walka w po¥odze_bialous.doc

(289 KB) Pobierz
PRZEDMOWA AUTORA

 

 

 

 

WALKA

W POŻODZE

 

 

 

 

JERZY BIAŁOŁUS

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PRZEDMOWA AUTORA

 

Wola, Starówka, Czerniaków - to trzy kolejne etapy na szlaku powstańczym, którym szły har­cerskie bataliony „Zośka" i „Parasol", będące trzonem zgrupowania „Radosław".

Dla tych, którzy przeżyli powstanie, etapy te łączą się z obrazem straszliwej, nadludzkiej niemal walki, bez chwili wytchnienia czy spo­czynku, zawsze z przeważającymi siłami wro­ga, częstokroć w osamotnieniu.

„W toku dwumiesięcznych walk nie byliście ani razu rozbici, odchodziliście zawsze na roz­kaz po wyczerpaniu ostatnich naboi" - mówi pułkownik Radosław w swym ostatnim rozka­zie i nigdzie może prawda nie znajduje tak peł­nego wyrazu w słowach tak prostych, jak te, którymi nas żegna dowódca Kedywu (Kierow­nictwo Dywersji K[omendy] Gł[ównej Armii Krajowej]), sam wielokrotnie ranny i wyczerpany, stojący wobec smutnej konieczności rozstania się z pozostałą przy życiu garstką tych, którzy w okresie konspiracji byli ramieniem Polski Karzącej, a w powstaniu dopełnili wiernie swej służby Ojczyźnie, ciałami swymi zaścielając gęsto reduty i barykady walczącej Warszawy.

Trzy opowiadania, składające się na całość tego skromnego zbiorku, to małe fragmenty wyjęte z bojowej historii harcerskich Grup Szturmowych (GS-ów).

Nie są one historią, lecz osobistym przeży­ciem. Są prawdziwe, aczkolwiek pisane całko­wicie subiektywnie, z tej perspektywy, z jakiej może patrzeć d-ca batalionu biorący sam udział w walce, a więc widzący krąg ograniczony, mi­mo iż zna całość zadania czy operacji.

Obraz rzeczywistości byłby zatem niepełny, gdyby pominąć milczeniem osoby tych, któ­rych sylwetki wyryły nam się w pamięci, a któ­rych bohaterstwu i wspaniałej postawie należy się hołd najwyższy.

Można by ogólnie powiedzieć, że z każdym etapem naszych walk powstańczych zespoliła się postać jednego z naszych przyjaciół i dziś, gdy mówię Wola - to widzę hm. mjr. Jana, tego wspaniałego człowieka, który łączył w sobie w dziwnej harmonii dojrzały umysł dowódcy z niefrasobliwością dziecka, najwyższe koleżeń­stwo i dbałość o żołnierza z zupełną pogardą śmierci i brakiem dbałości o bezpieczeństwo własne. On zdobył pierwszy czołg na Woli, On szedł z uśmiechem do każdej akcji, a z każdego słowa jego, z każdego uśmiechu promieniała młodzieńcza wiara w słuszność sprawy i świa­domość zwycięstwa. Obok niego w okresie „Wo­li" postawić należy szereg naszych kolegów, a przede wszystkim Andrzeja Blondyna, d-cę kompanii „Maciek", który wykonał wspaniale nasze pierwsze zadanie powstańcze, opanowa­nie koszar „SS" w tak zwanej „Twierdzy” i tym samym dał podwaliny pod całą późniejszą at­mosferę walki; Władka Giewonta, d-cę komp. „Giewont", śmiałego i rzutkiego dowódcę i or­ganizatora; Andrzeja Długiego, który będąc wspaniałym żołnierzem, nie przestawał być ani na chwilę wychowawcą; Zosię „600", zwaną też Zosią „Dużą", która łączyła w sobie cechy sama­rytańskiej miłości i ciepła z niepospolitą odwagą osobistą; „Kołczana" - d-cy plutonu „Alek", od­ważnego i rzutkiego chłopaka, szorstkiego w obejściu, lecz o złotym sercu; „Kubę", d-cę plutonu „Felek", i wielu, wielu innych.

Gdy myślę „Starówka", to z gruzów i zgliszcz, z huku rozrywających się bomb i pożogi uśmie­cha się do mnie twarz Piotra, zastępcy Naczelni­ka Szarych Szeregów, i uświadamiam sobie, jak smakuje przyjaźń takiego jak On człowieka. Piotr, a raczej uosobienie przyjaźni, pogodny i zawsze uśmiechnięty Piotr, który w chwilach najbardziej szarpiącego zwątpienia potrafił zna­leźć krzepiące słowa otuchy. Widziałem nieraz, jak zmagał się z sobą samym, gdy widział top­niejące szeregi chłopców, z którymi obaj zżyli­śmy się najbardziej, ale zawsze umiał wykrzesać z siebie to ziarno nadziei, które stawało się siej­bą w sercach wkopanych w ziemię, śmiertelnie nieraz wyczerpanych ludzi.

Skąd brałeś siły na to, Piotrze, aby - sam szczupły i wysuszony, z oczami jarzącymi go­rączką czy zapałem - przebiegać z okopu do okopu, z pozycji na pozycję, wszędzie krzepić, wszędzie siać radość z tej najświętszej ze służb - służby krwi oddawanej Ojczyźnie? Widzia­łem pogodne i zatroskane twarze chłopców go­niących Cię uśmiechem, gdy przemykałeś się pod gradem kul, by dotrzeć tam, gdzie najcię­żej, gdzie myśl zakrzepła w stężałym mózgu wyraża tylko śmierć, tylko zagładę, a Ty niosłeś tam uśmiech życia i radość z poświęcenia. By­łeś czynnym wyrazem miłości bliźniego i uko­chania Sprawy, za którą dałeś życie, Piotrze. Odszedłeś, jak gdyby w poczuciu obowiązku towarzyszenia Tym, którym wskazywaliśmy tę najcięższą, ale i najsłodszą ze służb.

Obok Piotra w okresie „Starówki" wyrasta postać inna, znany nam już z okresu konspira­cji wspaniały organizator i doskonały dowódca „Andrzej Morro".

Młoda - dziecinna niemal twarz. Jasne oczy i zdecydowany profil - wszystko składa się na obraz tego, który wycisnął potężne piętno na całości Batalionu, człowieka, o którym wyraził się pułkownik Radosław, „iż był najbardziej utalentowanym dowódcą kompanii, jakiego w swej karierze wojskowej spotkał".

Z Tobą, Andrzeju, związałem się bardziej, niż z kimkolwiek innym. Poznałem Cię jeszcze ja­ko drużynowego Andrzeja Sad 400 albo An­drzeja - Filozofa, jak niektórzy Cię nazywali, sądząc, iż myśl jest balastem zbędnym dla żoł­nierza.

Zawsze widziałem w Tobie dowódcę i nigdy nie wahałem się, gdy chodziło o powierzenie Tobie jakiegoś ważkiego zadania. Precyzyjny niezwykle w pracy, przy olbrzymiej umiejętno­ści do analizy myślowej, potrafił Andrzej łączyć w sobie młodzieńczą chęć czynu z dojrzałą kontrolą działania. Rozsądny i rzeczowy w oce­nie sytuacji i analizie elementów walki, prze­widywał wszystko, widział wszelkie mogące wyniknąć trudności. W działaniu bezkompro­misowy i pewny, o decyzji tak szybkiej i wierze tak mocnej, że aż sugestywnie działał na oto­czenie pogodną pewnością siebie dojrzałego do czynu dowódcy.

Widzę Cię, Andrzeju, zawsze troszczącego się o kolegów-żołnierzy, o ich odpoczynek i wy­żywienie, pamiętającego o każdym rannym. Twa pogoda i wiara była zaraźliwa. Odwaga Twoja zawsze pociągała innych. Pamiętam Twą twarz skupioną, gdy gotowi do skoku czekamy na moment, kiedy można będzie ruszyć do na­tarcia. Widzę Cię jeszcze, jak na czele kompa­nii biegniesz ruinami domów, zawsze pierwszy, zawsze zdecydowany.

A potem spotkanie na Senatorskiej, w bra­mie, gdzie obok rannych - leżą zabici, obok ży­wych - trupy. Głowa Twa na kolanach Lidki. Twarz skrzywiona bólem, lecz oczy przytomne. I znów słowa Twe, to nie troska o siebie i swo­ją ranę, lecz troska o ludzi.

- Ilu? Kto zabity? Jacy ranni? - Cały czas walczysz z bólem i uciekającą świadomością, a bierzesz czynny udział w naradzie, której wy­nikiem jest udane natarcie na Ogród Saski.

Co było tym cementem, który łączył nas wszystkich? Co było tą więzią, która powodo­wała, że nawet ranni ciągnęli za oddziałem?

Cementem tym było bezsprzecznie najwyż­sze koleżeństwo, którego żywym wyrazem byli­ście Wy wszyscy, polegli, dalecy, a tak bliscy Przyjaciele: Janie, Piotrze, Andrzeju.

Czy łatwo zrozumieć, jak wielkim zobowią­zaniem jest taka postawa Przyjaciół - Przyja­ciół, którzy odeszli?

Czy łatwo jest zrozumieć, że są decyzje, któ­rych powzięcie jest proste, gdy się ma pełną świadomość bliskości tych, z którymi człowiek związał się najsilniej?

Dowódca oddziałuje na żołnierzy, na swoich podkomendnych, ale ich postawa i czyny, wszystko to, co stwarza atmosferę, działa na dowódcę! Świadczenia są wzajemne.

Trudno jest powiedzieć mi, jak ciężko jest utrzymać pogodną twarz, gdy śmierć zabiera z otoczenia najbliższych przyjaciół, jak bardzo trudno jest żegnać się z tymi, których ukocha­ło się najbardziej.

Miałem w Powstaniu chwile najwyższej ra­dości wynikającej z poczucia siły dającej Zwy­cięstwo i miałem chwile smutnej świadomości, że trud nasz jest bezowocny, a straty daremne.

Pamiętam dzień taki na Starówce, gdy pod wpływem strat sięgających w tym dniu 20 pro­cent pisałem do Witolda (Naczelnika Szarych Szeregów), że motto z „Testamentu" Słowackie­go: „A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei, jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!..." za­ciążyło na batalionie przekleństwem, odchodzą bowiem najlepsi, ci wspaniali chłopcy, którym mówiliśmy ciągle, że walka, która stała się ich udziałem, jest jedynie fragmentem pięknym, ale i nienormalnym ich życia, a celem naszym za­sadniczym jest nie śmierć dla Polski, lecz życie dla Niej, i do tego przyszłego życia trzeba się przede wszystkim przygotować.

Ginęli młodzi studenci politechniki i uniwer­sytetu konspiracyjnego - nadzieja Przyszłej Pol­ski, ginęli zwyczajnie - na barykadzie i w do­mach, miażdżeni ogniem Stukasów i dział nie­mieckich, siekani ogniem karabinów maszyno­wych i granatników - i ginęli z uśmiechem. Ani słowa wyrzutu, lecz ciągle jakaś radość pro­mienna płynąca z poczucia dobrze spełnionego obowiązku, obowiązku wytrwania.

Czerniaków to ukoronowanie tej atmosfery braterstwa i koleżeństwa, która panowała w ba­talionie. Połączone znów oddziały „Zośka" i „Parasol" walczą razem, ramię przy ramieniu, ustępując piędź po piędzi ziemi, której utrzy­manie wobec przeważających sił wroga jest wręcz niemożliwe.

I w tę atmosferę wnika czynnik nowy - brat­nia pomoc z drugiego brzegu.

I jakkolwiek zawód, jaki nas spotkał, dykto­wał nieraz słowa gorzkie, to obiektywnie przy­znać muszę, że żołnierze polscy, młodzi chłop­cy, którzy przyszli nam z pomocą, przylgnęli do nas sercem tak, jak i my do nich w pełnym po­czuciu braterstwa.

Byłoby niesprawiedliwe, gdybym nie złożył tym młodym i niedoświadczonym w walkach miejskich żołnierzom najwyższego hołdu za ich braterską gotowość pomocy, jaką okazywali.

Ginęli z nami razem, a krew ich mieszała się z krwią naszych chłopców, jakby jeszcze raz dowodząc, że braterstwo nasze jest silniejsze niż wszystkie orientacje, a więzy krwi nieroze­rwalne.

Z największym uznaniem wspominam ppor. Dobrowolskiego i cały zwiad dywizyjny, który od pierwszej chwili lądowania aż do ostatniego dnia dzielił swój los z losem naszych chłopców, a at­mosfera koleżeństwa, jaka wśród nas panowała, wryła się w pamięć naszą mocnym obrazem.

Tak, jak Wy w pełnym poczuciu braterstwa dążyliście ku nam z pomocą, tak my trwaliśmy na ostatniej, na zagładę skazanej reducie Czer­niakowa, żeby Wam zawodu nie sprawić. Wyróżnił się w tych dniach ostatnich Witold, którego kilkakrotnie w swym opowiadaniu wspominam, a który w ciągu Powstania prze­kształcił się z młodego, pełnego zapasu chłop­ca, w mocnego i zdecydowanego dowódcę.

Wyróżnił się Słoń, ostatni, bo w ostatniej nie­mal godzinie mianowany d-cą komp. Rudy, a raczej jej niedobitków, który swą żołnierską postawą do końca budził podziw najwyższy, wyróżniły się dziewczęta, które w atmosferę brutalnej walki potrafiły wnieść promyk ciepła i samarytańskiej miłości.

Wam wszystkim: Janowi i Piotro­wi, Andrzejowi Morro i Blondynowi, Giewontowi i Kubie - bezimiennym żołnierzom, „berlingowcom" pole­głym na gruzach Czerniakowa, tym wszystkim, którzy odeszli, i tym, którzy pozostali, składam hołd naj­wyższy i podziękowanie za posta­wę, która była dla mnie oparciem i natchnieniem w chwilach, kiedy moc decyzji znaczy śmierć lub ży­cie, a wiara w świętość Sprawy bu­dzi nadzieję, że krew przelana przyniesie w końcu plon, któremu na imię: ZWYCIĘSTWO.

 

Kpt. Jerzy

 

 

ZDOBYCIE GĘSIÓWKI

 

Pierwsze dni powstania przyniosły mojemu batalionowi wiele zdobyczy i tryumfów, wiele chwil radosnych i wielkich nadziei, ale też i mnóstwo strat najdotkliwszych. Wszystkie za­mierzone cele zostały osiągnięte, ale każdy kosztował wiele krwi i śmierć najbliższych przyjaciół.

Stan posiadania nasz przedstawiał się impo­nująco. Cały niemal batalion był uzbrojony, wszyscy chłopcy umundurowani jednolicie w SS-mańskie „panterki" i hełmy z pokrowca­mi, jedynie orły białe na froncie hełmów, styli­zowany znak SS-ów na boku i opaska biało­-czerwona - nadawały całości specyficzny, po­wstańczy charakter.

Uzbrojenie nasze również wzbudzało za­zdrość powszechną. Weszliśmy do akcji jako najlepiej uzbrojony oddział powstania. Już kon­spiracyjna walka przyniosła nam poważne zdo­bycze, ale były one niczym wobec tej ilości uzbrojenia, jaką dostarczali nam Niemcy syste­matycznie bici przez nas od pierwszego dnia po­wstania. Cierpieliśmy jedynie na brak amunicji, a parokrotnie zapowiadane, lecz nieudane, zrzuty nie przyniosły nam pod tym względem żadnej zmiany. Mimo to humory były świetne i nastrój zwycięski.

Duży teren, jaki obejmowaliśmy, pozwalał nam na swobodę ruchów, a samochody i moto­cykle z liliami na maskach i przy bokach pod­kreślały „potęgę zmotoryzowanej armii".

Ukoronowaniem wszystkiego był nasz pluton pancerny, odcinający się od reszty czarnymi mundurami niemieckich „pancerniaków", plu­ton rzeczywisty - nie efemeryda, wyposażony w dopiero co zdobyte i z niemałym trudem i na­kładem pracy uruchomione „Pantery". Ta jedy­na artyleria powstania miała już za sobą pierw­sze wyczyny i przyniosła oddziałowi pierwsze w powstaniu odznaczenie. Łoskot motorów na­szych „Panter", obnoszących dumnie swe har­cerskie lilie, wywoływał w nas wszystkich uczucie dumy i mocy zarazem, a ogłuszający huk dział, niosących wrogowi zniszczenie, był muzyką dla naszych uszu.

I teraz też wre praca przy „Panterach". Jedną z nich leczy z ran świeżo zadanych nasz wspa­niały mechanik, Łuniewski, wokół drugiej uwi­jają się żwawo Zygmunt i Wacek, i kilku innych pancerniaków, przygotowując je do nowego za­dania.

Tym nowym zadaniem jest uderzenie na te­ren ghetta i tzw. Gęsiówkę, to jest duży kon­centracyjny obóz pracy, znajdujący się między ulicami Gęsią, Okopową, Niską i Bonifrater­ską. Liczne murowane wieże wartownicze, tzw. bociany, najeżone karabinami maszynowymi, bunkry i wysoki mur, zabezpieczony drutem kolczastym oraz linią wysokiego napięcia, od­gradzają dostęp do kaźni tysięcy Polaków i Ży­dów, zmuszanych do pracy niewolniczej w naj­trudniejszych warunkach.

Od komendanta politycznego „Gęsiówki", którego dostaliśmy w ręce w pierwszym dniu powstania, wiemy, że w obozie tym pozostają obecnie tylko Żydzi, niedobitki żydowskiego powstania w ghetcie i różnego rodzaju specja­liści, ściągnięci z różnych punktów Europy.

Uwolnienie ich i otwarcie drogi na Stare Miasto - oto główne zadanie dzisiejszego natarcia.

Najpierw sami z Piotrusiem i Janem robimy rozpoznanie terenu, wyznaczając miejsca po­szczególnym drużynom i układając plan, w któ­rym „Pantera" nasza ma odegrać pierwszorzęd­ną rolę. W szkole, zwanej „Twierdzą", robimy odprawę dowódców plutonów, które mają wziąć udział w natarciu, przy czym zasadnicze zada­nie wykonuje kompania „Rudy" i częściowo „Giewont". Reszta zaś obsadza teren cmentarza żydowskiego, ul. Spokojną i ubezpiecza nas od Powązek, a równocześnie daje 2-u plutonowi odwód.

Zadanie jest dość skomplikowane. Już obsa­dzenie stanowisk wokół Gęsiówki, w ruinach ghetta, nastręcza poważne trudności, a pomoc „Pantery", wobec niewielkiej ilości pocisków, ograniczyć się musi do działania na psychikę wroga. Jedynie oddanie pojedynczych strzałów do każdej wieżyczki i bunkra ułatwić ma wtarg­nięcia wyznaczonych do tego zadania chłopców do wnętrza bocianów i, co za tym idzie, na teren samej Gęsiówki. Bardzo starannie wyznaczamy trasę posuwania się czołgu, ustalamy kolejność, w jakiej wieżyczki mają być ostrzelane, określa­my czas natarcia dla poszczególnych sekcji i sposób wzajemnego ubezpieczenia się. Czoło natarcia stanowi czołg, który burzy dwie bary­kady na drodze do wielkiej żelaznej bramy, za­mykającej obóz. Oddaje kolejno strzały do dwu narożnych i dwu środkowych wieżyczek, a na­stępnie, wykonawszy pół obrotu, ma rozbić ude­rzeniem bramę, po czym stojąc w niej ma razić ogniem następne wieżyczki i bunkry według ko­lejności z góry ustalonej.

Lewym skrzydłem dowodzić ma Kuba, pra­wym Giewont, ja z Piotrem będziemy na wyso­kości „Pantery", by mieć jak najlepszy wgląd na całość terenu. Padają pytania i odpowiedzi. Kilka szczegółów wywołuje gorętszą dyskusję, wreszcie regulujemy zegarki i "do oddziałów". Pogoda jest piękna, słońce oblewa zgliszcza i zwaliska gruzów jaskrawym blaskiem, cienie „bocianów" kładą się na ziemię wyraźnymi plamami i ghetto świeci czerwienią rozbitych murów, jakby chciało zrobić konkurencję krwa­wej czerwieni pożarów, szerokim łukiem okala­jących Wolę. Kłęby gęstych czarnych dymów przewalają się nad horyzontem i raz po raz przesłaniają słońce rudą plamą. Do uszu na­szych dobiega echo dalekich, to znów bliż­szych, detonacji. Warkot motorów przelatują­cych Stukasów przyciąga nasze spojrzenia ku zachodowi, skąd płynie wzmagający się szybko odgłos silników, by po chwili roztopić się w hu­ku bomb, lecących na domy Woli. Słupy ogni i dymu rozrywają czarny od dymów i czerwony od płomieni pierścień horyzontu, a ziemia drży, przynosząc odgłosy silnych wybuchów. Wskazówki zegarka przesuwają się dziwnie powoli, a uczucie oczekiwania napina nerwy do ostatnich granic. Aż wreszcie - pusta pozor­nie przestrzeń wielkiego rumowiska, jakie sta­nowi teren dawnego ghetta, ożywia się w jed­nej chwili. Ze stanowiska, na którym stoimy z Piotrem i Andrzejem Morro, widać przesu­nięcia, jakie poszczególne oddziały wykonują, dążąc na podstawy wyjściowe do natarcia. Oto ktoś przebiega pospiesznie, wykorzystując przesłonę muru, ktoś inny pełznie powoli, co chwila zapadając w rozpadliny. Podnoszę do oczu lornetkę, by stwierdzić, że „bociany" wartownicze nie zdradzają żadnym ruchem, by to, co się dzieje na rumowisku, zwróciło ich uwa­gę. Muszę przyznać, że nam, którzy wiemy, co się dzieje na przedpolu, poza tym patrzymy „zza kulis", ruch, jaki się odbywa w ruinach, wydaje się zanadto widoczny, mimo iż rudo­plamiste „panterki", w jakie są chłopcy ubrani, znakomicie zlewają się z czerwonym tłem ru­mowiska, na którym akcja się odbywa. Dzielę się swoimi uwagami na ten temat z Piotrem i Janem, który nie wytrzymał i przyszedł wraz z adiutantem („Brat” – ppor. Ewaryst Jakubowski), by wziąć udział w zamierzonej akcji. Panuje całkowita cisza. Wieże milczą, je­dynie dalekie echo gdzieś z cmentarza Powąz­kowskiego przynosi odgłos chaotycznej strze­laniny, który dowodzi, że na obwodzie naszych pozycji rozgrywa się normalna już dla nas roz­mowa broni maszynowej. Łatwo odróżniamy nasze kaemy od kaemów przeciwnika, bo choć jedna i druga strona używa tej samej broni, to serie przeciwnika są długie i dowodzą bogac­twa amunicji, podczas gdy nasze są jak szczek­nięcia złego psa - krótkie i zjadliwe.

Spoglądam na zegarek. Zbliża się godzina dziesiąta, a równocześnie spokój, panujący od pewnej chwili w ruinach, zostaje zakłócony warkotem motoru naszej „Pantery", która po­woli i majestatycznie rusza sprzed „Twierdzy", by za chwilę ukazać się w szeroko otwartej bra­mie ghetta. Znów spoglądam na wieże i dopie­ro teraz dostrzegam ruch w ich wnętrzu. Rów­nocześnie w pobliżu zaszczekał nasz karabin maszynowy i odpowiedziały mu długie serie z kilku wież naraz. Wielka i potężna barykada, która oddziela nasze pozycje na Gęsiej od zie­mi niczyjej, rozciągającej się między murem Gęsiówki a nami, okazała się bardzo łatwa dla naszej „Pantery", która przetoczyła się po niej jak po śmietnisku odpadków żelaznych i jedy­nie do łoskotu motorów i jazgotu karabinów maszynowych dołączył się hałas miażdżonego muru, trzask łamanych desek i szyn żelaznych. „Pantera" jest już na wysokości drugiej baryka­dy, którą bierze równie łatwo, jak i poprzednią. Huk karabinów maszynowych milknie na chwilę, jakby Niemcy, zdetonowani pojawie­niem się niespodziewanego prawdopodobnie przeciwnika, zastanawiali się, co dalej robić. Przerwa to krótka jednak i już nasz czołg znaj­duje się we wściekłym ogniu kaemów, które li­lie harcerskie na bokach przekreślają smagnię­ciami śmiercionośnych bryzgów.

Przebiegamy teraz z Piotrem i Janem pustą przestrzeń, dzielącą nas od długiego budynku stolarni, do której wpadamy, by pod osłoną mu­ru posunąć się jak najbliżej muru Gęsiówki. Biegnę długą halą maszyn, w niskim skłonie omijając okna. Przecią...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin