Elizabeth Moon - 01 - Bez wyrzeczenia.doc

(2396 KB) Pobierz

 

Elizabeth Moon

Bez wyrzeczenia

logo
Tytuł oryginału: SURRENDER NONE

Tłumaczenie: Jerzy Marcinkowski

Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.

Wydawca: ISA Sp. z o.o., Warszawa 2008.

Wydanie I

ISBN: 978-83-7418-175-4

 


C:\Users\zbyszek\Desktop\Bez tytułu.png


Ku pamięci Travisa Bohannona,

wiejskiego chłopca z Florence w Teksasie, który

stracił życie, ratując rodzinę z pożaru.

Bohaterowie są nie tylko w książkach.

Podziękowania

Zbyt wiele osób służyło mi poradami technicznymi i specjalistyczną wiedzą, by wymienić wszystkich, a pominięcie kogokolwiek byłoby nieuczciwe. Niemniej, specjalne podziękowania należą się Ellen McLean z McLean Beefmasters, których bydło nauczyło mnie więcej od zajęć na college'u w Dairying; Joelowi Gravesowi za pokazanie mi, jak kosić bez obcięcia sobie stóp oraz Markowi Ungerowi za naukę i zademonstrowanie możliwości walki różnymi rodzajami broni. Błędy są moje; oni zrobili wszystko, żeby mnie poprawić.


Spis treści:

CZĘŚĆ PIERWSZA              6

Prolog              7

Rozdział pierwszy              9

Rozdział drugi              23

Rozdział trzeci              35

Rozdział czwarty              47

Rozdział piąty              58

Rozdział szósty              73

Rozdział siódmy              87

CZĘŚĆ DRUGA              100

Rozdział ósmy              101

Rozdział dziewiąty              107

Rozdział dziesiąty              121

Rozdział jedenasty              134

Rozdział dwunasty              149

Rozdział trzynasty              163

Rozdział czternasty              177

Rozdział piętnasty              192

Rozdział szesnasty              205

Rozdział siedemnasty              223

Rozdział osiemnasty              235

CZĘŚĆ TRZECIA              250

Rozdział dziewiętnasty              251

Rozdział dwudziesty              267

Rozdział dwudziesty pierwszy              281

Rozdział dwudziesty drugi              295

Rozdział dwudziesty trzeci              310

Rozdział dwudziesty czwarty              323

Rozdział dwudziesty piąty              336

Rozdział dwudziesty szósty              353

Rozdział dwudziesty siódmy              365

Rozdział dwudziesty ósmy              378

Rozdział dwudziesty dziewiąty              395

Rozdział trzydziesty              411

CZĘŚĆ CZWARTA              424

Rozdział trzydziesty pierwszy              425

Rozdział trzydziesty drugi              445

Epigraf              457


CZĘŚĆ PIERWSZA


Prolog

Reguła Aare jednego jest znaczenia:
Bez wyrzeczenia.

- Niechaj spłynie na niego światłość Esei - wymamrotał kapłan, a położna dodała: - I słodki spokój Alyanyi - kładąc mokre, różowe niemowlę na brzuchu matki. Przysłany pospiesznie z pańskiego dworu kapłan umoczył palec we krwi i przytknął go do chustki, w którą następnie zawinął mokry, ciemny loczek nowonarodzonego, ucięty srebrnymi nożyczkami. W obliczu takiego dowodu, żadna głupia, wiejska dziewuchanie ukryje dziecka przed prawowitym ojcem. Idiotka może tego próbować - niektóre czyniły tak z obawy przed magią pana - choć każda wystarczająco rozgarnięta, by nie gotować gulaszu w czajniku, powinna zdawać sobie sprawę, iż panowie nie zamierzali krzywdzić tak narodzonych dzieci. Wręcz przeciwnie. Ostatni raz pociągnąwszy nosem, kapłan nakreślił w powietrzu znak, który rozjaśniał pomieszczenie jeszcze przez długie minuty po jego wyjściu, po czym oddalił się, zanosząc raport o szczęśliwych narodzinach. Żaden potworek; ludzkie dziecko, zdrowe i o prawidłowej ilości członków. Być może odziedziczy magiczną moc... być może.

Pozostawiona w izbie położna obrzuciła złowrogim spojrzeniem wiszącą w powietrzu smugę światła i nakreśliła własny znak, ciskając w nią garścią ziół. Blask trwał, nieznacznie tylko blednąc. Świeżo upieczona matka chrząknęła i położna wróciła do pracy, ignorując światło, którego nie potrzebowała. Jej dłonie leczyły. Dar ten zawdzięczała brakowi rozwagi praprababki w czasach, gdy coś takiego oznaczało szybkie małżeństwo z będącym pod ręką chłopem pańszczyźnianym. Nie wierzyła, że cokolwiek się zmieniło, a wizyta kapłana Esei przekonała ją tylko, że wielcy panowie pozbawieni byli przyzwoitości.

Na pańskim dworze przyszłość niemowlęcia określono bardzo szybko. Jego własna matka mogła go niańczyć, lecz traktowano go jak panicza, dopóki nie ujawnią się jego umiejętności lub ich brak.

Chłopiec okazywał żywą inteligencję i ciekawość świata; uczył się łatwo i zanim minęło sześć zimowych biesiad, potrafił już ładnie przepisywać skrypty Starego Aare. Mówił bez wieśniaczego akcentu, nie brakowało mu ogłady ani gracji. Nie posiadał także krztyny mocy i kiedy pan stracił resztę nadziei, że coś się zmieni, w jednej ze swych wiosek wyszukał mu przybraną rodzinę i odesłał go.

Mogło być gorzej. Pan dobrze go zaopatrzył: rodzinie zaczęło się powodzić i młodzieniec nie miał kłopotów ze znalezieniem sobie żony. Zapowiedziano mu, że odziedziczy obejście i w swoim czasie miał już własną farmę. Dzięki darom ojca wystartował znacznie powyżej przeciętnej, i wkrótce został sędzią na rynku pobliskiego miasteczka. Nie utrzymałby się z tego, niemniej, dochody uzupełniały produkcję farmy. Wiedział, że był całkiem nieźle sytuowany i ze wzruszeniem ramion porzucił dawne nadzieje na adoptowanie przez pańską rodzinę. A jednak nie potrafił zapomnieć o swym pochodzeniu, ani obietnicy magii.

* * *

W roku jego narodzin, daleko stąd, żył już chłopiec, który pozbawi jego pochodzenie wartości.


Rozdział pierwszy

- Jesteś już wystarczająco duży, by przestać czepiać się moich spódnic - oznajmiła matka chłopca. - I wystarczająco śmiały, by robić to, co chcesz. - Mówiąc to, przeczesała palcami niesforną czuprynę chłopca i starła mu z policzka smugę sadzy. - Zaniesiesz migiem ten koszyk do pańskiego zarządcy. Jesteś dużym chłopcem, czy dzidziusiem?

- Jestem duży - odrzekł, marszcząc brwi. - Nie boję się. - Matka przejechała fartuchem po jego koszuli i klepnęła go w pupę.

- No to ruszaj. Pamiętaj, Gird, masz zaraz wracać do domu. Żadnych zabaw z innymi chłopcami i dziewczętami. Praca czeka, synku.

- Wiem. - Ze stęknięciem podniósł sięgający mu niemal do biodra kosz i odchylił się w bok, by zrównoważyć ciężar; wypełniony był po brzegi najlepszymi śliwkami z ich drzewa. Mógłby jedną spróbować... słodki sok spływający w głąb przełyku...

- I nie jedz ich, Gird. Nawet jednej. Tata wygarbowałby ci skórę za coś takiego.

- Nie zjem. - Ruszył drogą, zgięty pod ciężarem, lecz zdecydowany nie odstawiać kosza i nie odpoczywać, dopóki nie straci domu z pola widzenia. Chciał pójść sam. W zeszłym roku prosił o to, kiedy był jeszcze stanowczo za mały. A w tym roku, kiedy mu zapowiedziała, on... zmarszczył brwi tak mocno, że poczuł, jak się stykają. Bał się. Mimo wszystko. - Nie boję się - mruknął pod nosem. - Wcale nie. Jestem duży, większy od innych.

Na drodze widział innych pieszych, z koszami zawieszonymi na ramieniu lub zarzuconymi na plecy. Podręczny koszyk - z każdego poletka jeżyn; kosz na ramię - z każdego drzewa przez pierwsze trzy lata rodzenia owoców; kosz noszony na biodrze - z każdego drzewa owocowego po trzech latach oraz kosz na plecy - z każdej jabłoni. W zeszłym roku w każdej ręce niósł mały koszyk: dwa podręczne koszyki dawały jeden kosz na ramię - zeszłoroczną daninę. To był czwarty rok rodzenia śliwy i byli winni swojemu panu kosz na biodro.

Co zostawia kosz na ramię dla nas - pomyślał gorzko. Rok był suchy; większość owoców spadła, zanim dojrzała. Słyszał, jak rozmawiali o tym rodzice. Mogli poprosić zarządcę o zmianę trybutu, ale mogło to wywołać inne kłopoty.

- Nie chcę łatki człowieka, który wykłóca się o wysokość daniny - oznajmił ojciec, pochylając się nad stołem. - Nie. Lepiej drogo zapłacić jednego roku i mieć dobrą opinię u pana. Nie będziemy głodować.

Gird słuchał w milczeniu. Dwa lata temu cierpieli głód; wciąż pamiętał ból brzucha i darowane mu przez brata kąski. Wszystko byłoby lepsze od tamtego. Teraz, kiedy tak maszerował poboczem, zaburczało mu w brzuchu; zapach śliwek wydawał się wędrować od nosa prosto do trzewi. Przymrużył oczy przed blaskiem słońca, starając się o tym nie myśleć. Pył pod stopami był gorący na wierzchu, lecz nogi zapadały się w chłód - czyżby było mokro? Dlaczego mokre i zimne dawało takie samo wrażenie? Dojrzał kałużę, pozostawioną przez deszcz sprzed tygodnia i ruszył w jej stronę, zanim przypomniał sobie przestrogi matki. Żadnych kałuż, mówiła, nie pójdziesz do dworu z ubłoconymi nogami.

Za ojcowskim domem trakt zakręcał wokół zagajnika rachitycznych dębów i kierował się prosto do właściwej wioski. Gird przełożył koszyk na drugą stronę i poszedł dalej. Przed nim, tuż za olbrzymią, kamienną stodołą, gdzie cała wieś przechowywała ziarno i siano, majaczył narożnik muru pana. Droga pełna była ludzi oczekujących na wejście przez bramę: dzieci młodszych od niego z ręcznymi koszykami, jego rówieśników z koszami na ramię oraz starszych, z koszami na biodro. Stanął w kolejce, przesuwającej się w miarę, jak ci, którzy opłacili już daninę, wychodzili na zewnątrz, robiąc miejsce innym.

Kiedy znalazł się w środku, nad głowami wyższych od siebie dojrzał jedynie róg daszku nad stołem zarządcy. Starał się właśnie zobaczyć coś więcej, zerkając pomiędzy stojącymi przed nim ludźmi, kiedy poczuł mocne szturchnięcie w głowę. Rozejrzał się.

- Ładne śliwki - powiedział Rauf, syn świniopasa Orega. - Lepsze od naszych. - Rauf był o dłoń wyższy od Girda i bardzo złośliwy. Gird kiwnął głową, nic nie mówiąc. Tak było bezpieczniej w przypadku Raufa. - Myślę, że wyglądałyby lepiej w moim koszyku. Co, Sig? - Rauf szturchnął pod żebra swojego przyjaciela Sikana i obaj wyszczerzyli zęby do Girda. - Masz więcej, niż potrzebujesz, chłopczyku; ten kosz jest zbyt ciężki dla ciebie. - Rauf wziął sobie z wierzchu garść śliwek; Sikan zrobił to samo.

- Przestańcie! - Gird zapomniał, że na pańskim dziedzińcu nie wolno było podnosić głosu. - To moje śliwki!

- Może kiedyś, bo teraz ja je znalazłem. - Rauf mocno pchnął Girda. Chłopiec zatoczył się, wysypując śliwki z koszyka. - Znalazłem je na ziemi, a co na ziemi, to wszystkich, zgadza się?

Gird próbował zbierać toczące się owoce. Sikan kopnął go lekko w ramię, a Rauf wywrócił koszyk. Gird usłyszał śmiech innych chłopców i krzyk strofującej ich kobiety. Poczuł gorąco na karku; zaszumiało mu w uszach. Zanim pomyślał, złapał koszyk i zdzielił nim Raufa w twarz. Sikan skoczył na niego; Gird odtoczył się, dziko kopiąc. W mgnieniu oka w rogu dziedzińca rozgorzała bójka, pokrywając bruk rozgniecionymi śliwkami. Zarządca krzyknął i strażnicy pana wkroczyli zdecydowanie, posługując się rękoma, krótkimi pałkami i płazami mieczów. Dwóch z nich unieruchomiło Girda. Rauf leżał bezwładnie na ziemi, a reszta chłopców zbiła się w przerażoną grupkę za linią zbrojnych mężczyzn.

- Hańba - rzucił ktoś nad głową chłopca. Gird podniósł wzrok i ujrzał wąską twarz zarządcy o błękitnych oczach. - Kto zaczął?

Nikt nie odpowiedział. Gird poczuł, jak ręce zaciskają się mocno na jego ramionach, potrząsając nim.

- Chłopcze - rozległ się basowy głos jednego z trzymających go strażników. - Mów, co wiesz o tej sprawie. Kto zaczął?

- On ukradł moje śliwki. - Nie miał pojęcia, że cokolwiek powie, zanim tego nie uczynił. W kamiennym milczeniu, w obliczu leżącego nieruchomo Raufa i dziedzińca pokrytego rozdeptanymi owocami jego głos zabrzmiał raczej cienko. Zarządca spojrzał mu w oczy.

- Jak masz na imię, chłopcze? Jak nazywa się twój ojciec?

- Gird, sir. Syn Dorthana.

- Dorthana, co? Twój ojciec nie jest warchołem; po jego synach oczekiwałbym czegoś więcej.

- Sir, on ukradł moje śliwki!

- Wasz trybut... tak. Co to było w tym roku?

- Kosz na biodro, sir. Pełen pysznych śliwek, wielkich i ciemnych, a on...

- Kto?

Gird kiwnął głową w stronę Raufa.

- Rauf, sir. On i jego przyjaciel, Sikan.

- Widział to ktoś jeszcze? - Zarządca przeniósł wzrok na tłumek chłopców. Większość patrzyła w ziemię, lecz Teris, rok starszy od Girda syn ich najbliższych sąsiadów, pokiwał głową.

- Z całym szacunkiem, sir, to Rauf zaczął. Powiedział, że to bardzo ładne śliwki i będą lepiej wyglądać w jego koszyku. Potem wziął sobie trochę, a Gird powiedział nie, a on odepchnął go na bok...

- Rauf zadał pierwszy cios?

- Tak jest, sir.

- Ktoś jeszcze?

Odpowiedziały mu niechętne przytaknięcia. Na oczach Girda wokół Sikana powstała wolna przestrzeń. Chłopak zaczerwienił się i przesunął do przodu, gdy padł na niego twardy wzrok zarządcy.

- Nie było tak źle, sir - oznajmił, próbując uśmiechnąć się pokiereszowanymi wargami. - Tylko dokuczaliśmy chłopakowi, nic więcej.

- Dokuczaliście? Na dziedzińcu pana?

- Cóż...

- Uderzyłeś tego chłopca? - Zarządca wskazał na Girda.

- No cóż, sir, być może lekko go... trochę, no... popchnąłem, ale to nic wielkiego, żadna tam bijatyka. Ale wie pan, to jeden z takich, co to lubią wszczynać awantury...

Zarządca zmarszczył brwi.

- Nie po raz pierwszy ty i Rauf przysparzacie problemów. - Skinął mężczyznom za Girdem. Puścili go. Chłopiec roztarł sobie lewy łokieć.

- A co do ciebie, Girdzie, synu Dorthana: bójka na dziedzińcu pana jest zawsze zła - zawsze. Rozumiesz?

- Tak, sir. - Nie było nic innego do powiedzenia.

- Twoja wina polega na tym, że powiedziałeś, iż to twoje śliwki zostały ukradzione. To były śliwki twojego pana; należały do niego. Gdyby to Rauf je dał, pan nadal by je otrzymał. A tak... - zarządca machnął ręką na bałagan. Bardzo mało owoców przetrwało walkę w stanie nienaruszonym.

- Lecz twoja rodzina cieszy się dobrą opinią, młody Girdzie i nie wydaje mi się, abyś chciał przysparzać komuś kłopotów. Wobec czego twoja rodzina nie zostanie ukarana... za to ty, razem z pozostałymi zostaniesz tutaj i posprzątasz tak, żeby sierżant Mager był zadowolony.

- Tak jest, sir. - Czyli spóźni się do domu i dostanie lanie od ojca.

- Jeśli zaś chodzi o ciebie, Sikanie i Raufie... - Rauf zaczął się poruszać i otworzył oczy, choć nie był w stanie skupić wzroku. - Ponieważ to wy wywołaliście awanturę, co więcej, wybraliście sobie na ofiarę młodszego chłopca, po sprzątaniu spędzicie noc w dybach. - Zarządca odwrócił się i z powrotem zajął miejsce pod daszkiem nad stołem, przy którym skrybowie zaznaczali daniny na długich zwojach pergaminu.

Reszta dnia była dla Girda bardzo pouczająca. Wystarczająco często szorował kamienną podłogę w domu i czyścił klepisko obory z łajna. Okazało się jednak, że sierżant Mager dbał o czystość kamieni podwórca bardziej, niż jego matka o miski, z których jedli. Razem z innymi chłopcami zebrali kawałki porozgniatanych owoców do koszów - nawet ich nie próbując. Potem nosili wodę w kubłach tak dużych, że Gird nie uniósłby żadnego z nich samodzielnie i szorowali bruk wodą i szczotkami na długich kijach.

Potem spłukiwali dziedziniec i szorowali jeszcze raz. I kiedy Gird był już pewny, że kamienie dziedzińca nie były czystsze od momentu ich ułożenia, sierżant znalazł kawałek skórki śliwki i musieli zaczynać od początku. Niemniej, starał się najlepiej, jak mógł. Zanim sierżant puścił ich do domów, dawno minęło południe, a palce Girda pościerane były do krwi od szorowania. Oficer przywołał go spod bramy, by zamienić z nim słowo.

- Twój tata ma dobrą opinię - oznajmił, kładąc ciężką dłoń na ramieniu Girda. - A i z ciebie dobry chłopak, choć nieco porywczy. I odważny jesteś - rzuciłeś się sam na większych od siebie. Myślałeś kiedyś o zostaniu żołnierzem?

Girdowi podskoczyło serce.

- To znaczy... takim, jak pan? Sierżant roześmiał się.

- Nie od razu, rzecz jasna. Zacząłbyś jak inni, od rekruta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin