latwi 11.pdf

(128 KB) Pobierz
149143318 UNPDF
Rozdział XI
ÇATWI DO ZADOWOLENIA
Wyjątkowo postanowiłam nie zrobić z siebie idiotki.
, wraz z
pakietem wiecznej egzystencji , otrzymywanej przez bliski kontakt z jadem i zębami wampira, dostaje
się też dużo cierpliwości.
, gdzie mogę się
na niego natknąć, żeby wszystko wyglądało tak jak tego chciałam. Na coś przypadkowego. Może
nawet, aby cała ta sprawa dawała pozory jakiegoś obowiązku z mojej strony. Abym tylko nie wyszła
na jakąś
, niezrozumianą przez otoczenie i samą siebie, desperatkę, która chwyta się go jak tonący
brzytwy. Zwłaszcza, że był on prawdopodobnie ostatnią osobą na świecie
, do której powinnam się
zbliżać w tej chwili.
, odkąd opuściłam Szwajcarię i Luciusa. Prawie codziennie
podejmowałam ze sobą mentalną walkę czy nie zadzwonić do Cullenów. Wiedziałam, że się o mnie
martwią, są zapewne źli, rozczarowani i zniechęceni. Chciałam rozwiać ich obawy. Zapewnić, że się
jeszcze zobaczymy, będziemy razem, nie ma się o co martwić. Że moje zadanie jest nieco innego
charakteru , niż się spodziewałam. Tylko powiedzieć, poczuć brzmienie słów na języku, powiedzieć,
że wszystko będzie dobrze. Martwiłam się o Alice, wiedziałam, że moje odejście bardzo ją poruszy.
Tęskniłam za spokojem i ciepłem Carlisle’a i Esme, jedynymi namiastkami rodziców jakich miałam.
(To zdanie mnie pokonało - przemyśl je, proszę.) Do diabła, odczuwałam nawet coś na kształt braku
Rosalie. Było ze mną, ewidentnie, źle.
A przede wszystkim, najbardziej ze wszystkiego, chciałam usłyszeć głos Edwarda.
Co było głupie, nierozważne i bezmyślne z mojej strony. Nie dość, że nie powinnam tego teraz
pragnąć, to nie miałam prawa mącić mu w głowie. Ani tym bardziej sobie. Miałam zadanie do
wykonania. Jasny cel przed sobą. Ledwo znosiłam tę sytuację, płożącą się jak trujący bluszcz po
zacienionej ścianie, coraz mocniej wpijający się bezlitosnymi gałązkami w pozornie trwałą strukturę.
Rośliny są żywe, a kamień martwy. W ostatecznym rozrachunku, mimo pozornej przewagi materii,
wygrywa pulsujące i wciąż prące do przodu życie. Wszystko roiło się od dylematów, niepewności i
złości.
Złość była moja.
Wiedziałam, że tropienie, szukanie czy podkładanie się, nie zwabią do mnie Tony’ego, więc zamiast
tego, zdecydowałam się cierpliwie poczekać. W miarę swoich możliwości. Na szczęście
Dobrze chociaż, że moje zadanie było nieco ułatwione. Znałam Tony’ego. Wiedziałam
Minęły ponad dwa tygodnie
Edward miał kompleks boga i bohatera, wiedziałam o tym od dawna. Uwielbiał się masochistycznie
poświęcać, zwłaszcza wtedy, kiedy nie było trzeba. Co nie znaczy, że nie miał czasem racji. Tylko
przesadzał w swoich czynach. Nie rozumiał, że czasami zdobywa się więcej, ryzykując wszystkim, co
się ma, nawet jeśli szanse na powodzenie były mniejsze niż przy czymś tak pozornie pewnym, jak
samo poświęcenie. Które mogło zostać docenione i łaskawie nagrodzone albo potraktowane jak coś
bardzo zbędnego, nie na miejscu i być odrzucone precz. Nie potrafiłam zrozumieć i docenić czegoś
takiego. Wydawały mi się wielką stratą, odważne i butne czyny w imię tak naprawdę niczego.
Edward zupełnie nie widział, że wszystko , za co chce się tak poświęcać już ma. Wystarczy jedno
zdanie, jeden czyn i ma to zapewnione na wieczność. Potrafiłam to zrobić. Stracić wszystkie te pewne,
solidne rzeczy w moim życiu, które mam, Tony’ego, Luciusa, nawet siebie teraz, solidną i stałą Isabell,
w imię kochanej przez Edwarda Belli. Mogłam to dla niego zrobić. Jednakowoż… On nie chciał
przestać być bierny. Wolał schować się za fałszywymi, chaotycznymi i bezradnymi ruchami,
symulującymi moją wolność wyboru. Chciał
, abym to ja zdecydowała. Moja odpowiedzialność, nasze
istnienie, nasze szczęście, większe lub mniejsze, zależy tylko ode mnie.
Nienawidziłam go za to.
******
Całe miasto wyglądało jak obsypane brokatem, pociągnięte lukrem, nadmiernie wypielęgnowane
schronienie świętego Mikołaja i jego gorliwych elfów. Elficzek, pałętających się z wielkimi, krwistymi
rumieńcami na policzkach, w zielonych strojach. Śmiejących się zbyt głośno i ze sztuczną radością, jak
na mój gust. W niektórych momentach nadmiernie biorących do siebie zasadę „im mniej, tym lepiej”.
Czułam bijące od nich ludzkie ciepło, szybko rozchodzący się w chłodnym, rześkim górskim
powietrzu zapach ludzkiej krwi. Śnieg i szron, prawdziwe czy sztuczne, ułożyły się w fantazyjne
wzory na wielkich oknach wystaw. Zawijasy, supełki, pętle przypominały błyszczące dzieła
kiczowatych malarzy, tak często umieszczane na pocztówkach. Lampki świąteczne lekko podtapiały
zmarzlinę, tworząc najpierw schludne małe dziureczki, a potem coraz brzydsze, niszczone zaciekami ,
powierzchnie. Wszystko natychmiast było naprawiane przez gorliwe asystentki i sprzedawczynie,
starające się
, jak najdłużej podtrzymać iluzję idealnego miasteczka. Przynajmniej do końca balów
zimowych i ruchu turystycznego.
Byłam prawie stu procentowo pewna, że ten snob Tony tutaj jest. Cała atmosfera tego miejsca idealnie
wpasowywała się w teatralności jego własnej osoby. Perfekcyjne miasteczko, zagubione i zatopione w
górskich otchłaniach, luksusowe kurorty, ekskluzywne sklepy, możliwość zaaranżowania „zaginięć”
ludzkich… Wszyscy, którzy się liczyli, byli tutaj. Prawdopodobnie w tej chwili było to najbardziej
gęsto zamieszkane przez wampiry miejsce na całym świecie. Anthony musiał tu być.
Za każdym razem
, gdy miałam okazję obserwowania połączenie ludzi i wampirów, oszałamiała mnie
i wprawiała w niekłamany podziw, łatwość z jaką utrzymywane były konwenanse. Wystarczyła
odrobina wysiłku i komunikacja, wspólne przebywanie ze sobą, wydawało się tak pozornie
bezpieczne i spokojne. Na wierzchu wszystko przypominało płachtę materiału. Ładną, gładką,
jednolitą. Ludzie tak uwielbiali pozory. Dzięki temu łatwiej było im udawać, że wszystko jest w
, aby człowiek,
przynajmniej taki, który klasyfikuje się jako „normalny”, z przyjemnością dotknął wampira. Myślę, że
można nazwać to resztkami instynktu samozachowawczego. Oczywiście istniały też takie jednostki,
które lubiły podejmować to ryzyko, które, zawsze, zawsze występowało. Tacy zazwyczaj kończyli
jako posiłek, a wcześniej rozrywka. Różnego typu.
Bale i przyjęcia wampirów były przede wszystkim miejscem, gdzie można było spotkać wszystkich.
Panowała na nich niepisana zasada białych szaliczków, chusteczek, gołąbków pokoju. Neutralność
przede wszystkim. Najstarsi z nas, najrozsądniejsi, najbardziej ucywilizowani, pilnowali tego. Brali
swoje obowiązki śmiertelnie poważnie. Nie było jakiegoś limitu wiekowego czy społecznego – każdy
mógł się zjawić na jakimkolwiek spotkaniu. Trzeba było być tylko ucywilizowanym, potrafić się
zachować. Co w środowisku wiecznych drapieżników, nie jest wcale takie oczywiste. Cullenowie byli
jednym z nielicznych wyjątków. Perfekcyjni pod każdym względem społecznym, nigdy nie zawitali
na żadne z takich spotkań. Przynajmniej z tego, co słyszałam i widziałam. Pośrednio domyślałam się
dlaczego, co powoduję ich abstynencję, świadomą czy nie.
Wyobcowywanie na siłę, nigdy nie kończy się dobrze.
*******
Siedział na środku pokoju.
Jego czarny strój idealnie komponował się z otoczeniem, co byłam pewna, było efektem zamierzonym
i bardzo dokładnie wypracowanym. Nadzwyczaj idealny, modny, niebezpieczny. Otoczony
wianuszkiem rozchichotanych wampirzych idiotek, które traktował jak niepełnosprawne umysłowo
zabawki. W pomieszczeniu nie było za dużo światła, wszystko wydawało się być stłumione. Muzyka
też nie istniała – ciszę przerywał tylko szmer rozmów, perliste śmiechy i irytujące dzwoneczki
przyczepione do prawie każdego nadgarstka wampirzycy, symbolizujące zapewne jakąś głupią
przynależność, uszanowanie tradycji, ostatni krzyk mody czy cokolwiek innego. Ja swoje też miałam.
W pewnym momencie.
Zanim wyszłam z pokoju , upewniłam się, że trafiły do bardzo zamarzniętej i bardzo głębokiej
fontanny, z nagim Kupidynkiem otoczonym wianuszkiem srebrnych ptaszków, która znajdowała się
w na dziedzińcu hotelu. Romantycznie podświetlona
, wydała mi się idealnym miejscem ostatecznego
spoczynku. Ha.
Parę osób już mnie zauważyło. Rzucały raczej zaskoczone spojrzenia, może nawet ciekawskie. Nie
byłam zbyt często uczestniczką takich nadętych spotkań, to raz. A dwa, jeśli już, to pojawiałam się z
Luciusem. Słyszałam jego imię, przetaczające się co rusz, szeptane, wysyczane i przypominające mi,
co dokładnie powinnam zrobić i dlaczego znajduję się w tym miejscu. Nienawidziłam, że miał on na
mnie wpływ nawet wtedy, kiedy nie było dookoła, a jednak… Przyzwyczaiłam się. On tak działał na
wszystkich. Jego osobowość była silna, odbijała się na reszcie. Nasz związek od samego początku stał
się dość luźny. Nie ograniczaliśmy się nawzajem, pozwalaliśmy sobie być. Razem, oddzielnie. Kiedy
odczuwaliśmy potrzebę, spotykaliśmy się znowu. Nigdy nie odczuwałam wstydu z tego powodu. To
porządku, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jednak nigdy nie widziałam
znaczy, jeśli potrzebowałam kogoś takiego jak on, jego, mogłam go dostać. On tak samo.
Wymienialiśmy się uczciwie.
Oczywiście o wyłączności nie było mowy. Nie czułam zazdrości z tego powodu, nigdy.
, jak się pochylił , aby pocałować siedzącą po lewej wampirzycę, aspirującą do roli
Świątecznego Aniołka, au naturell . Idiotyczne szczegóły, pewnie nie mówiące nic nikomu innemu, jeśli
ktoś już był na tyle spostrzegawczy
, by je zaobserwować. Mnie powiedziały wszystko, czego
potrzebowałam.
Był niespokojny, zdenerwowany, a przede wszystkim, nieprzygotowany. Na mnie.
Dość bezceremonialnie podeszłam do jego kanapy, wymijając starannie grupki i sytuując się tuż obok
oparcia. Słyszałam dzwoneczki bożonarodzeniowe przyczepione do każdego damskiego nadgarstka.
Irytujące i dziwnie wbijające mi się w głowę, pulsujące pojedynczymi impulsami pod skórą.
Zapragnęłam nagle wszystkie utopić w zamarzającej fontannie i tym razem moja przekora nie miała z
tym nic wspólnego. Mój słuch wydawał się ze mnie kpić, jakby nagle teraz postanowił wyłapywać
tylko ten dźwięk, który przecież nie był ani najdonośniejszy, ani zbyt przenikliwy.
Anthony wciąż ostentacyjnie mnie ignorował, pokazując kto tu faktycznie rządzi i kto
, kogo
potrzebuje. Albo starając się zyskać na czasie. Kto wie.
W porządku, mój stary, zniewieściały przyjacielu. Dwójka może grać w tę grę.
Wzięłam głęboki oddech, bezszelestny, do samego dna, mający uspokoić mnie, wypłoszyć
dzwoneczki i całą tę Świętą Trójcę Mężczyzn Mojego Życia spod skóry. Podziałało. Jak zwykle.
, w którym stałam naprawdę widziałam zbyt wiele. Starałam się nie przewracać oczami, nie
wzdychać ani nie zachować się jak nabzdyczona nastolatka. Postanowiłam
zamiast tego , grzecznie
poczekać, spokojnie stojąc i obserwując wszystko dookoła, bo wiedziałam, że on się tego nie
spodziewa. Zazwyczaj w takich sytuacjach dość bezczelnie mu przeszkadzałam, egoistycznie
stawiając siebie przed wszystkim innym, co go w danej chwili zajmowało.
Tuż obok mnie znajdował się stolik z napojami. Czy tam kolacją. Jakkolwiek by tego nie nazwać.
Wyglądało to dość groteskowo, świetnie wpasowując się we wszelkie ludzkie wyobrażenia na temat
tego, jak faktycznie perwersyjne mogą być wampiry. W ręcznie rąbanych kryształowych kielichach
nalana była krew. Różnego rodzaju. Ludzka, zwierzęca, mieszanki. Co kto lubi.
, czy Cullenowie byli faktycznie pierwszą rodziną, która całkowicie przerzuciła
się na krew zwierząt. Możliwe, że istniały pojedyncze jednostki przed nimi oraz, oczywiście, klan
sukubów z Alaski. Na pewno natomiast stanowili jedną z tych bardziej znanych, nawet przy braku
ich entuzjazmu społecznego. W swoich początkach byli czymś rewolucyjnym, niezrozumiałym,
egzotycznym. Jednak teraz wszystko się zmieniło. Przetrwanie na ludzkiej krwi mogło być czymś
opcjonalnym. Fakt, była ona tym, co definitywnie odżywiało i utrzymywało nas przy egzystencji
najlepiej. Jednak podobnie działała krew świń – wszystkożerców, takich jak ludzie. Ona połączona z
innymi substytutami człowieka, dawała nam wszystko, czego tylko potrzebowaliśmy. Pamiętałam jak
Lucius śmiał się, obejmując mnie ramieniem, drażniąc przy tym palcami, że wreszcie, po tylu wiekach
Wiedziałam, że Tony mnie zauważył. Poznałam to po nieco bardziej zaciśniętych knykciach, ułożeniu
stóp, tym
Z miejsca
Nie miałam pojęcia
żerowania na ludziach, przełamaliśmy zakurzone, zardzewiałe schematy i zaczęliśmy być nieco
bardziej spontaniczni. Poczęliśmy minimalnie przypominać ludzi, przyswajać ich dynamizm. Bardzo
powoli i bardzo niechętnie. Ewolucja zawsze następuje, nawet w naszym wypadku.
Ironicznie, można było powiedzieć, że wszystkie zasady dotyczące naszego posilania się, stały się
płynne.
Byłam już w połowie mojego własnego kielicha, kiedy Anthony w końcu stwierdził, że się mnie nie
pozbędzie, całując kogoś innego praktycznie przed moją twarzą. Widziałam to po tym, jak przesuwa
swoje dłonie, schodząc z talii i łokci wampirzycy (między innymi…), chwytając ją ostatecznie za same
koniuszki palców. W rzeczywistości wcale mi to nie przeszkadzało. Prędzej nudziło. Nigdy nie
traktowałam Tony’ego jako potencjalnego kochanka; sypianie z własnym stwórcą było dla mnie zbyt
perwersyjne, przynajmniej jeśli chodzi o niego i mnie, nasz partnerski związek, od samego początku.
Nagle dopadła mnie myśl, że gdyby wszystko potoczyło się tak jak sobie zaplanowałam jako
nastolatka, nie byłabym pewnie wcale tak pruderyjna. Oczywiście. Edward był dla mnie kimś
zupełnie innym. Od samego początku miałam bardzo jasno określone uczucia co do niego, upierałam
się na nie, pchałam z oślim uporem. Prawdopodobnie na własne nieszczęście.
Zastanawiało mnie czy Edward nigdy nie rozważał tego, że jako człowiek mogłabym przestać go
kochać. Miałam tylko siedemnaście lat, a on był moim pierwszym zauroczeniem. Wiedziałam, że ja
będę jego pierwszą i jedyną miłością. Taka była natura wampirów, pewna, końcowa. A ja byłam
człowiekiem. Tak zmiennym i niestałym. Ciekawiło mnie
czy nigdy nie odczuwał strachu przed tym,
że ja się w końcu odkocham i go zostawię. Oczywiście, wtedy, wydawało się to niemożliwe.
Zwłaszcza przy tej całej intensywności naszego krótkiego związku. Nie interesowało mnie
macierzyństwo, college, prawo jazdy, co się ze mną stanie za dwadzieścia lat. Nie licząc zmarszczek.
Moje plany ograniczały się do przebudzenia następnego dnia w ramionach Edwarda. Nie wydaje mi
się, żeby kiedykolwiek pomyślał o tym, że ja nie jestem taka jak on. Że nie podzielam cech jego
gatunku. Wziął za takiego pewniaka to, że po prostu będziemy ze sobą aż do mojego końca.
Prawdopodobnie mu na to pozwoliłam, infantylna dziewczynka i taki sam wieczny chłopiec.
Mój Boże. Chyba staję się nieco zgorzkniała i przemądrzała.
Starzeję się.
Miałam ochotę walnąć czołem w najbliższy stolik z czarnej laki, lśniący nikłym światłem, irytujący
mnie samym swoim istnieniem. Był tak samo czarny i matowy jak ja. Identycznie irytujący.
Wzięłam następny głęboki i niepotrzebny oddech.
Czułam na sobie wzrok innych. Wprawiał mnie on w dziwny pośpiech. Nie przeszkadzał ani nie
urażał, tylko prowokował do przyspieszenia wydarzeń. Mogłam się wysilić i usłyszeć, co oni szepczą.
O czym mówią, co spekulują. Nie chciało mi się. Nigdy nie doszukiwałam się głębi w plotkach – nie
obchodziły mnie one. Akceptowałam je, były częścią nudy, produktem wieloletniego przebywania w
tym samym, ściśle zamkniętym gronie.
Poruszyłam lekko ramionami, rozciągając materiał mojej czerwonej sukienki na ramionach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin