Gemmell David - Opowieści greckie 2 - Książę mroku.rtf

(1345 KB) Pobierz

David Gemmell

 

KSIĄŻĘ MROKU

 

Tłumaczyli Ewa i Dariusz Wojtczakowie


Podziękowania

 

Dziękuję mojemu wydawcy, Deborah Beale, Charonowi Wood, mojej redaktor Jean Maund i ”tekstowym” czytelnikom: Valerie Gemmell, Edith Graham, Stelli Graham, Stanowi Nicholsowi i Tomowi Taylorowi, których rady okazały się doprawdy nieocenione.

Książkę dedykuję – z całego serca – moim przyjaciołom z Random Century, przeszłym i aktualnym, oraz wszystkim, którzy doświadczyli na własnej skórze prawdziwości porzekadła: „Im głośniej gardłują o honorze, tym uważniej patrz im na ręce”.


KSIĘGA PIERWSZA

 

352 rok p.n.e.

 


Pella, Macedonia, lato

 

Złotowłosy chłopiec jak zwykle siedział samotnie i zastanawiał się, czy jego ojciec dziś umrze. W sporej odległości od malca, po przeciwnej stronie ogrodu, niania rozmawiała z dwoma wartownikami, którzy strzegli następcy tronu w ciągu dnia. Żołnierze, rośli wojownicy o srogich minach, nawet nie patrzyli na Aleksandra, a ilekroć się do nich zbliżał, nerwowo przestępowali z nogi na nogę.

Młody książę zdążył się już przyzwyczaić do takiej reakcji i choć miał dopiero cztery lata, doskonale ją rozumiał.

Ze smutkiem przypomniał sobie zdarzenie sprzed trzech tygodni, kiedy jego ojciec w wojennym rynsztunku przemierzył tę samą ogrodową ścieżkę. Zbroja Filipa błyszczała w świetle słońca. Wyglądał tak wspaniale, że chłopiec wyciągnął rękę, by dotknąć połyskujących tafli inkrustowanego złotem żelaza. Sześć złotych lwów na piersi... Niestety, gdy tylko wysunął dłoń, ojciec błyskawicznie się cofnął.

– Nie dotykaj mnie, synu! – warknął.

– Nie zranię cię, ojcze – szepnął książę, błagalnie wpatrując się w twarz okoloną kruczoczarną brodą i o ślepym prawym oku, które lśniło jak ogromny opal pod wściekle pokiereszowanym czołem.

– Przyszedłem się z tobą pożegnać – wymamrotał Filip. – I poprosić cię, abyś się dobrze sprawował. Ucz się pilnie i zachowuj, jak przystało na księcia.

– Zwyciężysz? – zapytał Aleksander.

– Zwyciężę albo zginę, chłopcze – odrzekł król, po czym klęknął i spojrzał synowi śmiało w oczy. Uśmiech rozświetlił nieco jego chmurne oblicze. – Niektórzy twierdzą, że jestem skazany na klęskę. Pamiętają, jak boleśnie pobił mnie Onomarchos podczas naszego ostatniego starcia. Tyle że... – Zniżył głos do szeptu. – Kiedy zdradziecka strzała trafiła mnie w oko w czasie oblężenia Metone, także wróżono mi śmierć. Gdy w Tracji powaliła mnie gorączka, ludzie przysięgali, że przestało mi bić serce. Ja jednak jestem Macedończykiem, Aleksandrze, i nie umieram łatwo!

– Nie chcę, żebyś umarł. Kocham cię – rzekł wzruszony malec. Zaledwie na chwilę rysy Filipa złagodniały i mężczyzna wyciągnął rękę, pragnąc dotknąć syna. Nie zdobył się jednak na odwagę i chwila bezpowrotnie przeminęła. Król wstał.

– Sprawuj się dobrze – przykazał powtórnie. – Będę o tobie... myślał.

Dobiegający odgłos dziecięcego śmiechu pomógł księciu wrócić do teraźniejszości. Za ogrodowymi murami słyszał harmider bawiących się pałacowych dzieci. Westchnął ciężko i zastanowił się, w co grają z taką wesołością. Może w ”pościg za żółwiem” albo w ”dotyk Hekate”... Obserwował je czasami z okna swego pokoju: jedno dziecko, które wybierano na Hekate, boginię śmierci, ścigało pozostałych uczestników zabawy i wyszukiwało ich kryjówki, a gdy odnalazło któregoś z uciekinierów, dotykało go i zmieniało w swojego niewolnika. Gra trwała do chwili, aż „śmierć” odszukała wszystkie dzieci.

Aleksander zadrżał w blasku słońca. Nikt nigdy nawet nie zapytał go, czy miałby ochotę zagrać.

Rzucił okiem na swoje drobne rączki i zadumał się.

Naprawdę nie chciał, żeby piesek umarł. Tak bardzo kochał ciało tego szczeniaczka, tak bardzo się starał, ogromnie koncentrował za każdym razem, ilekroć go głaskał, a jego umysł zawsze pozostawał spokojny. Jednak pewnego dnia figlarny psiak skoczył na swego pana i zupełnie niespodziewanie powalił go na ziemię. W tym momencie ręka Aleksandra sama się wysunęła... Chłopiec mimowolnie i zupełnie leciutko klepnął psa w szyję. Zwierzę natychmiast zwiotczało, oczy mu się zaszkliły, łapy ugięły. Ukochany szczeniak zmarł w ciągu kilku sekund, a jego ciało rozłożyło się w parę minut, wydzielając przenikliwy smród, który wypełnił cały ogród.

„To nie moja wina”, pragnął wykrzyczeć malec. A jednak czuł się winny, ponieważ był przeklęty.

W koronach wysokich drzew zaczęły śpiewać ptaki. Aleksander zerknął w górę i uśmiechnął się. Potem zamknął zielone oczy i dał się ogarnąć ptasiej pieśni, która szybko wypełniła jego umysł i zlała się z jego własnymi myślami. Nabrała żywego znaczenia, choć chłopiec nie był w stanie jej do końca rozszyfrować. Nie pojmował słów, a jedynie uczucia, lęki, lekki gniew. Ptaki krzykiem ostrzegały się nawzajem.

Młodziutki książę podniósł wzrok i zaśpiewał:

– Moje drzewo! To moje drzewo! Odejdź! Odejdź! To jest moje drzewo! Moje! Zabiję cię, jeśli stąd nie znikniesz!

– Dzieci nie powinny śpiewać o zabijaniu – skarciła go niania, statecznym krokiem zbliżając się do miejsca, w którym siedział, chociaż jak zwykle zachowała należytą odległość.

– Ale tak właśnie śpiewają ptaki – wyjaśnił.

– Powinieneś wejść do środka. Słońce mocno dziś piecze.

– Dzieciom za murami jakoś to nie przeszkadza – spierał się. – A ja lubię tutaj siedzieć.

– Zrobisz, co każę, młody książę! – rzuciła oschle.

Oczy dziecka zapłonęły i gdzieś w głębi umysłu usłyszało obcy szept: „Zrań ją! Skalecz! Zabij!” – Chłopiec z trudem przełknął ślinę i stłumił rosnącą w nim falę gniewu.

– Wejdę – odpowiedział cicho. Wstał i podszedł do niej, lecz kobieta odskoczyła pospiesznie na bok, a gdy ją minął, powoli podążyła za nim.

Aleksander wrócił do swoich pokojów, odczekał, aż niania odejdzie, po czym wyślizgnął się na korytarz i pobiegł do komnat matki. Pchnął drzwi i zajrzał do wnętrza.

Olimpias była sama. Uśmiechnęła się na jego widok i rozłożyła ramiona na powitanie. Rzucił się ku niej i czule wtulił buzię w jej krągłe i ciepłe piersi. Wiedział, że na całym świecie nie ma piękniejszej istoty od jego matki i przylgnął do niej jeszcze mocniej.

– Jesteś bardzo rozpalony, mój mały – stwierdziła Olimpias. Odrzuciła złote pukle z jego czoła, głaskając go tkliwie, po czym napełniła puchar zimną wodą, podała go chłopcu i obserwowała, jak łapczywie pije.

– Czy lekcje były dzisiaj trudne? – spytała.

– Dziś nie miałem lekcji, matko. Stagra jest chory. A jeśli miałbym kucyka, czy też by umarł?

Dostrzegł ból na jej twarzy.

Po chwili przyciągnęła go do siebie i poklepała uspokajająco po plecach.

– Nie jesteś demonem, Aleksandrze. Po prostu otrzymałeś wspaniały dar i na razie nie potrafisz nad nim zapanować. Jednak wierz mi, będziesz wielkim człowiekiem.

– Ale kucyk by umarł!

– Cóż, całkiem możliwe – przyznała matka. – Kiedy będziesz starszy, lepiej wykorzystasz ten... talent. Bądź cierpliwy.

– Ja naprawdę nie chcę nikomu robić krzywdy, to jakoś tak samo... Wiesz? Wczoraj skłoniłem ptaka, by usiadł mi na ręce. Siedział przez długi czas, potem odleciał. Nie umarł. Naprawdę!

– Po powrocie twojego ojca do Pelli pojedziemy we troje nad morze. Będziemy pływać łodzią, wygrzewać się w słońcu, zażywać kąpieli. Spędzimy przyjemnie czas, zobaczysz. Powieje chłodny wietrzyk, a my będziemy się unosić na wodzie.

– Czy ojciec wróci? – spytał Aleksander. – Niektórzy mówią, że Fokejczycy go zabiją. Podobno minął czas jego szczęścia, podobno bogowie go opuścili.

– Milcz! – szepnęła. – Niemądrze jest wypowiadać głośno takie myśli. Filip to wielki wojownik... I ma Parmeniona.

– Fokejczycy już raz go przecież pobili. Dwa lata temu – zauważył chłopiec. – Zginęło wtedy dwa tysiące naszych żołnierzy. A teraz Ateńczycy najechali nasze wybrzeże, a i Trakowie zwracają się przeciwko nam.

Pokiwała głową i westchnęła.

– Zbyt dużo słyszysz, mój synu.

– Nie chcę, żeby umarł... Chociaż mnie nie lubi.

– Nie powinieneś tak mówić! Nigdy! – krzyknęła, chwytając go za ramiona i mocno nim potrząsając. – Nigdy! Ojciec cię kocha. Jesteś jego synem, następcą tronu. Przejmiesz jego dziedzictwo.

– Mamo, to boli – szepnął ze łzami w oczach.

– Przepraszam – powiedziała, ponownie go do siebie przyciągając. – Tyle chciałabym ci powiedzieć, tak dużo wyjaśnić. Ale jesteś za młody.

– Zrozumiem – zapewnił ją.

– Wiem. I dlatego nie mogę ci nic powiedzieć.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Aleksander zrobił się senny w ciepłych, opiekuńczych ramionach matki.

– Widzę ich teraz – oznajmił leniwie. – Widzę równinę porośniętą kwiatami w barwach purpury i żółci. I ojca w złotej zbroi. Stoi obok siwego wałacha imieniem Achej. Naprzeciw formują się szyki wrogów. Och, matko, są ich tysiące. Dostrzegam ich tarcze. Sama popatrz! Jest godło Sparty i sowa Aten i... Tego emblematu akurat nie znam, ale zauważam też proporce Feraj i Koryntu... Jest ich mnóstwo. W jaki sposób ojciec miałby pokonać ich wszystkich?

– Nie wiem – odszepnęła Olimpias. – Co się dzieje teraz?

– Zaczyna się bitwa – odparło złotowłose dziecko.


Krokusowe Pole, lato

 

Filip Macedoński potarł bliznę nad ślepym prawym okiem i przyjrzał się dokładnie kolumnom wojska, które ciągnęły się pół mili przed nim. Na równinie zgromadziło się ponad dwadzieścia tysięcy piechurów wroga, tysiąc konnych w odwodzie i na prawej flance. Król przeniósł wzrok na wojska macedońskie, które liczyły piętnaście tysięcy piechoty w formacji centralnej i trzy tysiące jazdy, rozbitej na oba skrzydła.

Wszędzie rosły kwiaty – purpurowo-żółte lub biało-różowe. Filip niemal nie wierzył, że w ciągu kilku godzin tę łąkę pokryją setki, a może nawet tysiące ludzkich ciał. Ich krew wsączy się w ziemię... Z nagłym żalem poczuł, że niebawem rozpocznie się potworna zbrodnia popełniana przeciwko bogom piękna, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin