Brodie-Innes John William - Kochanica Szatana.pdf

(1313 KB) Pobierz
806941271.001.png
Brodie-Innes John William
Kochanica Szatana
Romans okultystyczny
Opowieść o czarownicach
Rozdział I
Folwark Lochloy
Mniej więcej w połowie siedemnastego wieku mój pra-prapradziadek —
ufam, iż wymieniam właściwą liczbą owych „pra" — czcigodny pan
Patrick Innes był pastorem w Banff. Powiadano, że to człowiek
niezwykłej pobożności, a w każdym razie za takiego uchodził. Pobożność
to w naszej rodzinie zjawisko raczej rzadkie, by nie powiedzieć — dzi-
waczne. Nieobyczajność, która stanowiła znak owych czasów, głęboko
go zasmucała, jako że ojciec, chirurg w Aberdeen, wychował go według
ścisłych zasad protestantyzmu. Ponadto jego protektor, Lord Findlater,
powierzył mu opiekę nad swymi dwoma synami, dosyć swawolnymi
młodzieńcami, chociaż pan Patrick słał do rodzica sprawozdania o ich
doskonałym sprawowaniu się.
W owych czasach rzeczywiście uprawiano w kraju ciemne praktyki.
Należy wyznać, iż wbrew długim świątobliwym rozważaniom, płynącym
co niedziela z ambon, w Banff panowało zepsucie. W mieście
skoszarowano żołnierzy, a żołnierze prowadzą przysłowiowo bezbożne
życie. Ale przecie na przestrzeni wieków niewiasty odczuwały nieodparty
pociąg do munduru, i niektóre mieszkanki Banff wolały samotne spacery
z żołnierzami nad brzegami Deveron, nawet w Dzień Pański — od kazań
wielebnego pastora; tak wpadły w sieci Złego, co było do przewidzenia.
Radosny dzień nastał dla czcigodnego pastora, gdy nakłoniono
burmistrza do wyrugowania z miasta tych niecnych praktyk; nakazał, by
wychłostano bezwstydne pannice w obecności żołnierzy, specjalnie w
tym celu zwołanych, i wypędzono je z miasta. Możemy dziś wnioskować,
że dyscyplina była w owych czasach ostrzejsza niż dziś, a żołnierze
bardziej potulni. Trudno dziś pomyśleć, by jakiś cywilny sędzia wydał
podobny wy-
rok i by wyrok ten wykonano bez sprzeciwu ze strony mężczyzn, gdzie
damy serca potraktowano tak grubiańsko.
Nikt nie mógł wątpić, że te bezeceństwa uprawiano z podszeptu samego
Szatana. W samym Banff żyło wiele kobiet — uznanych za czarownice,
które zbierały się koło studni Świętej Panienki nie opodal kościoła
prezbiteriańskiego w Ordiąuhill i klęcząc tam — co było oczywiście
ciężkim zabobonem — otrzymywały od Szatana magiczną moc; mieszkał
tam także włóczęga zwany Johnem Philp, który zamawiał choroby,
odczyniając diabelskie gusła; osadzono go w dybach, a następnie
sprawiedliwie spalono na rozstajach w Banff.
Pan Patrick niepokoił się nie bez kozery, gdyż ledwie dwadzieścia lat
minęło od czasu, gdy straszne praktyki wyszły na jaw w sąsiednim
hrabstwie Moray. Jakby na przekór świętej dyscyplinie kościoła
prezbiteriańskiego diabeł zdawał się zyskiwać większą władzę nad
duszami i ciałami ludzkimi niż kiedykolwiek w przeszłości.
Pan Patrick był częstym gościem zarówno w Nairn, jak i w Forres, dokąd
udawał się co pół roku na zgromadzenia religijne i, jak mówiono,
wygłaszał kazania przez jakieś dwie godziny z wielkim powodzeniem. To
na tych zgromadzeniach, jak również późniejszych spotkaniach pastorów
i biskupów, Usłyszał on z ust ludzi, którzy byli dobrze obznajomieni z
faktami — przedziwne historie, które tu zostaną opisane.
Jego stary przyjaciel, pan Harry Forbes, pastor z Aulderne, brał czynny
udział w niektórych z tych wydarzeń, i z własnego doświadczenia znał
siłę i poczynania arcywroga ludzkości. Nie może być zatem cienia
wątpliwości co do prawdziwości tych strasznych wydarzeń. Zjawiska te
gwałtownie narastały zgodnie z przepowiednią, a pan Patrick dowodnie
się o tym przekonał. Siły zła zwierały szyki przed wielką próbą sił z
zastępami Pana, reprezentowanymi — jak powszechnie wiadomo —
przez prawowierny kościół protestancki Szkocji. Nie mogło więc być
wątpliwości, że koniec był bliski, a ostateczna bitwa, triumf
sprawiedliwych i koniec świata nie mogły być zbyt odległe.
Świat wciąż istnieje, ale nie wątpię, że mój praprapra-dziadek orzekłby,
że koniec świata został tylko nieznacznie odroczony.
Poniższa historia została z konieczności skompilowana z informacji
uzyskanych z bardzo wielu źródeł, ale jej głów-
ne wątki są dostępne dla ciekawych w archiwach sądowych. Istnieje także
obfita dokumentacja, która udowadnia, że mój praprapradziadek nie
wyssał tej opowieści z palca, powodowany nienawiścią wobec potęgi i
władzy Szatana, co byłoby dosyć naturalne przy jego powołaniu i
przykładnej pobożności, ani nie wymyślił jej po prostu z zamiłowania dla
rzeczy niezwykłych.
Ktokolwiek podróżował w tych dniach na wschód od Nairn, podążając
północnym traktem niedaleko wybrzeża w kierunku lasów Brodie,
przybywał po paru milach do folwarku Lochloy. Było to posępne miejsce,
zapomniane przez Boga i ludzi, mimo że od strony oddalonej od morza
ziemia była dosyć żyzna. Budynek mieszkalny był kryty słomą, o niskich
bielonych ścianach i małych okienkach; obory i stajnie stały tak blisko
domu, że ich woń trwała w pokojach dzień i noc; strzecha przepuszczała
wodę, a ściany były miejscami przesiąknięte wilgocią i pokryte ocieka-
jącym mchem czy raczej grzybem o przykrym zapachu. A jednak John
Gilbert, dzierżawca, cieszył się najlepszą opinią jako człowiek pracowity
i zapobiegliwy, przez wielu uważany za skąpca, a przy tym starszy
kościoła protestanckiego, z najwyższą przykładnością uczęszczający na
niedzielne nabożeństwa i utrzymujący w karności parobków i dziewki.
Ale był to człowiek ponury i zacięty, uparty jak kozioł, kiedy nabił sobie
czymś głowę i wolał cierpieć wszelkie niewygody niż kiwnąć palcem, by
naprawić dom. To należało do dziedzica i nie widział powodu, by się tym
zająć. Pan Hay, dziedzic Lochloy i Parku, nie widział powodu, dla
którego miałby być zobowiązany do naprawy domu Gilberta; poza tym
nie miał pieniędzy. Ponadto — co zdaje się było dla niego bardzo ważne
— żona Gilberta dała mu jasną i ostateczną odprawę, a on był
człowiekiem przekonanym o własnej wartości i nie godził się na takie
traktowanie. Między domem a morzem rozciągały się torfowiska, po-
dłużna tafla posępnego jeziora połyskiwała ciemno, nieruchoma, a krzyki
wielkich gromad ptactwa wodnego na tafli jeziora brzmiały
niewypowiedzianie żałośnie. Patrząc od strony domu, na lewo i prawo
wiła się błotnista i wyboista droga między torfowiskiem a polem
zbożowym. Podążały nią wozy Gilberta i jego krowy, rano i wieczorem,
w drodze na pastwiska i z powrotem, ale rzadko stąpała tam obca stopa,
od czasu gdy dziedzic przestał przejeżdżać koło
Zgłoś jeśli naruszono regulamin