Zero!

-Ma pan moj adres. - Glos mezczyzny wciaz zdradzal niemiecki akcent. - Bede oczekiwal stosownych dokumentow w najblizszym czasie. Dobranoc panu. - Garrison wzial czek ze stolu, schowal do kieszeni i bez jednego slowa poprowadzil swoja towarzyszke do wyjscia.

Joe Black pamietal te noc. Pamietal, jaka furie w oczach mial Vincenti, kiedy patrzyl na wychodzacego Garrisona; jak zgasil swiatlo nad stolem, dajac personelowi wolne i mowiac im, by juz nigdy nie wracali; powlokl sie do pomieszczen biurowych, gdzie wlal w gardlo znaczne ilosci alkoholu i juz calkiem pijany powrocil do sali. Powrocil z kilofem przeciwpozarowym przepelniony przemozna checia zniszczenia stolu do gry i wszystkiego wokol. Tych wydarzen Black nie mogl latwo zapomniec. Tej nocy Vincenti zaoferowal mu kontrakt na zycie Garrisona...

Druga osoba, ktora obserwowala Garrisona i jego przyjaciolke, byl dzentelmen z Genui, Paulo Palazzi. Dzentelmen dla niewtajemniczonych. Palazzi nie znal ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin