bułyczow kir - niegodny bohater.doc

(249 KB) Pobierz
KIR BUŁYCZOW

KIR BUŁYCZOW

 

 

Niegodny bohater

(Niedostojnyj bogatyr)

                    

 

                    

                  Iwan Degustatow szedł po wiosennym lesie; liście brzóz jeszcze

                  się nie rozwinęły i ostrymi końcami zwisały ku ziemi, jak

                  kokony motyli. Z ciemnego starego igliwia wyglądały jasne

                  listki. Na końcach świerkowych gałęzi stroszyły się grube,

                  żółtawe piąstki. Gdy się je zerwie i rozetrze w palcach, okaże

                  się, że składają się one z miękkich, wonnych igiełek. Ptaki

                  krzątały się i śpiewały, przywykając do wiosennego słońca.

                  - Ech – powiedział Degustatow do skowronka, śpiewającego na

                  gałęzi. – Wykorzystujesz fakt, że robotnicy z domu wczasowego

                  zrobili ci domek i odpoczywasz. – Potem uśmiechnął się chytrze

                  i zażartował: - Zamiast śpiewać, wziąłbyś się lepiej za

                  robotę, zbudował gniazdo towarzyszowi, który takiego domku nie

                  dostał.

                  Skowronek przechylił łepek i popatrzył na Degustatow z

                  powątpiewaniem.

                  - Żartuję – wyjaśnił mu Degustatow. – Śpiewaj sobie na

                  zdrowie. Jesteś ptakiem, taka twoja praca.

                  Degustatow skręcił na wydeptaną wczasowiczami ścieżkę. Ścieżka

                  była zarzucona starymi liśćmi, i gdyby wczasowicze w tym roku

                  nie przyjechali, zarosłaby trawą. Ale wczasowicze przyjadą, i

                  to już niedługo. Za tydzień autobusem zaczną przyjeżdżać na

                  zasłużony wypoczynek mieszkańcy pobliskiego Wielkiego Guslaru,

                  i wtedy Degustatow na serio weźmie się za swoje dyrektorskie

                  obowiązki. Będzie pilnował, żeby wszyscy mieli czyste

                  prześcieradła, żeby nie wnosili do stołówki alkoholu,

                  wycierali nogi przy wejściu, i nie zapraszali znajomych na

                  nocleg.

                  Degustatow nachylił się, podniósł pustą puszkę, leżącą tu od

                  zeszłego roku. Puszka była zardzewiała, ale zachowała się na

                  niej etykietka: „Szproty w sosie pomidorowym”. Obok powinna

                  leżeć butelka, tak się przynamniej zazwyczaj dzieje. Chyba że

                  ludzie zabrali ją, żeby oddać w sklepie. Nie, jednak leżała,

                  teraz była w niej woda i igliwie. Puszkę Degustatow schował

                  pod krzakiem, żeby nie psuła pejzażu, a pustą butelkę wsunął

                  do kieszeni spodni. Dbanie o ekologię okolicy było jego

                  obowiązkiem.

                  Las stał się gęstszy. Tutaj, za niziną, zaczynały się pagórki,

                  porośniętymi świerkami. Nazywano je Guslarską Szwajcarią,

                  takich miejsc wokół miasta jest wiele. Pod pagórkami czasem

                  odpoczywali turyści. Tam też mogły leżeć różne rzeczy.

                  Degustatow nie uważał się za skąpca, ale był oszczędny, cenił

                  każdą ciężko zapracowaną kopiejkę. Jeżeli było trzeba, bez

                  wahania poświęcał kilka rubli, żeby posiedzieć z przyjacielem

                  i pogadać, ale dla siebie nie dopuszczał podobnej

                  rozrzutności.

                  Degustatow przedarł się przez czeremchę, całą w pąkach i

                  przeszedł przez strumyk po zgniłej kłodzie. W strumyku znalazł

                  jeszcze jedną butelkę, ale wyszczerbioną. Degustatow wrzucił

                  ją w czeremchę i wąską dróżką wszedł na wzgórze. Powietrze

                  było świeże, aromatyczne i Degustatowowi zrobiło się lekko na

                  sercu, i zachciało mu się podrzucić znalezioną butelkę prosto

                  w niebo.

                  W poprzek ścieżki leżało zwalone drzewo, wielkie i sękate.

                  Degustatow pamiętał je – rosło zawsze na szczycie wzgórza,

                  wyższe od innych.

                  - Ojojoj – powiedział Degustatow na głos. – Ot, i koniec na

                  ciebie przyszedł. Nie myślałem, że tak szybko podmyją cię

                  wiosenne wody.

                  Drzewo musiało upaść niedawno, młode listki nie zdążyły

                  jeszcze zwiędnąć. Gdyby był traktor i dobra droga dojazdowa,

                  można by drzewo przewieźć na teren domu wczasowego. Degustatow

                  postanowił poprosić leśnika, żeby, jak będą je piłować, pień

                  dali domowi wczasowemu. Będzie można z niego zrobić stół i

                  miejsca do siedzenia.

                  Zatopiony w rozmyślaniach, Degustatow wchodził na wzgórze

                  wzdłuż pnia, machinalnie licząc kroki. Doliczył do

                  osiemdziesięciu trzech, zasapał się i zobaczył wreszcie

                  wywrócone ku górze ogromne korzenie.

                  Korzenie były tak rozłożyste o potężne, że stojąc obok,

                  Degustatow nie mógł zobaczyć, jak głęboki jest dół. Ostrożnie,

                  żeby się nie ubrudzić, przesunął się i zajrzał w prześwit

                  pomiędzy korzeniami.

                  Dół był ogromny, dno niewidoczne, zupełnie, jakby drzewo rosło

                  nad jaskinią, osłaniając ją przed deszczem.

                  Degustatow obszedł korzenie i nachylił się nad dziurą,

                  łagodnie schodzącą w głąb wzgórza. Mogły się tam znajdować

                  znaleziska archeologiczne, nawet skarby. Przecież tutaj,

                  nieopodal wielkiego traktu, grasowali kiedyś rozbójnicy.

                  Degustatow wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i zapalił. Co

                  prawda, w pieczarze mogło kryć się dzikie zwierzę albo

                  jadowita żmija, ale Degustatow pocieszał się, że to raczej

                  mało prawdopodobne, skoro przez ostatnie kilkaset lat nie było

                  dostępu do jaskini. A nie było z pewnością – wczasowicze na

                  pewno by je zauważyli i wykorzystali.

                  - Hej! – krzyknął Degustatow niegłośno w dziurę. – Jest tam

                  kto?

                  Nikt nie odpowiedział. Degustatow nachylił się i wszedł do

                  jaskini. Zapalniczka dawała mało światła, Degustatow osłaniał

                  ognik dłonią, żeby nie przeszkadzał mu patrzeć. Podłoga w

                  jaskini okazała się gładka, bez wypukłości i wzgórków. Po

                  kilku krokach sufit podniósł się na tyle, że można się było

                  wyprostować. Wolną rękę Degustatow trzymał nad kapeluszem,

                  żeby przypadkiem nie doszło do wstrząsu mózgu.

                  Jaskinia rozszerzała się, schodząc coraz głębiej. Było zimno i

                  wilgotno, Degustatow zatrzymał się, zapiął marynarkę. Potem

                  się obejrzał – jasna, nierówna dziura wydawała się daleka.

                  Dyrektor domu wczasowego zapragnął wrócić. No, jeszcze kilka

                  kroków, przekonywał się, i wracam.

                  Degustatow, który raczej odgadł, niż zauważył przeszkodę pod

                  nogami, zamarł i wtedy dostrzegł przed sobą coś białego…

                  Przysunął zapalniczkę – okazało się, że to czaszka z pustymi

                  oczodołami. Za czaszką leżały kości, przekryte zetlałą

                  odzieżą. Drugi szkielet siedział pod ścianą, oparty o

                  zardzewiałą kopię…

                  Degustatow ocknął się na świeżym powietrzu, kilkadziesiąt

                 kroków w dół zbocza. Nie pamiętał, ani jak wyskoczył z

                  pieczary, ani jak biegł. Zmusił się, żeby się zatrzymać i

                  rozejrzeć po spokojnym, przepojonym wiosennym aromatem lesie.

                  Nikt go nie gonił ani nie dybał na jego życie. Zgaszona

                  zapalniczka grzała dłoń. Można było biec dalej i wzywać

                  pomocy. Albo powiadomić pracowników muzeum. Ale wtedy

                  Degustatow pomyślał, że trzymający w ręku kopię szkielet może

                  tam siedzieć od bardzo dawna, może od rewolucji, albo od

                  czasów, gdy żadnego drzewa nie było i do jaskini mógł wejść

                  każdy. Co ludzie mogli być strażnikami skarbu. Jak wiadomo z

                  literatury, rozbójnicy zabijali swoich towarzyszy, którzy zbyt

                  wiele wiedzieli, a potem widok ich trupów odstraszał amatorów

                  cudzego mienia. Szanse na skarb były coraz większe. Poza tym,

                  nie ma się czego bać, tłumaczył sobie Degustatow, szkielety

                  nie gryzą. Dyrektor domu wczasowego doszedł do wniosku, że

                  jego obowiązkiem jest wrócić do jaskini i sprawdzić, czy nie

                  ma tam jakichś drogocennych przedmiotów.

                  Wrócił w ciemność i wilgoć. Za szkieletami było jeszcze kilka

                  metrów gładkiej podłogi, a następnie jeszcze jeden szkielet,

                  ale raczej nie ludzki. Miał trzy czaszki, przypominające

                  krowie łby, tylko bardziej masywne i dłuższe, z rzędami

                  wielkich, ostrych zębów. Zwierzę posiadało również łuskowaty

                  grzbiet. Rozsypane na podłodze pojedyncze łuski, kościane i

                  ciemne, osiągały pół metra długości. Ogromny kręgosłup kończył

                  się ogonem, z rogami nosorożca na końcu. Najwidoczniej

                  szczątki te należały do jakiegoś przedpotopowego stworzenia i

                  Degustatow pożałował, że nie uczył się zbyt pilnie biologii i

                  pamięta jedynie mamuta. Szkielet potwierdzał zamierzchły wiek

                  jaskini. Dobrze, że się teraz takie krokodyle po lesie nie

                  włóczą i ludzi nie straszą. Degustatow ostrożnie zmierzył

                  długość zwierzęcia, wyszło mu ponad dwanaście metrów.

                  Postanowił wziąć na pamiątkę róg z ogona, a resztę oddać do

                  muzeum. Pod nogami coś brzęknęło. Degustatow poświęcił

                  zapalniczką i odkrył gruby łańcuch (każde ogniwo mogło ważyć z

                  pięć kilo), jednym końcem przykuty do ściany. Drugi opinał

                  przedpotopową nogę. Degustatow pomyślał zdumiony, że nasi

                  jaskiniowi przodkowie umieli robić wspaniałe łańcuchy, i nie

                  bali się tych pierwotnych krokodylów. Poszedł dalej.

                  Przed nim, o dziwo, znowu zamajaczyło światło, jakby mieściło

                  się tam drugie wejście do jaskini. Ale to nie było światło

                  słoneczne. Jaskinia rozszerzyła się do rozmiarów sporej sali,

                  jej koniec, oświetlony najjaśniej, był otulony jakąś mgiełką.

                  Degustatow zerknął pod nogi, dostrzegł, że podłoga wyłożona

                  jest kaflami jak w łaźni, i śmiało poszedł przed siebie. Jego

                  serce zabiło mocniej. Pomyślał, że nie odda całego skarbu.

                  Państwo i tak dużo dostanie, a on ma moralne prawo zatrzymać

                  sobie kilka pamiątek. Z tym twardym postanowieniem Degustatow

                  przeciął wysoką salę i znalazł się przed tiulową zasłonką,

                  wiszącą niewiadomo nad czym. Degustatow odsunął zasłonkę i

                  zamarł wstrząśnięty.

                  Na podniesieniu znajdowała się szklana, albo plastikowa

                  trumna, w której ktoś leżał. Wokół siedzieli i stali w

                  przeróżnych pozach ludzie w starodawnych strojach. Wyglądali

                  jak z widowiska historycznego. Degustatow nawet się rozejrzał

                  w poszukiwaniu kamer i operatorów. Ale nikogo oprócz niego nie

                  było.

                  - Hej, towarzysze – zawołał do nieruchomych ludzi, znacznie

                  już ośmielony. – Co się dzieje?

                  Nikt mu nie opowiedział.

                  Manekiny, pomyślał Degustatow, lalki wielkości człowieka.

                  Wszedł na podniesienie, podszedł do jednego z manekinów i

                  przyjrzał mu się. Manekin szalenie przypominał człowieka. Oczy

                  miał zamknięte, długie kosmyki zrobiono z naturalnych włosów,

                  na bladej twarzy widać było żyłki i zarost. W dotyku manekin

                  był ciepły i miękki.

                  Co za diabelskie sztuczki? Degustatow podszedł do drugiego

                  manekina – grubej kobiety w długiej wzorzystej sukni i

                  nakryciu głowy, jakie dyrektor widział u pieśniarek zespołów

                  ludowych. Kobieta wyglądała jak żywa. Degustatow podniósł jej

                  rękę i ze zdumieniem wyczuł bardzo wolny, słaby puls.

                  Zapragnął natychmiast stąd wyjść, ale opanował się – przecież

                  mógł być tu skarb! Degustatow odsunął kobietę i ona miękko

                  upadła na podłogę, wyraźnie westchnęła, podłożyła rękę pod

                  policzek i zamarła.

                  Degustatow przeszedł przez nią, podszedł do następnej osoby,

                  do staruszka i lekko go pchnął. Staruszek zachwiał się, ale

                  zachował równowagę. Degustatow pchnął go silniej. Staruszek

                  zgiął się w pół i upadł. Gdyby Degustatow wiedział, że to

                  prawdziwi ludzie, nie pchałby ich. Ale dla niego nie byli

                  prawdziwi i przeszkadzali mu podejść do szklanej trumny.

                  Trudno było się zorientować, kto leży w trumnie, wieko było

                  grube, chropowate, i odbijało światło.

                  Degustatow spróbował je podnieść, ciężko mu szło, więc zabrał

                  kopię jednemu z ludzi, podważył i odsunął. Wieko zjechało na

                  podłogę, uderzyło kantem i rozbiło się. Degustatowowi zrobiło

                  się żal wieka – wyglądało na bardzo drogie – ale natychmiast o

                  tym zapomniał.

                  W trumnie leżała dziewczyna olśniewającej urody. Spała, albo

                  była martwa. Jej oczy zasłaniały długie czarne rzęsy, policzki

                  miała blade, błękitnawe, czoło wysokie, złoty warkocz, cienkie

                  paluszki splecione na piersi, a na palcach drogocenne

                  pierścienie. Pełne różowe wargi były uchylone i pod nimi widać

                  było drobne ząbki, niczym sznur pereł.

                  Takiej piękności Degustatow nie widział nawet w kinie. Do domu

                  wczasowego przyjeżdżało kilka tysięcy kobiet, ale nie było

                  wśród nich ani jednej podobnej do tej dziewczyny. Degustatow

                  poczuł, jak łomocze mu serce, nachylił się niżej, żeby

                  nacieszyć się tym cudownym widokiem, i zdjął z paluszka

                  drogocenny, szmaragdowy pierścionek i schował do kieszeni, w

                  której leżała butelka. Dziewczyna nie stawiała oporu.

                  Degustatow zrozumiał, że pora wracać. Wziąć, co się da z

                  interesujących pamiątek i wracać. Tutaj i tak bardziej niż on

                  potrzebna jest medycyna. Już miał wyjść, gdy nie mogąc oprzeć

                  się dziwnemu niepokojowi, pochylił się nad piękną dziewczyną i

                  pocałował jej ciepłe rozchylone usta. Pocałunek był słodki, a

                  Degustatow nie mógł go przerwać – poczuł, że dziewczęce wargi

                  drgnęły, i pocałunek stał się prawdziwy i odwzajemniony.

                  - Taak – powiedział poruszony Degustatow odrywając się od

                  różowych warg.

                  - Oj! – Wykrzyknęła dziewczyna, otworzyła oczy i zobaczyła

                  Degustatowa. – Witajcie. Długo spałam?

                  Z tyłu zaczął się ruch. Przeciągali się i podnosili pozostali

                  ludzie. Brzękała broń, odchrząkiwano, smarkano, poprawiano

                  suknie, i wymieniano się zdumionymi okrzykami.

                  - Co się stało? – Spytał Degustatow. – Skąd taka zmiana?

                  Staruszek, którego Degustatow przewrócił na podłogę, stęknął:

                  - Chyba mam rozciągnięcie żył.

                  - Dziękuję ci, dzielny bohaterze – powiedziała dziewczyna

                  siadając w trumnie. – Całe plecy sobie odleżałam.

                  - Plecki carewnę bolą – zaniepokoiła się kobieta za

                  Degustatowem. – Carewna plecki odleżała.

                  Zaczęła się krzątanina, podkładanie poduszek, a jeden z

                  wojowników podstawił swoje plecy, żeby carewnie wygodniej było

                  opuścić szklaną trumnę.

                  - Nie trwóżcie się – powiedziała carewna. Jej oczy, teraz

                  otwarte, przypominały zielone odmęty, w których, jak kiełbie w

                  głębinie, migotały złote iskry. – Zostawcie. Mój bohater mi

                  pomoże. Weź mnie, kniaziu, na swoje silne ręce i postaw na

                  podłodze.

                  Degustatow posłuchał. Działał jak w otępieniu, o niczym nie

                  myśląc.

                  Carewna była niewysoka, sięgała mu do ramienia, szczupła i

                  bardzo młoda.

                  - Ile ma pani lat? – Spytał Degustatow stawiając ją na

                  podłodze.

                  - Carewnie idzie szesnasta wiosna – pospieszyła z odpowiedzią

                  gruba baba. – Pora za mąż. A my na ciebie bohaterze czekaliśmy

                  i czekaliśmy… Tyle lat minęło…

                  - Ile?

                  - Pewnie dużo – wtrącił się staruszek, pocierając uderzone

                  miejsca. – Coś bardzo nie po naszemu wyglądasz.

                  - Co tu robiliście? – Indagował Degustatow.

                  Przeszkadzała mu pamięć o pocałunku, który bezprawnie skradł z

                  ust carewny. Miał nadzieję, że nikt prócz niego i carewny o

                  tym nie wie. No, żeby ona miała, powiedzmy, dwadzieścia pięć

                  lat. A tu taka smarkula, do szkoły chodzić, a nie całować się

                  z dorosłymi mężczyznami. Mógłby z tego wyjść skandal.

                  - Spaliśmy – odparła carewna.

                  Wszyscy ci ludzie otoczyli Degustatowa i zaczęli jeden przez

                  drugiego opowiadać o swoich perypetiach, dlaczego oni wszyscy,

                  w tych dziwnych strojach, są tutaj, w lesie, w jaskini, na

                  terenie domu wczasowego.

                  A zdarzyło się to dawno, kilkaset lat temu. Piękna dziewczyna

                  o imieniu Lena była córką miejscowego feudała – cara. Na

                  urodziny, albo inny dworskie święto zaproszono wszystkich

                  okolicznych feudałów i gości zza granicy, ale pominięto pewną

                  wredną kobietę, która po wielu latach podsunęła Lenie zatrute

                  jabłuszko i królewna, oraz wszyscy dworzanie zapadli w głęboki

                  sen.

                  Inna kobieta, daleka krewna carskiego rodu, przepowiedziała,

                  że Lena obudzi się, jeśli znajdzie się rycerz, który zdoła

                  przeniknąć do jaskini i pocałować ją w usta.

                  Gdy Degustatow usłyszał tą niewiarygodną historię, poczuł się

                  wyższy, poprawił kapelusz i otrzepał marynarkę z grudek ziemi.

 

                  - Jak pokonałeś smoka? – Spytał staruszek.

                  - Smoka? – Odpowiedział pytaniem Degustatow. – O smoku nic nie

                  wiem.

                  - Bronił dostępu do pieczary, zabijał niegodnych.

                  - Nie było smoka. – Odparł autorytatywnie Degustatow. –

                  Zauważyłbym.

                  - Dziwy jakoweś – oburzyła się gruba kobieta, zwana kniahinią

                  Pustowojt. – Przecież nam tyle lat spać przeszkadzał, chrapał

                  i parskał. A tyś go zabił i nawet nie zauważył. Bohater.

                  - Tak – zgodził się Degustatow, zajęty swoimi myślami. – A

                  więc nie macie dowodów osobistych ani innych dokumentów,

                  miejsca stałego pobytu, niczego?

                  - Jak to nie mamy? – Obraziła się księżniczka. – Nieopodal

                  powinien stać pałac mojego ojca, może trochę podniszczony, ale

                  to porządny pałac!

                  - Nie ma – rzekł Degustatow. – Nic nie wiem o żadnym pałacu.

                  Pewnie go zburzyli, zanim zacząłem tu pracować. Jest tu tylko

                  jeden pałacyk – mój. Niedaleko. Jeśli oczywiście można go

                  nazwać pałacykiem. Ma elektryczność, bilard, ping-pong. Wokół

                  sosnowy bór

                  - Posłuchajcie, wasza miłość – zwrócił się do niego staruszek,

                  zwany, jak się okazało, Jeremą. – Jakże to tak, może to

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin