Sekrety
Prolog
Paryż, grudzień 1814
Jasnowłosy mężczyzna, który za nią stał, wcale nie wyglądał na mordercę. Był młody i bardzo przystojny. Miał na sobie niebieski mundur, taki jak nosili strażnicy króla Ludwika. Angielskie damy, które robiły zakupy w pobliżu Palais Royal, z trudem odrywały od niego wzrok; nic dziwnego, skoro wyglądał jak Apollo. A jeszcze całkiem niedawno na pewno z odrazą odwróciłyby się na widok francuskiego żołnierza. Ale teraz nikt już nie pamiętał o przeszłości i mimo dawnych nieporozumień każdy Anglik z radością witał Francuza.
Tak naprawdę nikt nie wiedział, jakiej narodowości był ten mężczyzna. Mówił płynnie zarówno po angielsku, jak i francusku. Miał wiele imion, ale żadne nie było prawdziwe. Był mistrzem maskarady. Dla niej nazywał się po prostu Nemo. Nie znała bardziej przerażającego i fanatycznego agenta Napoleona.
Wszyscy myśleli, że już od dawna nie żyje.
Chciała zawołać: Morderca! Ale to nie miało sensu. Nemo na pewno by ją dopadł, zanim zdołałaby wymówić jego imię.
Zamarła w bezruchu, wstrzymała oddech i z udawanym zainteresowaniem wpatrywała się w wystawę sklepową. W rzeczywistości ani trochę nie interesowały jej czepki; jej uwagę przyciągało lustrzane odbicie mężczyzny, który leniwie snuł się wśród tłumu ludzi wychodzących z kawiarni Very. Kiedy stanął za jedną z kolumn i zniknął jej z pola widzenia, wmieszała się w grupę przechodniów.
Kosztowało ją wiele wysiłku, by nie oglądać się przez ramię, żeby się upewnić, czy nie dostrzegł jej wśród tłumu. Przez cały czas udawała, że z zainteresowaniem przygląda się wystawom sklepowym, i bez pośpiechu przechadzała się od jednej witryny do drugiej. Zatrzymała się dopiero przed sklepem z książkami starego Dassene'a.
Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż było zaplanowane. Łącznik miał na nią czekać w księgami przy Rivoli, ale teraz nie mogła się z nim spotkać. Czuła się bezradna. Musiała improwizować. Cała nadzieja w starym Dessenie, który, być może, da się przekonać, żeby doręczyć za nią książkę. Dopiero wtedy będzie mogła zająć się Nemo.
Polowanie na wrogów to rozrywka, której nie mógł sobie odmówić, a przy tym nie lubił łatwej zdobyczy. Uwielbiał grać w kotka i myszkę, a kiedy nudził się ofiarą, zabijał ją bez litości.
Jeszcze rok temu takie myśli przyprawiłyby ją o dreszcze, ale teraz nie czuła nic poza zniecierpliwieniem. Od śmierci Jerome'a nie liczyło się dla niej nic poza chęcią zemsty. Nie ryzykowała życia dla kraju, wiedziała o tym od dawna. Patriotyzm nie był dla niej tak ważny jak dla Jerome'a. Kierowała nią nienawiść do mężczyzny, który go zabił.
Kiedy otworzyła drzwi, w sklepie rozległ się dźwięk dzwonka. Młoda kobieta, stojąca przy ladzie i płacąca rachunek, spojrzała na nią ciekawie. Na podłodze przy jej nogach stal kosz po brzegi wypełniony książkami. Dessene'a niebyło nigdzie w pobliżu, a za ladą stał mężczyzna, którego nigdy jeszcze tutaj nie widziała. Kiedy nieznajomy stanął obok młodej kobiety z książkami, poruszyła się niespokojnie. Nie zdziwiła się, kiedy wymienili między sobą parę zdań po angielsku. W ich wyglądzie było coś, co wyraźnie wskazywało na angielskie pochodzenie. Mężczyznę zdradzał ciemny płaszcz i nienagannie skrojony surdut, kobieta natomiast miała za długą falbanę przy sukni i za mało wycięty dekolt. Był młodszy od swej rozmówczyni, ale byli do siebie podobni. Brat i siostra, uznała po zastanowieniu. To właśnie Jerome nauczył ją dostrzegać te na pierwszy rzut oka niewidoczne szczegóły. Nauczył ją również wierzyć w instynkt. Nie wiedziała dlaczego, ale spodobało jej się spojrzenie jasnowłosej Angielki, podczas gdy mężczyzna stojący za ladą nie wzbudził jej zaufania.
Miała mętlik w głowie. Jedynym powodem, dla którego wybrała Dessene'a, był fakt, że znal zarówno ją, jak i Jerome'a. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Jerome byt studentem bez grosza przy duszy, a mimo to księgarz zawsze był dla nich życzliwy. Niestety, dzisiaj go nie zastała. Zastanawiała się, co robić. W każdej chwili mogła zostać zdemaskowana. Musiała grać. Mogła ukryć książkę i wrócić po nią innym razem. Ale jeśli nie udałoby jej się wrócić?
Jej mózg pracował niczym rozżarzona do czerwoności maszyna. Jeszcze raz spojrzała na parę, po czym szybko podjęła decyzję. Podeszła do lady i "niechcący" popchnęła kosz pełen książek. Przez chwilę użalała się nad swoją niezdarnością, uklękła, łapiąc się za głowę, i niepostrzeżenie zamieniła swoją książkę na jedną z tych, które rozsypały się po podłodze.
Udało jej się w samą porę, ponieważ młoda dziewczyna szybko schyliła się, żeby jej pomóc. Ręce kobiet dotknęły się, kiedy obie jednocześnie chciały podnieść koszyk.
- To moja wina - powiedziała nieznajoma po francusku. Mówiła powoli, ale z doskonałym akcentem. - Nie powinnam zostawiać koszyka na podłodze. Ktoś mógłby się o niego potknąć. - Miała łagodne oczy i uśmiechała się przyjaźnie. Zupełnie nieświadoma tego, co się przed chwilą stało, młoda Angielka została uwikłana w coś bardzo niebezpiecznego.
Każda próba ostrzeżenia spowodowałaby lawinę pytań, a na to nie mogła sobie pozwolić. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, po czym skinęła głową i jak gdyby nigdy nic ruszyła w głąb sklepu, Kiedy znów rozległ się dzwonek, odwróciła głowę. W drzwiach stał Nemo; nie był sam, towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Szepnął coś Angielce na ucho, a kiedy ta zaczerwieniła się, wybuchnął śmiechem.
Serce przestało jej bić. Czyżby Nemo widział, jak zamieniała książki? Kiedy pozwolił angielskiej parze opuścić księgarnię, odetchnęła z ulgą i cicho przesunęła się w stronę tylnych drzwi.
Zanim je otworzyła, znalazła w kieszeni płaszcza pistolet; zawsze miała go przy sobie w pogotowiu. Tym razem mógł się przydać. Westchnęła cicho. Wojna już dawno się skończyła, pomyślała. Napoleona zesłano na Elbę. Nemo miał zostać zabity. Nadszedł czas, żeby zebrać owoce swojej pracy. Niestety, nigdy nie była taka przezorna jak Jerome. Powinna była go posłuchać. Teraz na pewno było już za późno. Wszystko, o co walczyli, przepadło.
Kiedy otworzyła drzwi i wyszła na rue de Montpensier, oblał ją zimny pot. A jednak nie było za późno. W takim razie musiała dokończyć to, co zaczęła. Musiała dać tej młodej Angielce czas na ucieczkę. Jeżeli się uda i sama wyjdzie cało z opresji, będzie musiała odzyskać książkę. Jeśli ją schwytają, nie będzie mogła zrobić nic więcej. Pozostanie jej wiara w to, że dziewczyna przeczyta książkę i odda ją we właściwe ręce.
Przemknęła pomiędzy dwoma konnymi tramwajami, a potem przebiegła na drugą stronę ulicy. Zatrzymała się dopiero na rogu i spojrzała za siebie. Dostrzegła Nemo, który niczym oszalały wybiegł przed sklep z książkami; w ręku miał broń. Nie bała się śmierci, ale przerażała ją myśl, że mogą pojmać ją żywą.
Krzyknął, kiedy tylko ją zauważył. Chciała, żeby widział, dokąd biegnie. Chciała zwrócić na siebie jego uwagę. Jerome uczył ją, jak się zachowywać w takich sytuacjach, ale dopiero dzisiaj miała okazję, żeby sprawdzić swoje umiejętności. Musiała zdać ten egzamin.
Uśmiechał się w ten przebiegły sposób, którego nienawidziła. Ten uśmiech zdawał się mówić, że nikt nigdy nie przechytrzył Nemo, który był nieomylny. Pewnego dnia, myślała w duchu, spotkasz równego sobie.
Nie walczyła z własną wściekłością. Chciała krzyczeć: Dalej, bydlaku! Chodź tu i złap mnie!
Kiedy trzech mężczyzn ruszyło za nią w pościg, rzuciła się do ucieczki. Kilka osób, widząc pistolet w jej dłoni, usunęło się z drogi. Byli tuż za nią, ale żaden nie strzelał. Było dokładnie tak, jak myślała: Nemo sam chciał ją zabić.
Mniej więcej w połowie drogi zobaczyła swój cel - piecyk ulicznego sprzedawcy, Thibeaulta. Zapach ciepłych babeczek i ciastek z rodzynkami sprawił, że zamarło w niej serce. W jednej chwili odrodziły się w niej wspomnienia. Oczami wyobraźni dostrzegła siebie i Jerome'a, zatrzymujących się tutaj na ciepłe babeczki, w drodze z teatru do domu.
Ostatkiem sił dotarła na miejsce. Wiedziała, że tutaj kończy się jej droga. Ból przeszywał piersi, nogi odmawiały posłuszeństwa, opuściły ją resztki sił. Ale ani na chwilę nie zapomniała o gniewie, który tłumił w niej strach.
Wymierzyła pistolet w głowę Thibeaulta.
- Otwieraj - zażądała, dysząc ciężko.
Kiedy sprzedawca wykonał polecenie, wrzuciła książkę w rozżarzone węgle.
- A teraz uciekaj stąd - powiedziała. - Ratuj się. - Szybko odwróciła się od niego, żeby zmierzyć się ze swoimi prześladowcami.
Kiedy uniosła pistolet, zatrzymali się. Spojrzała prosto w oczy Nemo. Na jego twarzy pojawił się przelotny uśmieszek. Widział, jak paliła książkę, i myślał, że odniósł zwycięstwo. W końcu nie wiedział o Angielce z księgarni.
Teraz wszystko było w rękach Boga.
Wymierzyła pistolet prosto w Nemo i pomyślała o Jeromie. Po pierwszym strzale padł przerażony sprzedawca. Zginęli w deszczu kul.
1
Bath, luty 1815
Za chwilę coś się wydarzy, przemknęło Abbie przez myśl, kiedy szwagier wstał od stołu i pod błahym pretekstem opuścił pokój w towarzystwie panny Fairbairn. Podejrzenia Abbie potwierdziły się, gdy jej starszy brat, Daniel, odprawił służącego. W pokoju pozostali jedynie członkowie rodziny Vayle. Vayle'owie nigdy nie omawiali rodzinnych spraw w towarzystwie obcych.
Być może bardziej zaniepokoiłoby ją to, co działo się wokół, gdyby nie czuła się dotknięta. Przecież to był jej dom. To ona przygotowała obiad, który przed chwilą zjadła jej rodzina, ona płaciła pensje służącym, nie wspominając już o pannie Fairbairn. A mimo to starszy brat wydał polecenia służbie, a cała rodzina tylko jemu poświęciła uwagę.
Nie powinno jej to dziwić. W końcu krewni zawsze mieli na nią wpływ. Kiedy tylko pojawili się w jej domu, miała wrażenie, że nawet służba przestaje się z nią liczyć. To był pierwszy raz, kiedy przyjechali z wizytą do Bath. Odwiedzili ją w drodze powrotnej z posiadłości jej szwagra, który mieszkał niedaleko Oksfordu. Zawsze, kiedy nadchodził sezon polowań, przenosili się tam, a teraz, gdy zbliżał się sezon spotkań towarzyskich, wracali do Londynu. Nadrobili trochę drogi, żeby się z nią zobaczyć. Chciała wywrzeć na nich jak najlepsze wrażenie, chciała, żeby byli z niej dumni. Mimo wad bardzo krewnych kochała. I właśnie w tym tkwił jej problem: nie potrafiła myśleć tylko o sobie.
Tutaj, w Bath, w otoczeniu przyjaciół zapomniała o nim. Nikt z nowych znajomych nie widział jej w roli oddanej córki, ciotki młodych dziewcząt czy trzymającej się na uboczu starej panny. Wiele wysiłku kosztowało ją, zanim nauczyła się żyć według własnych reguł. Nie wiedziała tylko, dlaczego tak szybko o nich zapominała, kiedy w pobliżu znajdowała się rodzina.
Przyglądała się uważnie twarzom trzech osób, które siedziały przy mahoniowym stole. Matka ściągnęła brwi, a to zawsze oznaczało coś złego. Siostra Abbie, Harriet, jak zwykle wyglądała na znudzoną, Daniel natomiast patrzył na nią nie tyle ze złością, ile ze zmieszaniem.
To było imponujące trio członków jej świetnej rodziny. Wszyscy byli wysocy i mieli ciemne włosy, szlachetne rysy i inteligentne zielone oczy. Wszyscy troje byli nieugięci i mieli silne charaktery. W ich naturze leżało podporządkowywanie sobie ludzi słabszych. Abbie im ulegała.
Ale tak było kiedyś. Choć już od dawna była pełnoletnia, dopiero w Bath mogła się cieszyć niczym nie ograniczoną wolnością. Przez dwanaście miesięcy była sobie panią i mimo że miała dwadzieścia siedem lat, dopiero teraz tak naprawdę zaczęła poznawać siebie. Tak długo starała się stać kimś, kim - według innych - powinna być. Tyle zmarnowanych lat! Była zdecydowana, że nie straci ani jednego dnia więcej.
Brat przerwał długie milczenie.
- Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać, Abbie - powiedział.
Próbowała go od tego odwieść.
- To nie jest najlepsza pora na rozmowę. Za godzinę powinniśmy pojawić się u Gardinersów. - Uśmiechnęła się łagodnie. - Poza tym nigdy nie mogę się skupić na rozmowie, kiedy w perspektywie mam przyjęcie. Przełóżmy tę rozmowę na inny dzień.
- Dobrze wiesz, że jeśli nie porozmawiamy teraz, nie zrobimy tego nigdy. - Uśmiechnął się ironicznie. - Przyznaj się, Abbie. Przez cały czas unikałaś rozmowy z nami. Od kiedy tutaj jesteśmy, całe dnie i noce zapełniasz nam różnymi spotkaniami. Jeżeli nie porozmawiamy teraz, nie będziemy mieli więcej okazji, żeby to zrobić.
Sama myśl o rodzinnym zebraniu wystarczyła, żeby przyprawić ją o dreszcze. Zawsze zapewniano ją, że żadne kroki nie zostaną podjęte bez jej zgody, ale to nigdy nie sprawdzało się w rzeczywistości. Zarówno ona, jak i jej młodszy brat, George, wdali się w świętej pamięci ojca. Nigdy nie sprzeciwiali się rodzinie, ale też nigdy nie wychodzili na tym dobrze.
Abbie doskonale zdawała sobie sprawę, że powodem narady rodzinnej jest jej wyjazd do Paryża. Słusznie postąpiła, nie mówiąc im wcześniej o swoich zamiarach. Gdyby to zrobiła, poruszyliby niebo i ziemię, żeby ją powstrzymać. Trzeba przyznać, że nigdy nie zamierzali jej skrzywdzić. Po prostu chcieli dla niej tego, co, ich zdaniem, było najlepsze. To nie ich wina, że zajmowali wysoką pozycję społeczną i że tak bardzo trzymali się zasad. Według nich, młoda kobieta nie powinna w żadnym wypadku mieszkać sama we własnym domu i żyć, jak jej się podoba, nie słuchając przy tym opinii najbliższych. Uważali, że powinna wyjść za mąż albo poświęcić życie rodzinie.
Prawdopodobnie tak by się stało, gdyby nie uśmiechnęło się do niej szczęście. W jej życiu pojawiła się dobra wróżka, Abigail Vayle. Ciotka Abigail, która była w sędziwym wieku, potrzebowała stałej opieki. Jedynym członkiem rodziny, którego można było wykorzystać, jedyną niezamężną kobietą była, oczywiście, Abbie. Kiedy ciotka Abigail umarła, zostawiła swojej imienniczce w spadku mały dworek w Bath i znaczną fortunę.
Oprócz majątku Abbie otrzymała jeszcze cenniejszy dar. Dzięki ciotce zrozumiała, że jest wartościową istotą i ma prawo żyć tak, jak tego zapragnie. Ciotka Abigail wytłumaczyła jej, że nie ma sensu starać się żyć według zasad ustanowionych przez innych. Poza tym pokazała jej, jak niezamężna kobieta może cieszyć się życiem. Pieniądze i wiedzę Abbie otrzymała w prezencie, o swoje życie musiała zatroszczyć się sama.
Na kominku stał zegar; Abbie spojrzała na niego z niepokojem i zwróciła się do Daniela:
- Masz dziesięć minut, Danielu, i ani minuty więcej.
- Abbie! - Wdowa po wicehrabim Clivendon z niedowierzaniem przyglądała się córce. - Nie pojmuję, co się tutaj dzieje. Z trudem rozpoznaję własną córkę. Tak naprawdę to…
Abbie doskonale zdawała sobie sprawę, że kiedy matka zacznie mówić, jej narzekaniom nie będzie końca. Już dawno zdążyła nauczyć się ich na pamięć. Nic dziwnego, skoro przez kilka miesięcy regularnie otrzymywała od matki długie listy pełne skarg i lamentów. Wicehrabina miała nadzieję, że w ten sposób nakłoni córkę do zmiany decyzji. Abbie natychmiast musiała zabrać głos. Inaczej do końca świata nie opuszczą tego pokoju.
- Chodzi o Paryż, mam rację? - przerwała matce w środku zdania. - To dlatego przyjechaliście mnie odwiedzić? Jak widzicie, nic złego mi się nie stało. Tak naprawdę to bawiłam się cudownie i nie mogę się doczekać, kiedy tam wrócę.
- Nie chodzi o Paryż - wyjaśnił Daniel. - No, może niezupełnie.
Wicehrabina otworzyła szeroko usta i mrugała z niedowierzaniem. Abbie z trudem powstrzymała się od śmiechu. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek przerwie matce w połowie zdania.
Wicehrabina szybko odzyskała głos.
- Jak możesz udawać, że nie chodzi o Paryż, Danielu? Bóg jeden wie, co ona teraz zrobi. Paryż to dopiero początek. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa. Ta panna, która podobno jest moją córką, zachowuje się w taki sposób, że nie mogę tego tolerować. Nie mam pojęcia, co ci przyszło do głowy, Abbie.
Tak naprawdę ten wyjazd do Paryża miał utwierdzić ją w przekonaniu, że potrafi sama się o siebie zatroszczyć. To był egzamin i zdała go śpiewająco. Po raz pierwszy w życiu czuła podekscytowanie. Przeżyła przygodę. Nie mogła powiedzieć tego matce, ponieważ musiałaby wysłuchać kolejnego wykładu, a nie miała na to ochoty.
- Przecież panna Fairbairn pojechała ze mną i ani na chwilę nie spuszczała mnie z oczu - broniła się Abbie.
- Panna Fairbairn! - rzuciła ostro lady Clivendon. - Kiedy nalegałam, żebyś znalazła sobie kogoś do towarzystwa, miałam na myśli osobę, która byłaby dla ciebie dobrym przykładem. Panna Fairbairn w ogóle się do tego nie nadaje. Przymyka oko na twoje błędy i nawet nie stara się nauczyć cię dobrych manier.
Właśnie dlatego spośród dwudziestu kandydatek Abbie wybrała pannę Fairbairn.
- Mamo - powiedziała łagodnie. - Oliwia jest dla mnie bardziej przyjaciółką niż przyzwoitką. A podczas pobytu w Paryżu opiekował się mną brat, tak jak ci to napisałam w liście. Kiedy wyruszaliśmy w podróż, chciałam cię o tym poinformować, ale nie było cię w Londynie. Wyjechałaś do Oksfordu.
- Doskonale wiedziałaś, że tam będziemy! - wykrzyknęła gniewnie lady Clivendon. - To właśnie dlatego wyjechałaś do Paryża w tym terminie.
To była prawda, a Abbie nie widziała sensu w kłótni, której nie mogła wygrać. O wiele bardziej interesowała ją w tej chwili uwaga Daniela. Zastanawiała się, o czym mógł chcieć z nią porozmawiać, jeśli nie o Paryżu. Starała się przypomnieć sobie, co jeszcze mogło wywołać niezadowolenie rodziny. Chyba nie dowiedzieli się, że sama zaczęła zarabiać na życie, skupując i sprzedając rzadkie i cenne egzemplarze książek.
- Trudno nazwać George'a odpowiednim opiekunem - wtrąciła się Harriet. - Po pierwsze, jest na to za młody, a po drugie, nasz mały braciszek ma nie po kolei w głowie. Nie patrz tak na mnie, mamo. Wszyscy wiemy, że George i Abbie wdali się w ojca. Jak inaczej można wytłumaczyć tę szaloną podróż do Paryża? I gdzie jest teraz George? To interesuje mnie najbardziej.
Zdaniem Abbie, podróż do Paryża nieco różniła się od przygód jej ojca. Nic dziwnego, że nie potrafił usiedzieć na miejscu, skoro marzeniem jego życia było odnalezienie zaginionej Troi. Nikt nie potrafił go przekonać, że to miasto nie istnieje i nigdy nie istniało. Więcej czasu spędzał w Grecji niż w Londynie. Na dodatek po jego śmierci wyszło na jaw, że doprowadził rodzinę do bankructwa, wydając bajońskie sumy na swoje ekspedycje.
Abbie postanowiła załagodzić sytuację.
- W Paryżu spotkał znajomych i postanowił jeszcze trochę z nimi zostać. Napisałam wam o tym w liście.
- To było wieki temu - przypomniała jej lady Clivendon. - Już dawno powinien napisać do nas i powiadomić, jakie ma plany. Dobry Boże! Jeszcze rok temu Francuzi trzymali nam nóż na gardle. Nie mogę spać, kiedy pomyślę, że on jest na terytorium wroga.
- Ależ, mamo - broniła brata Abbie. - W Paryżu aż roi się od angielskich turystów. Francuzi witają ich z otwartymi ramionami. George'owi nic tam nie grozi, możesz mi wierzyć.
- Nie grozi! - oburzyła się jej lordowska mość. - A skąd ty to możesz wiedzieć? Żyję na tym świecie trochę dłużej od ciebie, moja panno, i wydaje mi się, że wiem, o czym mówię.
Tego argumentu wicehrabina używała za każdym razem, kiedy czuła, że usuwa jej się grunt pod stopami i nie jest w stanie wymyślić czegoś bardziej przekonującego. Abbie spojrzała na Daniela, mając nadzieję, że brat też uśmiechnie się na te słowa. Ku jej zdziwieniu, przyglądał się jej z kamienną twarzą, jak gdyby była nieznanym okazem, którego nie był w stanie sklasyfikować.
- Przez cały pobyt w Paryżu zachowywaliśmy się nienagannie - zwróciła się do niego. - Bywaliśmy na przyjęciach w brytyjskiej ambasadzie. Spotykaliśmy się ze wszystkimi, którzy coś znaczą w wielkim świecie. I… oczywiście, robiliśmy zakupy. - Nie wspomniała o książkach, na które miała coraz więcej nabywców zarówno w Bath, jak i w okolicach.
- Oczywiście, że ci wierzę. - Uśmiechnął się.
Ten uśmiech bardziej ją zaskoczył, niż ucieszył. Daniel był siedem lat starszy i zawsze stanowił dla niej wzór godny naśladowania. Był wicehrabią Clivendon, głową rodziny i bardzo poważnie traktował swoje obowiązki. Jego zdaniem, wychowywanie Abbie również należało do niego.
- Przynajmniej jedno udało ci się podczas pobytu w Paryżu. Mam rację, Abbie?
Daniel sprawiał wrażenie zadowolonego, co jeszcze bardziej ją zdziwiło.
- Co takiego? - zapytała.
- Hugh Templar zabiegał o twoje względy,
- Tak…?- Jej głos zadrżał, kiedy się zorientowała, co Daniel ma na myśli. - Hugh! Zabiegał o moje względy! - Roześmiała się.
Nikt nie poszedł w jej ślady; cała trójka patrzyła na nią z powagą i oczekiwaniem. Uśmiech zbladł na jej twarzy.
- Ależ nic podobnego - wyjaśniła, potrząsając głową. - Hugh jest moim przyjacielem i nie liczcie na to, że łączy nas coś więcej.
- Przyjaciel? - Wicehrabina uniosła brwi. - Nigdy w życiu nie słyszałam nic podobnego. Kobieta i mężczyzna nie mogą się przyjaźnić.
- Tak było za twoich czasów - odparła Abbie z naciskiem. - Od tej pory wiele rzeczy się zmieniło, mamo.
Harriet westchnęła z niecierpliwością.
- Czasami aż trudno mi uwierzyć, że jesteś o rok ode mnie starsza, Abbie. Na miłość boską! Co to ma znaczyć "przyjaciel"? Jeśli nawet tak jest, zrób coś, żeby to zmienić. Oczaruj go! Użyj kobiecych wdzięków, żeby go zdobyć. Jeżeli ich nie wykorzystasz, inna kobieta zrobi to za ciebie. Pomyśl o tym, Abbie! To może być twoja ostatnia szansa.
Abbie poczuła ucisk w żołądku. Zaczęła opuszczać ją pewność siebie. Słowa Harriet brzmiały tak znajomo. Kiedy mieszkała w domu rodzinnym, wiele razy słyszała, że z każdym dniem jej szanse na zamążpójście maleją. Jeśli nie chce się zmienić w zdziwaczałą starą pannę, powinna jak najszybciej rozejrzeć się za odpowiednim dżentelmenem. Jeśli chce spełnić marzenia o dzieciach i własnym domu rodzinnym, powinna się pośpieszyć z wyborem partnera. Dla Vayle’ów staropanieństwo było równoznaczne ze śmiercią.
Spokojnie, powtarzała sobie w duchu, tylko spokojnie. Może i nie mam męża, ale nadal prowadzę bogate życie.
Zrobiła zdziwioną minę.
- Małżeństwo? Z Hugh? Ta myśl nigdy nie przyszła mi do głowy.
- Więc postaraj się, żeby przyszła - odparła ironicznie lady Clivendon. - Nie jesteś już taka młoda, a Hugh Templar ma wszystko, co powinien mieć odpowiedni kandydat na męża. Pochodzi z dobrej rodziny, jest właścicielem domu w Londynie, a jego posiadłości w Oxfordshire przynoszą ponoć duże zyski.
Abbie otworzyła szerzej oczy. Najwyraźniej matka dobrze szukała, skoro znalazła takie informacje. Poza tym na pewno posunie się dużo dalej we wtrącaniu się w jej znajomość z Hugh. Oczyma wyobraźni Abbie zobaczyła przyjaciela osaczonego przez Vayle'ów. Obiecała sobie, że jeśli zniszczą tę znajomość, nigdy im tego nie wybaczy.
Pomimo wszystko starała się sprawiać pozory osoby spokojnej. Nie chciała się kłócić, zwłaszcza że tak rzadko się z nimi widywała. Bardzo jej na nich zależało. Gdyby tylko nie wtrącali się do jej życia.
- Biedny Hugh - powiedziała. - Nigdy nie poprosiłabym go ...
Talquist