Beers.v1.pdf

(205 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Przez wiele tygodni jadłem bardzo malo. Nie brakowało mi
wprawdzie apetytu, lecz mój podejrzliwy umysł zakazywał mi jeść.
Namowy ze strony pielęgniarzy nie skutkowały, jeszcze mniej —
stosowanie przemocy. Czasem przeważała szalę groźba karmienia
sondą przez nos, gdyż zdolność do kalkulacji zachowałem na tyle,
że potrafiłem wybrać mniejsze zło.
Mój strach przed jedzeniem przezwyciężało często coś, oo uwa­
żałem za gastronomiczny podstęp detektywów. Co niedzielę dawano
na deser lody. Piramidę tego przysmaku przynoszono na samym po­
czątku obiadu na zbyt małym talerzyku. Lody szybko topniały, wy­
pełniały talerzyk i groziły rozlaniem się po stole. Ponieważ uważa­
łem, że mogę je jeść dopiero na zakończenie obiadu, szybko zapomi­
nałem o grożącym mi niebezpieczeństwie i zabierałem się do pierw­
szego dania. I zanim pierwsza kropla rozpuszczonych lodów upadła
na stół — zdążyłem zawsze zjeść tyle, by czuć się uprawnionym
przejść do deseru. A gdy się już do niego zabrałem, mało obcho­
dziły mnie ewentualne skutki wszelkich możliwych przestępstw.
Fakt ten nie jest talk mało znaczący, jakby się wydawało. Do­
wodzi on, ile można zrobić mądrze postępując z chorym w przeci­
wieństwie do brutalnych metod, których kilka przykładów mam za­
miar opisać.
7
Ludzie rozporządzający ograniczonymi środkami finansowymi
mają, niestety, niewielkie możliwości w wyborze sanatorium. Krew­
ni przypuszczali, że sanatorium, które wybrali dla mnie, było dobrze
prowadzone, lecz wypadki dowiodły czegoś innego. W ciągu niewie­
lu lat istnienia rozrosło się ono imponująco. Mieściło ono za moich
czasów około 250 pacjentów w dwunastu małych domkach. Znajdo­
wało się poza miastem, w stanie, gdzie nadzór urzędowy był dość
slaby. Korzystając z tego właściciel owego przybytku nieszczęścia
stworzył prawdziwą pułapkę, gdzie wielu bezbronnych chorych ry­
zykowało życiem. Musiało tak być, skoro właściciel chciał ze swego
zakładu ciągnąć lichwiarskie zyski.
Cały zakład był traktowany z punktu widzenia handlowego
i pogoni za pieniądzem. Najgorszym tego przejawem było zatrud­
nianie jako pielęgniarzy zupełnie nieodpowiednich ludzi, dlatego że
zgadzali się pracować za marne osiemnaście dolarów miesięcznie.
Bardzo rzadko trafiał się tu. wykwalifikowany pielęgniarz, zwykle
wtedy tylko, gdy nie było miejsca gdzie indziej. Na moje szczęście
trafiłem na takiego właśnie pielęgniarza. Dopóki cieszył się łaskami
kierownika-właściciela, był uważany za najlepszego pracownika. Na
Boże Narodzenie przysłał mi ktoś z rodziny pięć dolarów. Nie chcia­
łem przyjąć banknotu, bo uważałem, że jest fałszywy, równie fałszy­
wy, jak i wszyscy moi krewni; brat dał wtedy banknot pielęgniarzo­
wi. T)tóż, oprócz tych pięciu dolarów, nie dostał mój pielęgniarz ode
mnie nic. Jedyną nagrodą dla niego była świadomość, że chronił
mnie przed krzywdami, jakie mógłby mi wyrządzić właściciel i jego
nieoświeceni współpracownicy, gdyby on opuścił zakład. Dziś dobrze
33
870271382.002.png
nie traktowanie. Gdy wymieniony pielęgniarz-włóczęga zjawił się
w sanatorium, cały jego majątek stanowiło zawiniątko, które niósł
pod pachą. Wyglądał tak odrażającą, że musiano go wykąpać i prze­
brać, zanim został dopuszczony do nowej funkcji. Zaczął teraz za­
rabiać swoje 4 dolary i 50 centów tygodniowo siedząc po kilka go­
dzin dziennie u łoża chorego, stojącego nad grobem starca. Wkrótce
miał mój informator okazję nawiązać rozmowę z nowym kolegą.
Czegóż się dowiedział? Przede wszystkim, że ów przybysz nigdy
dotychczas nie przekroczył progu szpitala. Ostatnio był członkiem
drużyny roboczej na torze kolejowym. Od kolejowych podkładów
do łóżka umierającego — istotnie ogromna zmiana, wymagająca nie­
zwykłej umiejętności przystosowania się. Nowicjusz nie nadużyw;ał
zresztą swego nowego stanowiska, jeśli nie mówić o braku przygo­
towania, który nie wychodził na dobre powierzonemu mu choremu.
Mój własny pielęgniarz widząc, że starzec nie ma odpowiedniej opie­
ki, spędzał część swego czasu w tym nieszczęsnym pokoju, oddzielo­
nym tylko korytarzem od mojego. Zresztą wkrótce nastąpił koniec
cierpień tego biedaka.
Mój pielęgniarz, który miał przygotowanie fachowe, stwierdził
niewątpliwie objawy zbliżającej się śmierci, zawiadomił o tym właś­
ciciela sanatorium — lekarza i żądał, aby ten udał się do umierają­
cego. Lekarz jednak odmówił twierdząc, że jest w tej chwli zbyt
zajęty. Gdy wreszcie nadszedł, pacjent już nie żył. Przyszedł wtedy
intendent i zajął się ciałem. Kazał je wynieść i powiedział: „Odcho­
dzi najlepszy płatnik zakładu. Doktór (właściciel) wyciągał z niego
85 dolarów tygodniowo”. Z sumy tej najwyżej 20 dolarów pokrywa­
ło koszty utrzymania. Pozostałe 65 wędrowało do kieszeni właści­
ciela. Gdyby chory żył rok, doktór zebrałby (nie mówiąc o wpłatach
innych pacjentów) 3380 dolarów. A co miał za to pacjent? To samo
co inni: kompletne zaniedbanie, tak za życia, jak i w chwili śmierci.
zdaję sobie sprawę z różnicy, jaka zachodziła w traktowaniu mnie
przez niego i przez jego poprzedników, pracujących przy mnie przez
pierwsze trzy tygodnie, gdy owego pielęgniarza jeszcze w zakładzie
nie było. Przez ten czas do mojej niedoli przyczyniało się nie mniej
niż siedmiu pielęgniarzy. Niektórzy z nich byli może, poza salami
chorych, dobrymi ludźmi, lecz żaden nie miał prawa opiekować się
takim chorym, jakim ja wówczas byłem.
Dwaj pierwsi nie bili mnię wprawdzie pięściami i nie grozili
biciem, lecz już ich brak zainteresowania moimi potrzebami zwięk­
szał moje cierpienia. Byli to typowi pielęgniarze za osiemnaście do­
larów miesięcznie. Inny, podobny do dwóch pierwszych, potraktował
mnie raz tak, że nie chcę o tym pisać, a nawet — pamiętać. W kilka
dni później inny z pielęgniarzy ubliżył mi tak, że zdrowego człowie­
ka dotknęłoby to do żywego. Był to człowiek szczególnie ordynarny.
Jego ręce były godne tragarza portowego, a palce miał guzowate,
dwa razy grubsze niż u normalnego człowieka. Gdy nie wykonałem
jakiegoś jego bezwzględnego rozkazu (a było to w czasie, gdy nawet
pod groźbą wszelkich możliwych tortur nie chciałem słuchać, ani
mówić) — nie tylko mnie sklął, ale i opluł. Byłem wprawdzie chory
psychicznie, lecz jak wielu towarzyszy mej niedoli — dzięki pocho­
dzeniu i wychowaniu — byłem gentelmanem. Witriol nie zraniłby
głębiej mego ciała, niż trucizna tego ludzkiego węża zraniła mą du­
szę. Lecz wobec chorobliwego zahamowania mowy nie mogłem się
1 zdobyć nawet na słowa protestu. Sądzę jednak, że nie jest za późno
zaprotestować dziś — w imieniu tysięcy cierpiących w zakładach
prywatnych i państwowych — skoro nikt nie mówi o ich milczącym
poddaniu się tym niegodziwcom.
Przytoczę uderzający przykład zatrudniania, przez pozbawio­
nego skrupułów właściciela, ludzi zupełnie nie nadających się na
pielęgniarzy. Mój dzielny pielęgniarz i obrońca opowiedział mi kilka
wydarzeń, o których oczywiście nie mogłem wiedzieć dawniej. Za­
sadniczy punkt jego zaprzysiężonego zeznania brzmi następująco:
Pewnego dnia zjawił się na terenie sanatorium jakiś człowiek, naj­
widoczniej włóczęga i pytał o właściciela. Niebawem go znalazł, roz­
mawiał z nim parę minut, a po godzinie siedział już przy. łóżku sta­
rego, chorego człowieka, który niedawno został umieszczony w sa­
natorium przez rodzinę. Krewni jego ulegli powszechnemu złudze­
niu, według którego wysoka opłata tygodniowa zapewnia odpowied­
34
870271382.003.png
ka, a potrzebne było silniejsze światło dla znalezienia zamków
i zamknięcia mufy — stanął więc przy nas pielęgniarz ze świecą w
ręku. Siadając na brzegu łóżka lekarz powiedział: „Czy będzie pan
jeszcze próbował tego, co pan zrobił w New Haven?” Mogło się ro­
bić różne rzeczy w mieście, gdzie się mieszkało wiele lat i nic dziw­
nego, że nie zrozumiałem, o czym lekarz mówi. D'C»piero po miesią­
cach wysilania umysłu doszedłem, że była to aluzja do usiłowania
samobójstwa. Świeca w rękach pielęgniarza i podobieństwo naz­
wiska lekarza do nazwiska człowieka oskarżonego swego czasu o pod­
palenie (byłem na jego procesie z prostej ciekawości) — zasugero­
wało mi, że jestem w pewien sposób związany z tamtą zbrodnią.
Byłem przez kilka -miesięcy przekonany, że uważają mnie za współ­
winnego.
Zakładanie mufy było najbardziej poniżającym faktem w całym
moim życiu. Golenie nóg i założenie na czoło znaku hańby w postaci
opatrunku z plastra było poniżające, lecz nie zgnębiło mnie to tak,
jak ten ostatni zabieg. Stawiałem słaby opór, a gdy mufa została już
założona, rozpłakałem się po raz pierwszy od czasu mego załamania
psychicznego. Dobrze pamiętam dlaczego płakałem. Klucz zamyka­
jący mufę oznaczał dla mnie zamknięcie domu rodzinnego w New
Haven, który zhańbiłem; miałem wrażenie, że zamknęło się moje
własne serce. Rozpacz przywróciła na chwilę mojej psychice pełnię
zdrowia — myślałem jak człowiek normalny. Myśli moje skoncen­
trowały się dookoła matki. Widziałem ją (i innych członków rodzi­
ny) w stanie zwątpienia i rozpaczy z ,powodu ich syna uwięzionego
i pozbawionego serca. Zakładano mi mufę przez całe tygodnie, a po­
czątkowo przy każdej takiej operacji stawał mi przed oczyma mój
zrujnowany dom, co zwiększało jeszcze moje cierpienia.
Mufa nie zawsze była środkiem ochronnym, zakładano ją też za
karę tym chorym, których nasi pielęgniarze uważali za uparcie nie­
posłusznych. Często i w stosunku do mnie używano jej celem zmu­
szania mnie do uległości. Miałem tylko ręce do obrony. Nogi były
jeszcze w gipsie, a kręgosłup był jeszcze tak chory, że musiałem le­
żeć na wznak na łóżku. W takich warunkach odbywała się ta nie­
równa walka. Nie miałem nawet satysfakcji puszczenia w ruch swe­
go języka, gdyż — praktycznie rzecz biorąc — byłem niemową.
Moi pielęgniarze, jak większość ich w tego rodzaju instytucjach,
nie byli zdolni zrozumieć stanu mej psychiki, a czego nie rozumieli,
8 Przez pierwsze kilka tygodni pobytu w sanatorium opiekowało
się raną dwóch pielęgniarzy: jeden w dzień, drugi w nocy. Byłem
tak bezsilny, że nie mogłem wysunąć nogi z łóżka, nie mówiąc już
o postawieniu jej na podłodze i musiano mnie stale pilnować na
wypadek, gdybym próbował wstawać. Jednak po miesiącu czy po
sześciu tygodniach siły moje na tyle wróciły, że pielęgnowała mnie
już tylko jedna osoba, przebywająca ze mną cały dzień 1 śpiąca
w moim pokoju.
Jak najszybsze zrezygnowanie z drugiego pielęgniarza było ko­
nieczne ze względów finansowych. Lecz zysk z jednej strony powo­
duje stratę z drugiej — szczególnie jeśli .chodzi o opiekę nad chory­
mi psychicznie w zakładach. Gdy tylko zrezygnowano z opłacania
drugiej siły, poddano mnie wstępnym środkom przymusowym, któ­
re niebawem stały się dla mnie wstrętną torturą. Gdy pielęgniarz
szedł spać, umieszczano moje ręce w tzw. mufie, która dla laika wy­
gląda niewinnie, lecz jest zabytkiem z czasów inkwizycji, używanym
jeszcze dziś w prywatnych i publicznych zakładach. Mufę, którą
musiałem nosić, stanowiły połączone ze sobą rękawice z grubego
płótna żaglowego, zaciskane i zamykane za pomocą pasów dookoła
przegubów rąk.
Lekarz-asystent oznajmił mi, że będą mi na noc zakładali mu­
fę, a udzielił mi tej informacji aż nazbyt ostrożnie, tak że nie wie­
działem ani na razie, ani potem do czego ma to służyć. Zacząłem
też na ten temat snuć urojenia, które niemało przyczyniły się do
zwiększenia moich cierpień.
Lampa gazowa znajdowała się w pewnej odległości od mego łóż­
36
37
870271382.004.png
&
a jego sztuczna sympatia (dziś wiem, że była szczera) kazała mi tym
bardziej go nienawidzieć. Nie znał on stasowanych już wówczas
w zakładach metod postępowania z chorymi, więc upłynęło wiele
tygodni, nim zdecydował się chronić mnie przed nierozsądnymi za­
rządzeniami lekarzy, ryzykując swoją posadę. Gdy wreszcie dorósł
do poziomu sytuacji, interweniował wielokrotnie na moją korzyść.
Więcej niż raz groził mu kierownik-właściciel usunięciem za niepo­
słuszeństwo. Lecz po krótkim namyśle rezygnował z wykonania groź­
by, gdyż przekonał się, że ów pielęgniarz jest bardziej kompetentny
niż wszyscy inni.
Ów zaprzyjaźniony pielęgniarz wykazywał nie tylko ^ więcej
zdolności wczuwania się niż lekarze, lecz kierował się bardziej swym
sumieniem niż zleceniami swego przełożonego — lekarza-asystenta.
W trzech wypadkach potraktował mnie ten ostatni wyraźnie nie-
sumienie, w tym raz — z oazywistą złością. Podczas tego ostatniego
zajścia byłem bezsilny psychicznie i fizycznie. Moje nogi były opu­
chnięte i ciągle jeszcze znajdowały się w gipsie. Byłem prawie nie­
my, jąkając tylko od czasu do czasu złorzeczenia, gdy zmuszano
mnie do czegoś nieprzyjemnego.
Pewnego dnia wszedł do mego pokoju doktór N. N. (reprezen­
tant określonego typu lekarzy). Powiedział:
tego nie chcieli tolerować. Lecz nie należy ich zbytnio potępiać —
po prostu wykonywali dokładnie zarządzenia lekarzy.
Żądać od pacjenta w moim stanie, by połknął troszkę cukru z le­
karstwem — wydaje się rozsądne. Lecz z mojego punktu widzenia
odmowa była uzasadniona. Cukier ten był według mnie przesiąknię­
ty krwią kogoś ukochanego. A dotknąć tej krwi znaczyło dla mnie
tyle, co przelać krew moich bliskich, a może nawet spowodować
skazanie ich na ten sam szafot, który był przeznaczony dla mnie.
O samego siebie mało się troszczyłem i gdybym wiedział, że cukier
jest przepojony trucizną, chętnie bym go połknął. Im wcześniej
mógłbym ulec śmierci i zapomnieniu, tym lepiej dla wszystkich,
z którymi byłem czymś związany. W moim dalszym życiu mogłem
tylko służyć pozbawionym skrupułów detektywom za zdradzieckie
narzędzie do tępienia moich niewinnych krewnych i — pomóc do
uwieczniania nazwisk moich prześladowców w rocznikach ich nie­
ludzkiego zawodu. Lecz myśli związane z przyjęciem lekarstwa były
zmienne. Początkowo sądziłem, że przyjęcie czegoś, co mi przypo­
mina kogoś z rodziny, spowoduje kompromitację danej osoby, a mo­
że nawet jej śmierć. Któż nie będzie stawiał oporu, jeżeli wypełnie­
nie polecenia ma oznaczać wydanie własnej matki lub ojca na wię­
zienie, hańbę, czy śmierć? — Dlatego stawiałem opór i narażałem się
na okrutne kary.
Pielęgniarze uważali mnie za upartego. Ściśle mówiąc nie ist­
nieje uparty chory psychicznie. Ludzie rzeczywiście uparci są zdrowi.
Znaczna ilość ludzi upartych może właśnie świadczyć o psychicznym
zdrowiu społeczeństwa. Jeżeli ktoś, posiadając zdolność rozeznania
własnych błędów, trzyma się nadal nierozsądnych przekonań — jest
uparty. Lecz jeżeli ktoś trwa przy zdaniu, które wydaje mu się po­
prawne i prawdziwe, gdyż jest pozbawiony środków do odkrycia
własnego,błędu — to już nie jest upór. Jest to objaw jego choroby,
który wymaga cierpliwości, łagodności, jeżeli nie współczucia. Kara­
nie chorego psychicznie za upór byłoby równie sprawiedliwe, jak
bicie w policzek za to, że został on zdeformowany przez zapalenie
gruczołu przyusznego.
Najdłużej opiekował się mną wspomniany wyżej dobry pielęg­
niarz. Uważałem go zresztą za detektywa, a raczej — za dwóch de­
tektywów: jednego, który pilnował mnie w dzień, i drugiego — so­
bowtóra — urzędującego nocami. Był on wobec tego moim wrogiem.
„Dzień dobry. Jak się pan czuje?”
Brak odpowiedzi.
„Czy czuje się pan dobrze?”
Brak odpowiedzi.
„Czemu pan nie mówi?”
W dalszym ciągu żadnej odpowiedzi; lekarz obrzucił mnie po­
gardliwym spojrzeniem, wyrażającym więcej niż wszelkie słowa.
Nagle, bez ostrzeżenia — jak dziecko zamknięte w pokoju za niepo­
słuszeństwo może potraktować np. poduszkę — doktór chwycił mnie
za ramię i poderwał z łóżka. Szczęściem nie uległy przy tym ponow­
nemu uszkodzeniu kości moich nóg, niezupełnie jeszcze zrośnięte.
Tak się zachował człowiek, 'który moje ręce zamykał w mufie, bym
sobie nie zrobił krzywdy. — Spytał jeszcze raz:
„Czemu pan nie mówi?”
39
870271382.005.png
Odpowiadam może zbyt późno, lecz chciałbym owemu doktoro­
wi posłać w odpowiedzi egzemplarz tej książki, jeżeli zechce przy­
płać mi swój adres.
Nie jest obowiązkiem przyjemnym oskarżać o okrucieństwo
i brak kompetencji lekarza, bo nawet jeśli był najgorszy, uczynił
niewątpliwie wiele dobrego. Lecz w tym wypadku mamy do czy­
nienia z człowiekiem, który napadł na bezbronnego chorego. Zaś
właściciel sanatorium zbyt długo wykorzystywał nieszczęścia innych.
„Płaćcie, albo posyłajcie swoich krewnych do zakładów publicz­
nych” — tak zaczynała się każda jego rozmowa w sprawie przyjęcia
pacjenta. „Płaćcie, albo wynoście się” — mówił, gdy wyczerpały się
środki rodziny pacjenta. Dowiedziałem się później, że ten chciwiec
chwalił się, że w ciągu jednego tylko roku zarobił 98 000 dolarów.
W 20 lat później pozostawił majątek w wysokości 1 500 000 dolarów.
Część pieniędzy, które wyciągnął z kieszeni chorych i ich krewnych,
ofiarował jednak innym nieszczęśliwym, przeznaczając kilkaset ty­
sięcy na rzecz zakładu.
9
W czasie pobytu w sanatorium wyleczono mi nogi tak, że wró­
ciła im dawna sprawność. Poddano je tam drastycznemu leczeniu,
lecz dziś mogę biegać, tańczyć, grać w tenisa i golfa, jakby nigdy nie
były złamane. W związku z tym warto przypomnieć moje męki przy
pierwszych próbach chodzenia. Jakieś 5 miesięcy po wypadku poz­
wolono mi, a raczej kazano, postawić stopy na podłodze i próbować
chodzić. Moje kostki były ciągle jeszcze obrzękłe, zupełnie nierucho­
me, szalenie czułe na najlżejszy nawet ucisk. Od chwili załamania
aż do czasu powrotu mowy, a więc przez jakieś dwa lata, nie zapy­
tałem ani razu o możliwości wyzdrowienia moich stawów skoko­
wych. W rzeczywistości nigdy nie miałem nadziei, że znów będę
chodził. Życzenie lekarzy, abym zaczął chodzić, uważałem za po­
chodzące od detektywów, do których według mnie należeli i sami
lekarze. Jeżeli będą chcieli wyciągnąć ode mnie jakieś zeznania, za­
grożą mi tą ostateczną torturą. Milion igieł, które kłuły mój mózg
przed kryzysem, umiejscowił się teraz w stopach. Gdyby podłoga
była najeżona drobniutkimi sztyletami, cierpienia moje nie mogłyby
być większe. Przez wiele tygodni musiano mi pomagać, przy próbach
chodzenia, a każda taka próba była ciężkim doświadczeniem. Poci­
łem się straszliwie, czułem się jak w agonii. Wierząc, że prędzej czy
później stanę przed trybunałem, zostanę skazany i stracony za jedną
z moich zbrodni, przypisywałem zmuszającym mnie do chodzenia
raczej wszelkie inne pobudki niż dobrą wolę.
Dyrektor byłby bardziej ludzki, gdyby mi zostawił po usunięciu
opatrunków gipsowych szynę, która pozwalała mi siedzieć prosto
w łóżku, bez poruszania nogami. Teraz musiałem spuszczać nogi bez
41
870271382.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin