408. Metcalfe Josie - Cudowny lek.pdf

(534 KB) Pobierz
5693731 UNPDF
Josie Metcalfe
Cudowny lek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Już jest! - Kat usłyszała przejęty głos w słu­
chawce. Z trudem powstrzymała się od śmiechu, sły­
sząc poufny szept recepcjonistki.
Dobrze, że przez telefon nie da się zobaczyć jej
rozbawienia. Najwyraźniej dzisiejszy kandydat mu­
siał czymś urzec Rose. Pewnie wyglądem albo niena­
gannymi manierami. No cóż, wygląd i maniery nie są
bez znaczenia, pomyślała, nie tego jednak oczekuję
od ewentualnego przyszłego internisty.
Była przygotowana na kolejną stratę czasu.
- Lepiej już go wpuść. - Miała nadzieję, że znu­
żenie w jej głosie nie jest zbyt łatwo wyczuwalne.
Prawdę mówiąc, straciła już rachubę, ile rozmów
kwalifikacyjnych przeprowadziła do tej pory. Może
powinna być wdzięczna losowi, że w ogóle są chętni
do pracy na tym stanowisku. Nie spodziewała się
jednak, by ten kandydat był bardziej od poprzednich
zainteresowany posadą. A już z pewnością zniechęci
się, gdy dowie się o jej trudnej sytuacji.
Energiczne pukanie do drzwi natychmiast obudzi­
ło w niej profesjonalistkę i zmusiło do wykrzywienia
ust w grymas, który przynajmniej z daleka przypo­
minał miły uśmiech.
- Proszę!
Spodziewała się ujrzeć promieniejącą matczynym
6
JOSIE METCALFE
uśmiechem twarz Rose, zamiast tego jednak zoba­
czyła w drzwiach wysokiego, chudego, bladego męż­
czyznę. To raczej nie wygląd powalił Rose na kolana,
pomyślała.
- Pani z recepcji nie mogła mnie osobiście wpro­
wadzić. Musi uporać się z O'Gormanami - oznajmił
ochrypłym głosem, zamykając za sobą drzwi.
Kat chciała poprosić, by zostawił je otwarte. Po­
wietrze dziwnie zgęstniało w jego obecności.
- Proszę usiąść, panie... - Wskazała mężczyźnie
krzesło i z przerażeniem stwierdziła, że zapomniała,
jak się nazywa.
- Benjamin Ross - podpowiedział. I patrząc jej
prosto w oczy, dodał: - Ale przeważnie mówią do
mnie Ben.
Co za zielone oczy, pomyślała zachwycona. Ich
kolor był wręcz nieziemski, mimo że przesłaniały je
gęste czarne rzęsy. Gdy podniósł wzrok, zorientowa­
ła się, że właściwie się na niego gapi.
- Więc... Doktorze Ross... panie Ben... - zająk­
nęła się, zbierając gorączkowo myśli.
- Po prostu Ben. Będzie prościej - powiedział ci­
cho, lecz nerwowe stukanie ręką w teczkę z dokumen­
tami zdradzało, że jego spokój jest tylko pozorny.
- Ben - powtórzyła, zauważając, jak dziwnie brzmi
to zdrobnienie w jej ustach na tak wczesnym etapie
znajomości. - Co pan wie o sytuacji w Ditchling?
- Jeśli pyta pani o to, czy przyszedłem tu z ogło­
szenia, to przyznam, że nie. Tak naprawdę to nie
szukam pracy - stwierdził otwarcie. - Słyszałem, że
potrzebuje pani kogoś do pomocy. Tak powiedział mi
przyjaciel... pani męża? - skończył pytającym tonem.
CUDOWNY LEK
7
- Możliwe - odrzekła cicho, odpędzając bolesne
wspomnienia. - Richard zmarł rok temu na białacz­
kę, trzy tygodnie po zdiagnozowaniu.
Zaskoczył ją ból, który dojrzała w jego oczach.
- Zakładam, że również pracowaliście razem. -
Jego głos był jeszcze bardziej ochrypły niż przedtem.
- Od tamtej pory próbowała pani radzić sobie sama?
Próbowałam i przegrywałam. Ponura odpowiedź
narzuciła się sama, lecz Kat starała się ją zignorować.
- Z pomocą jednego niedoszłego aroganckiego
współpracownika i kolejnych osób sporadycznie za­
trudnianych na zastępstwa za mnie. - Widząc jego
zdziwioną minę, wyjaśniła: - Mój niedoszły współ­
pracownik był świeżo upieczonym internistą po prak­
tykach w dużym mieście. Brakowało mu podstawo­
wego doświadczenia, ale myślał, że to on zacznie
dowodzić, tylko dlatego że jest mężczyzną.
Ben skrzywił się, na co Kat chciała odpowiedzieć
uśmiechem.
- Od śmierci męża mam trudności w znalezie­
niu ludzi chętnych do pracy w czasie, który u mnie
jest nieobsadzony. Zazwyczaj narzekają, że takie go­
dziny albo za bardzo niszczą ich życie rodzinne,
jeśli mają rodziny, albo ich życie towarzyskie, jeśli są
wolni.
- A co z lekarzami na zastępstwa? - dopytywał
się Ben.
- Są drodzy - odpowiedziała krótko. - Czasami
po prostu nie mam wyjścia, ale...
Wzruszyła ramionami, przypominając sobie o ko­
nieczności robienia dobrej miny do złej gry. Jeśli spra­
wy nadal będą się tak toczyć, miną miesiące, zanim
8
JOSIE METCALFE
uda jej się wziąć sobie parę dni urlopu. A Ben do tej
pory nie wykazywał większego zainteresowania.
- Więc - zaczęła energicznie, przypomniawszy
sobie, że to ona ma zadawać pytania. - Dlaczego
zdecydował się pan przenieść do West Country? Ma
pan rodzinę w okolicy? Czy dopiero zamierza pan się
tu z kimś przeprowadzić?
- Nie mam rodziny - odparł szorstko, ucinając
temat. - I jestem tu po raz pierwszy.
Straciła zapał, gdy zdała sobie sprawę, że Ben naj­
pewniej nie chce zostać tu na długo.
Co może zaoferować Ditchling samotnemu męż­
czyźnie? W końcu w tym zaścianku nie ma wielu
okazji, by spotkać przyszłą żonę. Niemniej, nie ro­
biąc sobie zbytnich nadziei, próbowała szukać jas­
nych stron sytuacji. Gdyby go przekonała, żeby zo­
stał na jakiś czas, mogłaby odetchnąć z ulgą i zacząć
szukać kogoś na stałe.
Zebrała się na odwagę.
- Jeśli zaakceptuję pańskie podanie, jak długo
chciałby pan tu zostać? - zapytała, trzymając kciuki.
Nawet miesiąc by pomógł. Nie liczyła na dużo
więcej.
- Może dwa tygodnie - odparł.
Kat z trudem powstrzymała głośne westchnienie.
Dla dwóch tygodni nie opłaca się nawet przedzierać
przez całą papierkową robotę.
- Po tym czasie zdecydowalibyśmy, czy dobrze
nam się współpracuje - dodał spokojnie. - Jeśli nie,
wyjadę.
- A jeśli tak? - Wstrzymała oddech w oczekiwa­
niu na odpowiedź.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin