Wydostanie się z miasta nie sprawiło nam żadnych trudności. Pod osłoną nocy dotarliśmy do wschodniej granicy, co nie było znowu takie skomplikowane biorąc pod uwagę mniejszą liczbę straży. W porównaniu z ich ilością w samym centrum miasta i na peryferiach, przedostanie się niezauważonym do samej granicy poszło całkiem gładko.
Na wschodzie rozciągały się połacie lasów. Za nimi rozpościerało się bezkresne morze, przez wąską cieśninę łączące się z Morzem Krwi. O rzut kamieniem od wybrzeża swój zamek miał Cilian, będący jednocześnie jedyną ludzką siedzibą w promieniu kilkunastu mil.
Wolałem nie ryzykować, że zostaniemy dostrzeżeni przez nielicznych strażników i dlatego postanowiłem, że przeniosę siebie i Hafisa za pomocą magii. Uaktywniłem skrzydlaty tatuaż na plecach i po chwili byliśmy już ukryci w gąszczu zarośli po drugiej stronie.
- Swoją drogą Rada mogłaby bardziej zadbać o strzerzenie granic – mruknął Hafis. – Aż strach pomyśleć, co mogłoby wyleźć z tego lasu – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Albo wleźć – odparłem i skupiłem się na bezszelestym przedzieraniu przez ścianę pnączy i gałęzi. – Nie zapominaj o przesądach, Hafis.
- Taa, co za bzdury. Od blisko stu lat nic, co mogłoby nam zagrozić, nie wyszło z tego lasu.
- Co nie znaczy, że nic tam nie ma.
Resztę nocy spędziliśmy w milczeniu, przedzierając się przez chaszcze. Szliśmy przez cały ranek i popołudnie następnego dnia aż w końcu pod wieczór trafiliśmy na małą polanę otoczoną ze wszystkich stron drzewami. Postanowiliśmy zrobiliśmy krótki postój.
- Nareszcie – jęknął Hafis prostując obolałe plecy. – Cholera – zaklął – trzeba było najpierw zrobić tygodniowy trening, żeby móc potem tłuc się przez cały dzień zgięty wpół.
Zostawiłem go na polanie i poszedłem nazbierać trochę chrustu i drewna na ognisko. Po kilkudziesięciu metrach do moich uszu dotarł ledwo uchwytny szmer wody toczącej się po kamieniach. Obejrzałem się przez ramię. Hafis siedział na trawie masując napięte mięśnie karku. Nic nie wskazywało na to żeby ktoś chciał nas zaatakować, choć oczywiście nie mogłem tego wykluczyć. Nigdy nie zapuściłem się w las tak daleko. Trudno było przewidzieć, jakie czaiły się w nim zagrożenia. Uznałem, że w chwili obecnej nic nam nie grozi i ruszyłem do przodu, chcąc odnaleźć stumień i uzupełnić zapasy wody.
Ciemna ściana lasu wcale mi tego nie ułatwiała. Grube na dwanaście cali gałęzie zwieszające się nisko ku ziemi sprawiały wrażenie, jakby nie chciały usunąć się z drogi i co chwila zahaczały o ubranie. Szerokie liście smagały twarz. Pnącza porastające pokryte gęstym, zielonym mchem pnie zdawały się pełznąć w górę, płożyć po ziemi i chwytać moich butów i płaszcza zupełnie tak, jakby chciały zatrzymać mnie w miejscu. Las kołysał się i falował, poruszany wiatrem. Mimo iż nie mogłem dostrzeć w poszyciu żadnych zwierząt, czułem na sobie ich spojrzenia. Śledziły czujnie każdy mój ruch. Byłem tu intruzem i zdawałem sobie z tego sprawę. Podskórnie odczuwałem ich niepokój walczący o pierwsze miejsce z zaciekawieniem.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z ciszy jaka tu panowała. Tak przyzwyczajony do gwaru ulic i tysięcy dźwięków jakie wydawało miasto, zastałem tutaj tylko przytłaczającą cisza. Żadnych ptasich treli, żadnych odgłosów przemykających lasem zwierząt, cichego bzyczenia owadów. Zupełnie nic. Poza delikatnym szmerem wody las nie wydawał żadnych dźwięków, zupełnie jak uśpione zwierzę. Cisza dosłownie dzwoniła w uszach.
Doszedłem do leniwie toczącego swoje wody strumienia i uklęknąłem na porośniętym gęstą trawą brzegu. Powoli odkręciłem butelkę mając wrażenie, że cały las się temu przygląda. Pochyliłem się, żeby zaczerpnąć wody. Nagle zapragnąłem mieć przy sobie Hafisa tylko po to żeby usłyszeć jak się porusza. Narastająca wokół cisza była nie do zniesienia. W skupieniu zakręciłem pełną butelkę i uniosłem głowę.
Na drugim brzegu, w głębokim cieniu rzucanym przez drzewa, stała dziewczyna.
Moje oczy rozszerzyły się ze zdumienia. W żadnym wypadku nie spodziewałem się zastać tutaj drugiego człowieka. Przyglądałem się jej przez kilka chwil, tak jak ona mnie. Chociaż twarz miała ukrytą w cieniu, dostrzegłem ogromne, prawie czarne tęczówki jej oczu, wąski nos i drgające lekko czerwone usta. Ubrana była w postrzępioną suknię, która kiedyś musiała być biała, a teraz nosiła na sobie ślady mchu i ciemne plamki żywicy. W lesie panował niezwykły jak na tę porę roku chłód ale nieznajoma nie miała żadnego okrycia. Jej białe ramiona lśniły w mrocznym cieniu tak samo jak twarz i szyja. Gdy z niebywałą gracją postąpiła jeden krok do przodu, nie bez zdziwienia zobaczyłem, że jest bosa. No cóż, mimo iż najwidoczniej musiała mieć nie po kolei w głowie żeby włóczyć się samemu po lesie, zdecydowanie jednego nie mogłem jej odmówić. Była wyjątkowo piękna.
Dziewczyna zrobiła jeszcze jeden niepewny krok, potem drugi i trzeci, aż znalazła się na brzegu po drugiej stronie strumienia. Dzieliły ją ode mnie niecałe cztery metry. Jak zafascynowany wpatrywałem się w jej twarz, dopóki jej usta nie rozciągnęły się w dziwnym uśmiechu. Promień słońca odbił się miliardami tęcz w śnieżnobiałych zębach. Pochyliła się przysiadając na piętach. Czarne oczy wpatrywały się we mnie z takim zachwytem, że aż mnie zemdliło. Rozpoznałem bowiem kim jest moja piękna nieznajoma.
Ułamek sekundy zajęło mi ocenienie odległości, jaka dzieliła mnie do naszego obozu i zrozumiałem, że bez posłużenia się czarami nie mam najmniejszych szans dotrzeć tam i ostrzec Hafisa.
Kolejny promień oświetlił całą jej sylwetkę, z całą mocą uwidaczniając to, co brałem za plamki żywicy. Cały przód jej wystrzępionej sukini był usiany plamami zaschniętej krwi. Wciągnąłem powietrze nosem modląc się o cud. Jestem tu dopiero drugi dzień i od razu natknąłem się na wampira. Na dodatek niesamowicie wygłodzonego. Co za pech.
Nie tracąc czasu odbiłem się od ziemi akurat w momencie, w którym dziewczyna przeskoczyła strumień. Uaktywniony na żądanie tatuaż przeniósł mnie prosto do obozowiska. Cholera, ciągle nie dość daleko, żeby zmylić pościg, zakląłem z bezsilnej wściekłości.
- Hafis! Mamy towarzystwo! – krzyknąłem, upadając na trawę obok niego. Mój przyjaciel zerwał się na równe nogi sięgając po miecz.
Uśmiechnąłem się ponuro.
- Zostaw to. Do niczego ci się nie przyda. Za sekundę zeżre nas wampir.
I jakby na potwierdzenie moich słów, z lasu wyłoniła się dziewczyna. Uchwyciła nasz zapach i nozdrza jej zafalowały. Nie mogłem powiedzieć kto był bardziej zaskoczony. Czy Hafis na jej widok, czy też ona na jego. Po początkowym szoku czarne jak atrament oczy rozszerzyły się z radości. Nie musiałem sobie wyobrażać, co też wprawiło ją w taką ekstazę. Wystarczyło, że pięć litrów tego czegoś krażyło w moich żyłach.
- Nie masz jakiegoś osinowego kołka? – spytał Hafis szeptem.
Dziewczyna roześmiała się wysokim, wibrującym śmiechem, od którego włoski na karku stawały dęba. Odwróciliśmy się w jej stronę. Najwyraźniej usłyszała pytanie Hafisa, mimo iż dzieliło nas od niej dobre dwadzieścia metrów. Uśmiech rozjaśniał jej kredowobiałą, drobną twarz gdy bez lęku postąpiła w naszą stronę kilkanaście kroków. Szczupłe dłonie z długimi palcami zakończone ostrymi paznokciami zacisnęły się w pięści. Rozchyliła karminowe usta odsłaniając bielsze niż śnieg kły. Hafis poruszył się niespokojnie, wpatrzony w przestrzeń ponad moim ramieniem.
- Co ty robisz? – syknąłem z wściekłością. – Nie odwracaj się do niej plecami!
Ale Hafis w ogóle mnie nie słuchał zajęty gapieniem się w ciemną ścianę otaczającego nas lasu. Byliśmy w pułapce. Dziewczyna stała od nas w odległości pięciu metrów, zbyt blisko, by ponownie użyć magii. Nie pozostawało nic innego jak bronienie się do momentu, w którym nie ugryzie któregoś z nas. Jakby czytając w moich myślach, dziewczyna napięła mięśnie i wyprężyła się do skoku. Stojący zupełnie nieruchomo Hafis bez żadnego ostrzeżenia cisnął swoim mieczem w cień między drzewami. Nie potrafiłem opanować ryku wściekłości.
- Cholerny durniu! – wrzasnąłem, podnosząc swój miecz z zamiarem zamachnięcia się na wampirzycę.
Prawie umknął mi krótki, agonalny szczek zwierzęcia za moimi plecami. Zaryzykowałem zerknięcie w tamtą stronę. W krzakach wierzgała sarna, z mieczem do połowy wbitym w płowy bok. Na leśnej ściółce pojawiła się czerwona, wilgotna plama. Krew buchała z rany, tworząc parujące jeziorko w zagłębieniu między paprociami.
Na ten widok czarne oczy dziewczyny rozszerzyły się jeszcze bardziej, tak że miałem wrażenie, że popękają. Nozdrza falowały w miarę jak wiatr roznosił w powietrzu zapach krwi a drobne piąstki zaciskały się spazmatycznie. W ułamku sekundy pojąłem o co chodziło Hafisowi. Jeśli dziewczyna wybrałaby sarnę, mieliśmy kilkanaście dodatkowych minut na ucieczkę. Jeśli zaś wybrałaby nas... Wołałem nie myśleć, co by się mogło stać.
Przez sekundę, w której wszystkie nerwy w moim ciele krzyczały z przerażenia, dziewczyna przyglądała się nam z niezdecydowaniem, a potem w trzech skokach wykonanych z absolutną perfekcją zniknęła w lesie, ciągnąc za sobą sarnę.
Nie czekając aż ocknę się z kolejnego szoku, Hafis wrzucił luzem wszystkie rzeczy do swojej torby i szturchnął mnie w ramię. Bez namysłu rzuciliśmy się do ucieczki.
I być może udałoby się to, gdyby nie przenikliwy krzyk, który przeciął powietrze jak bat.
- Nie ucie... kajcie! Pro... proszę!
No nie! Tego już za wiele!
- Stójcie! Bła... błagam!
Kątem oka dostrzegłem zbliżającą się do nas z zawrotną szybkością wampirzycę. Biegła skrajem polany prawie nie dotykając podłoża bosymi stopami. Zanim zdążylismy wskoczyć w las, zagrodziła nam drogę, stając metr od nas.
Świeża krew plamiła jej suknię. Usta i podbródek były nią umazane. Czerwień ostro kontrastowała z białą skórą i lśniła na zębach. Ledwo udało mi się powstrzymać wymioty.
- Czego chcesz? – warknąłem obracając miecz w dłoni tak żeby był dobrze widoczny.
Spojrzała na wirujący metal zupełnie jakby był kawałkiem starej blachy i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Odłóż to – powiedziała łagodnie. – Nie skrzywdzę was przecież.
Hafis napiął mięśnie. Ciemne oczy błyszczały wściekłością i nieufnością.
- Jasne, że nie – parsknął. – Do czasu następnego posiłku.
Uniosła bladą rękę i otarła usta.
- Do tego czasu będziecie już daleko stąd.
Popatrzyliśmy na nią jak na wariatkę.
- Przysięgam, nie skrzywdzę was – powtórzyła z mocą. – Swoją drogą, sprytna sztuczka z tą sarną – znów się uśmiechnęła patrząc z uznaniem na Hafisa.
Jeśli mnie wzrok nie mylił, mój przyjaciel trochę się rozluźnił.
- Gdybyś tego nie zrobił na pewno skończylibyście jako moja kolacja.
Widząc nasze powątpiewanie, pośpieszyła z wyjaśnienieniem.
- Nie zabijam ludzi. Zazwyczaj.
Cień uśmiechu przemknął po mojej twarzy.
- Właśnie miałam zmienić obszar polowań, gdy przyszliście. Pewnie w końcu sama znalazłabym tę sarnę, ale nie mogłam się powstrzymać na wasz widok – westchnęła szczerze zawstydzona.
- To dlatego tak tu cicho – powiedziałem.
Pokiwała głową najwyraźniej rozumiejąc o co mi chodzi.
- Te nieliczne zwierzęta, które tu żyją nie mają odpowiednich rozmiarów. Nie ma sensu ich zabijać. Zawsze gdy jestem w pobliżu, uciekają na mój widok.
- Cóż za brutalna szczerość – mruknął Hafis w skupieniu przyglądając się dziewczynie. – Hmm, czy mogłabyś... wytrzeć czymś usta? Ta krew cholernie mnie rozprasza.
- Co? Och... tak, oczywiście. Przepraszam.
Z gracją dzikiego kota pomknęła w stronę strumienia. Wróciła po niecałej minucie.
- Tak lepiej? – śnieżnobiałe zęby błysnęły w uśmiechu.
Hafis nie mógł się powstrzymać i odwzajemnił tym samym.
- Zdecydowanie – powiedział po czym odwrócił się do niej plecami, jakby czekając czy to wszystko nie okaże się paskudnym żartem ze strony wampirzycy, i z nikłym uśmiechem błądzącym w kąciku ust ruszył w stronę polany.
- Myślał, że się na niego rzucę jak tylko się odwróci.
Spojrzała na mnie tymi niesamowicie wielkimi oczami szukając potwierdzenia.
- Hafis jest bardzo ostrożny i z natury nieufny. Chciał się przekonać czy nie kłamiesz.
Pokiwała głową w zamyśleniu.
- Jak masz na imię?
- Cassandra. Cassie.
- Luke.
Ruszyłem za Hafisem. Cassie bezszelestnie sunęła po trawie.
- Od jak dawna tu jesteś?
Zmarszczyła brwi próbując sobie przypomnieć.
- Dziesięć lat. Nie jestem pewna.
- A jak długo jesteś... hmm...
Parsknęła krótkim śmiechem przywodzącym na myśl poruszane wiatrem srebrne dzwoneczki.
- Wampirem? Bo chyba o to chciałeś spytać. Cóż, znów nie jestem pewna, prawdopodobnie jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. Mając w perspektywie całą wieczność, dziesięć lat nie robi żadnej różnicy – wzruszyła ramionami, przysiadając na trawie.
Przyglądała się jak Hafis układa zgrabny stos chrustu i drewna i roznieca ogień zaklęciem. Gdy pomarańczowe płomienie objęły drewno i po kilku minutach ognisko się rozpaliło, Cassie przysunęła się do ognia i wyciągnęła dłonie chcąc je ogrzać.
- Cholera – zaklęła pod nosem.
Uniosłem brwi w niemym pytaniu.
- To na nic – westchnęła zabierając ręce. – I tak nic nie czuję.
Chcąc to poprzeć jakimś dowodem, włożyła prawą dłoń w sam środek ogniska. Czerwone języki ognia polizały jej bladą skórę nie pozostawiając na niej żadnego śladu. Hafis przyglądał się temu z zaciekawieniem.
- Czy istnieje w ogóle jakiś sposób żeby cię zabić?
Cassie spojrzała na niego zaskoczona. Przezornie namacałem rękojeść miecza leżącego kilkanaście centymetrów ode mnie. Wampirzyca wybuchnęła śmiechem, łapiąc się za brzuch.
- Naprawdę zaczynam cię lubić, człowieku – powiedziała łapiąc oddech. – Ten pomysł z osinowym kołkiem wcale nie był taki zły jak sądziłeś.
- Więc to nie legenda?
- Nie. Ale nie martw się – Cassie uśmiechnęła się obnażając oślepiająco białe zęby. – W tym lesie nie rosną osiki.
Teraz to Hafis się roześmiał. Dawno nie słyszałem tego dźwięku.
- Ani jedna?
Cassie pokręciła przecząco głową.
- Niestety.
- Skoro tak, to powiedz chociaż, że śpisz tak jak większość stworzeń w tej części wszechświata. Nie chciałbym obudzić się z podziurawionym podczas snu gardłem.
- Akurat ta umiejętność nie jest mi obca – odparowała, zwijając się w kłębek na miękkiej trawie. – Niepotrzebnie się martwisz, drogi Hafisie. Gdybym chciała was podziurawić, nie zadawałabym sobie trudnu poznania was.
Prze chwilę mierzyli się spojrzeniami, po czym Hafis odwrócił się i zajął jedzeniem. Wyciągnąłem w stronę Cassie wełniany koc. Uśmiechnęła się z wdzięcznością ale go nie przyjęła.
- Doceniam to, ale tobie przyda się bardziej. Nocami jest tu naprawdę zimno. Ja i tak tego nie poczuję tak jak nie czułam ciepła bijącego od ogniska – podłożyła rękę pod policzek i zamknęła oczy. – Dobranoc, Luke.
Przyglądałem się jej przez chwilę. W niczym nie przypominała tego umazanego krwią potwora, który chciał nas zabić nie dalej jak niecałą godzinę temu. Widocznie nie wszystkie wampiry to bezrozumne, krwiożercze bestie kierujące się w życiu tylko jedną zasadą, którą podpowiadał im instynkt – wytropić i zabić. Cassie była inna.
O tak. Zdecydowanie była jedyna w swoim rodzaju.
Obudziłem się wczesnym rankiem akurat żeby zobaczyć, jak Hafis wpatruje się w śpiącą dwa metry od niego wampirzycę. Chcąc się dowiedzieć czemu to robi, sam zerknąłem w jej stronę. Hafis wskazał ręką na wyłaniające się zza chmur słońce a potem na Cassie. Jej biała skóra zalśniła w pierwszych złocistych promieniach, sprawiając wrażenie zupełnie przezroczystej. Jeśli Hafis w skrytości ducha liczył na to, że słoneczne światło będzie w stanie ją zabić, to się pomylił.
- Ale macie miny – powiedziała Cassie patrząc na nas jak na wariatów.
Jednym płynnym ruchem skoczyła na równe nogi.
- Nie myśleliście chyba, że słońce będzie w stanie coś mi zrobić.
Z kpiącą miną stanęła w kręgu światła, opierając ręce na biodrach. Obaj wstaliśmy i zaczęliśmy zwijać swoje posłania. Dziewczyna wzięła nasze milczenie za potwierdzenie jej słów. Zawstydziłem się. Cassie zbagatelizowała wszystko i machnęła na to ręką, nie mogąc powstrzymać ironicznego uśmieszku.
Zdecydowała, że dopóki las się nie skończy dotrzyma nam towarzystwa w charakterze przewodnika. Odetchnąłem z ulgą słysząc jej propozycję. Wampir, nie wampir, w końcu znała ten las jak własną kieszeń. Dotrzemy do naszego celu o wiele szybciej jeśli wzkaże nam drogę.
Spędziliśmy na wędrówce dwa następne dni, co jakiś czas robiąc krótki postój na posiłek i odpoczynek. Cassie grzecznie odmówiła wzięcia do ust czegokolwiek, co wyszło spod naszej ręki. Powiedziała że na ten dzień i kilka kolejnych wystarczy jej upolowana przez Hafisa sarna. Mając świeżo w pamięci ilość buchającej ze zwierzęcia krwi musiałem przyznać jej rację. Wraz z nastaniem trzeciego dnia zachowanie Cassie zmieniło się drastycznie. Weszliśmy w zupełnie nieznaną nam część lasu. Na pozór wszystko wyglądało tak samo, ale ponura atmosfera panująca w tym miejscu temu przeczyła.
Korony otaczających nas drzew były tak wysokie, że utrudniały przebicie się promieniom słońca więc przez większą część dnia szliśmy w zalegającym wszystko cieniu. Jedynym odgłosem jaki słyszeliśmy był szelest potrącanych od czasu do czasu gałązek przeze mnie lub przez Hafisa. Cassie poruszała się bezgłośnie, jak duch, prawie nie dotykając stopami ziemi. Nagle uniosła rekę zatrzymując się w miejscu. Przyłożyła palec do ust nakazując milczenie i ruszyła do przodu, węsząc wkoło w poszukiwaniu zapachu.
Trzydzieści metrów od miejsca w którym się ukryliśmy, przy wejściu do płytkiej jamy, siedziało jakieś stworzenie. Cassie przemknęła w jego kierunku, chowając się za wiatrołomem, i ukryła w głębokim cieniu ogromnego korzenia.
- Co to jest? – spytał Hafis tak cichym głosem, że nie mogłem rozróżnić jego słów.
Stworzenie uniosło do góry małą głowę pokrytą brudnymi, splątanymi włosami pełnymi liści i gałązek. Czerwone ślepia czujnie śledziły ciemną ścianę lasu. Podłużny pysk zakończony dwoma rzędami ostrych jak noże zębów poruszał się, zupełnie jakby stworzenie mówiło samo do siebie. Pazury zakończone dwucalowymi szponami ryły ziemię.
- To strzyga – szepnąłem po chwili przedłużającej się ciszy.
Stworzenie potoczyło czerwonymi jak u diabła ślepiami po zaroślach, zatrzymując się na kilka sekund w miejscu, w którym się ukryliśmy. Wstrzymałem oddech. W tym samym momencie stojąca za plecami strzygi Cassie obnażyła zęby a z jej gardła wydobył się charkot, od którego zjeżyły mi się włosy na karku. Zaskoczona obecnością intruza strzyga wydała z siebie przenikliwy, mrożący krew w żyłach pisk, który zamarł, gdy Cassie skoczyła do przodu jak puma i jednym ruchem szczęk zmiażdżyła stworzeniu krtań.
- Jasna cholera – zaklął z podziwem Hafis i ruszył przez las nie zważając na bezpieczeństwo. Nie mając wyboru pobiegłem za nim.
Zatrzymał się gwałtownie kilka metrów od jamy i powalonego drzewa. Spryskana krwią twarz Cassie wykrzywiła się z wściekłości a w jej oczach rozbłysła furia. Rozbiegane oczy skakały od mojej twarzy do twarzy Hafisa. W niczym nie przypominała dziewczyny, którą spotkaliśmy w tym lesie parę dni temu.
- Wygląda jakby... – urwał, dopiero teraz uświadamiając sobie co się może za chwilę stać.
- Jakby chciała nas pozabijać – dokończyłem za niego.
Śliskie od krwi wargi Cassie rozszerzyły się w groteskowym uśmiechu. Zrozumiała każde słowo. Podszedłem do niej wyciagając rękę w przyjacielskim geście. Miałem nadzieję, że dotrze do niej jego znaczenie.
- Cassie, to ja, Luke.
Jej czujne spojrzenie zatrzymało się na mojej twarzy. Warknęła ostrzegawczo.
- Uspokój się, nie chcemy cię skrzywdzić.
Wzdrygnąłem się na samą myśl o tym jak ona mogłaby skrzywdzić nas. Przysunąłem się do niej tak blisko, że zabiłaby mnie jednym ruchem ręki. Prawie stykaliśmy się nosami. Usłyszałem jak za moimi plecami Hafis wciągnął ze świstem powietrze.
- Cassandro, nie rób tego.
Jej czarne oczy przez chwilę wyrażały zagubienie i niepewność. To była jedyna szansa. Musiałem ją wykorzystać. Nabrałem powietrza i wrzasnąłem jak opętany:
- Cassie, ocknij się!!!
Zamrugała gwałtownie, jakby chciała się pozbyć z oczu niewidzialnej zasłony, i jęknęła zakrywając twarz dłońmi.
- Przepraszam! – odsunęła się do tyłu, ciągle nie ufając swojej krwiożerczej naturze.
- Nic się nie stało – przełknąłem głośno ślinę starając się zapanować nad drżeniem swojego głosu. – Cassie, najważniejsze, że w porę przypomniałaś sobie kim jesteśmy.
Jej łzy wymieszały się z krwią strzygi, zabarwiając przód jej sukni szkarłatem.
- Ty kretynie, mogłam cię zabić – powiedziała pociągając nosem.
Hafis opadł na kolana i chwycił jej poplamioną krwią rękę.
- Jeśli jeszcze raz wywiniesz taki numer to przysięgam, że spiorę cię na kwaśne jabłko.
Cassie ze zdumieniem spojrzała na opaloną rękę zaciśniętą wokół jej białych palców. Gapiła się na nią dopóki nie zaczęła normalnie oddychać. Miała taką minę, jakby pierwszy raz od bardzo dawna poczuła na skórze dotyk innej istoty i przypomniała sobie jak to jest być człowiekiem. Widziałem to w jej oczach tak wyraźnie, jakby powiedziała to na głos. Po bardzo długiej chwili przymknęła powieki i nie odzywała się przez jakiś czas, oddychając głęboko przez nos.
- W porządku, możesz mnie sprać jeśli znów zacznę szaleć.
- Dobrze. A teraz poszukajmy jakiegoś strumienia, żeby zmyć tę krew.
Z ręką wciąż zaciśniętą na jej bladych palcach Hafis poprowadził ją w las. Czekając na nich spróbowałem wyczarować dla Cassie nową suknię. Po kilku nieudanych próbach udało mi się zgromadzić wystarczająco dużą ilość energii, żeby przede mną zmaterializowała się sukienka w kolorze otaczających nas cieni. Idealna by Cassie mogła wtopić się w krajobraz i pozostać niezauważona.
Gdy wrócili, podałem jej prezent i z przyjemnością obserwowałem wyraz zaskoczenia malujący się na pięknej twarzy. Kiedy nie była od góry do dołu umazana krwią nie można było oderwać od niej wzroku. Z wdzięcznością w czarnych oczach przyjęła sukienkę i zniknęła za zasłoną drzew żeby się przebrać. Zajęło jej to zaledwie minutę. Z zabarwionymi na różowo policzkami, ściskając w dłoniach swoją sponiewieraną białą suknię, weszła na polanę. Podbiegła do ciała strzygi, podwinęła rękawy i cisnęła je daleko między drzewa.
Hafis rozpalił ogień a Cassie zwinęła starą suknię w kłębek i wrzuciła do ogniska.
- Co to właściwie było? – spytał zajęty poprawianiem trzeszczących płomieniami gałęzi.
Dziewczyna westchnęła i przysiadła na trawie obok niego.
- Moja ciemna strona – wyjaśniła starannie dobierając słowa. – Jeśli w pobliżu leje się krew, możesz być pewny, że nie będę umiała powstrzymać siedzącego we mnie potwora przed jej spróbowaniem.
Hafis w zamyśleniu pokiwał głową.
- Mogę sobie tylko wyobrażać co musieliście czuć patrząc na mnie w takim stanie – ciągnęła Cassie odrobinę przytłumionym głosem. – Baliście się. Wasz strach podziałał jak dodatkowa zachęta. Wypełnił mi gardło i dosłownie wylewał się uszami. W takich momentach trudno jest pamiętać, że też się kiedyś było człowiekiem – ostatnie zdanie powiedziała ledwie słyszalnym szeptem.
- Potrafisz to jakoś kontrolować?
Jej ogromne czarne oczy wypełniły się bezbrzeżnym smutkiem.
- Tylko jeśli jestem świeżo po polowaniu. I to najlepiej gdy ofiarą jest człowiek. Ludzka krew starcza na bardzo długo w przeciwieństwie do krwi zwierząt. Ostatni... hmm... posiłek miał miejsce ponad dwa tygodnie temu. Byłam głodna jak diabli – zacisnęła drobne piąstki.
- To czemu nie zabiłaś któregoś ze strażników? – spytał Hafis.
Cassie pozwoliła sobie na lekki uśmiech.
- Właśnie tam szłam. A potem pojawiliście się wy.
Hafis również się uśmiechnął. Wyjął z torby puszkę z jedzeniem i nóż i zaczął ją otwierać.
- Nawet nie masz pojęcia jak się cieszę, że nie skończyliśmy tak jak ta strzyga.
- A ty jak ja się cieszę, że jeszcze się nie skaleczyłeś – powiedziała Cassie z rozbawieniem w czarnych oczach.
Hafis otworzył puszkę i schował nóż.
- Kto by pomyślał, że czegoś się nauczę w tej głuszy – mrugnął do niej. – Pierwsza zasada: unikać otwartych ran przy wampirach.
Cassie wybuchnęła śmiechem słysząc ten żart.
- Naprawdę zaczynam cię lubić, człowieku – powiedziała wstając z miejsca.
- Nawzajem, Cassie. Wybierasz się gdzieś?
Ruszyła w stronę drzew.
- Sprawdzę, czy nic nam tu nie grozi – mówiąc to zniknęła w poszyciu w ułamku sekundy. Szybciej niż mogłoby to zarejestrować ludzkie oko.
Spoglądaliśmy przez chwilę w to miejsce gdzie rozpłynęła się w powietrzu.
- Chcesz pogadać? – zapytał Hafis.
- I ryzykować, że wszystko usłyszy? – uśmiechnąłem się, układając do snu. – Chyba nie chcesz o niej plotkować, co?
Hafis rzucił mi przeciągłe spojrzenie ciemnych oczu.
- Rzeczywiście głupi pomysł. Hmm... – urwał, nasłuchując. – ...
EricaNorthman