Baxter Stephen - Pływ.rtf

(1044 KB) Pobierz

Stephen Baxter

 

“Pływ"

 

 

 

Dura przebudziła się gwałtownie.

Coś było nie w porządku. Fotony wydzielały inny zapach niż

zazwyczaj.

Ledwo dostrzegała rękę, którą wyciągnęła przed siebie. Zgięła

palce. Wokół opuszków zalśnił wzburzony, fioletowobiały gaz

elektronowy, którego cząsteczki poruszały się chwiejnie, po spirali

wzdłuż linii Magpola. Powietrze wydawało się ciepłe i nieświeże; Dura

widziała tylko niewyraźne zarysy przedmiotów.

Przez chwilę nie ruszała się, zwinięta w ciasny kłębek, zawieszona

w elastycznym uścisku Magpola.

Słyszała piskliwe i gorące z przerażenia głosy. Dochodziły od

strony Sieci.

Mocno zacisnęła powieki i objęła rękami kolana, usiłując ponownie

zasnąć i powrócić do stanu chłodnej nieświadomości.

— Tylko nie to. Na krew Xeelee — zaklęła cicho. — Tylko nie

kolejne Zaburzenie*, tylko nie jeszcze jedna burza spinowa. — Nie

była pewna, czy mały szczep Istot Ludzkich posiadał wystarczające

środki, by wytrzymać następną falę zniszczeń, i czy ona sama zdoła

sobie poradzić z nową katastrofą.

Magpole, otaczające ciało Dury, drgało. Rozchodziło się po jej

skórze falami dreszczy, wywołując dość przyjemne uczucie, toteż

pozwalała mu się kołysać, jakby była dzieckiem w jego ramionach.

Jednak w pewnym momencie poczuła znacznie mniej przyjemne

szturchnięcie w plecy...

Nie, to nie mogło być Magpole. Dura ponownie wyprostowała się i

przeciągnęła, choć napór pola ograniczał jej ruchy. Przetarła oczy

mięsiste brzegi oczodołów** pokrywał zaropiały,

* Zaburzenie — właściwie zmiana tempa rotacji pulsara (wszystkie

przypisy pochodzą od tłumacza).

''•* Oczy ludzi żyjących w Płaszczu są wklęsłe, przez co mają niejako

wspólną powierzchnię z oczodołami.

 

chropowaty w dotyku nalot — i potrząsnęła głową, żeby usunąć z

zagłębień resztki zanieczyszczonego Powietrza.

Ból pleców zawdzięczała pięści swojego brata, Farra. Musiał

dyżurować w latrynie, gdyż miał przy sobie pustą, pofałdowaną torbę

na odpady, którą zazwyczaj napełniano bogatym w neutrony kałem z

Sieci, a potem wyrzucano jej zawartość do Powietrza. Jego chude,

wciąż rosnące ciało drżało na skutek niestabilnego Magpola, a gdy

zwrócił ku siostrze okrągłą twarz, ujrzała na niej niemal komiczne

oznaki zaniepokojenia. Jedną ręką ściskał płetwę ukochanego

prosiaczka powietrznego — grubego oseska, wielkiego jak pięść Dury

i tak młodego, że żadna z jego sześciu płetw nie była jeszcze

przekłuta. Małe zwierzątko, wyraźnie przerażone Zaburzeniem,

nieudolnie próbowało uciekać, puszczając nadciekłe wiatroodrzuty w

postaci cienkich, błękitnych strumyków.

Czułość, jaką Fair okazywał zwierzęciu, sprawiała, że nie

wyglądał nawet na swoje dwanaście lat — jedną trzecią wieku siostry

— i tulił się do prosiaczka tak, jakby chciał objąć swoje dzieciństwo.

No cóż, pomyślała Dura, Płaszcz jest ogromny i pusty, lecz znajduje

się w nim odrobina wolnego miejsca na dzieciństwo. Fan- musiał

szybko dorastać.

Tak bardzo przypominał Logue'a, ich ojca.

Nadal lekko zamroczona dziewczyna w przypływie czułości i

troski o brata wyciągnęła rękę, żeby pogładzić chłopca po policzku i

delikatnie dotknąć palcami brązowych obwódek jego oczu.

Uśmiechnęła się.

— Cześć, Farr.

— Przepraszam, że cię obudziłem.

— Nie obudziłeś mnie. Gwiazda była tak uprzejma, że zrobiła to o

wiele wcześniej. Znowu Zaburzenie?

— Adda twierdzi, że to najgorsza z dotychczasowych katastrof.

— Nie można się przejmować tym, co mówi Adda — rzekła Dura i

pogłaskała falujące włosy brata; wydrążone rureczki jak zawsze były

splątane i brudne. — Jakoś przetrwamy. Zawsze dajemy sobie radę,

prawda? Wracaj do ojca i powiedz mu, że zaraz tam będę.

 

— Dobrze. — Fair uśmiechnął się. Odwrócił się sztywno i wciąż

kurczowo ściskając płetwę prosiaczka, zaczął niezgrabnie falować

przez niewidzialne szlaki pływowe Magpola w kierunku Sieci. Dura

obserwowała oddalającego się brata; jego szczupłą sylwetkę

pomniejszały wszechobecne, lśniące linie wirowe w tle.                       

*

Dziewczyna wyprostowała się i przeciągnęła, napierając na

Magpole. Otwierając szeroko usta, starała się rozluźnić zesztyw-niałe

plecy i kończyny. Czuła lekkie muśnięcia Powietrza, które wpadało

przez jej gardło do płuc i serca, sączyło się przez nadprzepuszczalne,

włosowate naczynia krwionośne, przenikało mięśnie i swą świeżością

wywoływało mrowienie w całym ciele.

Rozglądała się, usiłując jednocześnie wyczuć zapach fotonów.

Światem Dury był Płaszcz Gwiazdy, ogromna pieczara wy-

pełniona żółtobiałym Powietrzem, którą z dołu okalało Morze

Kwantowe, a z góry Skorupa.

Skorupę tworzył gruby, splątany sufit poprzecinany fioletowymi

smugami trawy i przypominającymi włosy rzędami drzew. Mrużąc

oczy — zniekształciła tym samym ich paraboliczne siatkówki — Dura

dostrzegała ciemne plamki pośród korzeni drzew tkwiących w

spodniej części Skorupy. Patrzyła na nie z tak dużej odległości, że nie

wiedziała, czy są to płaszczki, czy stado dzikich świń powietrznych

lub inne pasące się zwierzęta. W każdym razie wydawało się, że te

ziemnopowietrzne stworzenia wirują i chaotycznie zderzają się ze

sobą; odnosiła nawet wrażenie, iż słyszy ich zaniepokojone odgłosy.

Daleko w dole spowite mgłą Morze Kwantowe tworzyło

ciemnofioletową podłogę świata, o niewyraźnej, złowrogiej po-

wierzchni. Dura stwierdziła z ulgą, że nie zmąciło jej Zaburzenie.

Pamiętała tylko jeden przypadek trzęsienia Morza wywołany

Zaburzeniem. Przypomniawszy sobie tamten upiorny epizod,

zadygotała jak Magpole. Była w wieku Farra, gdy wezbrane strumienie

neutrinowe porwały ze sobą połowę Istot Ludzkich — włącznie z

Phir, matką Dury i pierwszą żoną Logue' a — i wyrzuciły wrzeszczące

ofiary do tajemniczego świata poza Skorupą.

Linie wirowe, wypełniające Powietrze między Skorupą i Morzem,

przypominały klatkę z błękitnych, naelektryzowanych prę-

 

tów. Zapełniały przestrzeń na wzór heksagonalnej macierzy,

pozostając w odległościach równych wzrostowi dziesięciu mężczyzn;

osaczały Gwiazdę dalekim nadpływem z Północy, opadając gdzieś za

Durą jak trajektorie ogromnych, pełnych wdzięku stworzeń i zacierając

się w bladoczerwonym zamgleniu Bieguna Południowego, odległego o

miliony ludzi.

Dura podniosła palce, próbując ocenić ułożenie linii i wielkość

przestrzeni między nimi.

Widziała obozowisko i panujące w nim poruszenie — przerażone,

stłoczone świnie powietrzne, niezdarnie gramolących się ludzi,

rozedrganą Sieć, nade wszystko zaś wzburzone Powietrze. Farr

wyglądał żałośnie — miotał się wraz ze swoim zwierzakiem, usiłując

przedostać się przez niewidzialne kanały pływowe.

Dura starała się nie patrzeć na małą, pogrążoną w chaosie grupę

reprezentantów ludzkości. Skoncentrowała wzrok na liniach.

Zazwyczaj poruszały się majestatycznie, z przewidywalną

regularnością, tak że Istoty Ludzkie mogły odmierzać własne życie.

Odwieczny ruch linii w kierunku Skorupy nakładał się na drgania

wiązek ściśniętych, wyrazistych skupisk, które oznaczały dni — i

na powolniejsze, bardziej złożone oscylacje drugiego rzędu, które

służyły do liczenia miesięcy. Normalnie Istoty Ludzkie z łatwością

unikały powoli odkształcających się linii;

zawsze miały wystarczająco dużo czasu, by zwinąć Sieć i przenieść

swoje małe obozowisko w inny zakątek pustego nieba.

Dura wiedziała nawet, co powodowało majestatyczne pulsowanie

linii, chociaż nie miała z tego wielkiego pożytku. Daleko za Skorupą

znajdowała się towarzyszka Gwiazdy. Była to planeta, kula mniejsza i

lżejsza od Gwiazdy. Wędrowała ponad głowami Istot Ludzkich, które

nie mogły jej zobaczyć. Przyciągała linie wirowe, jakby dysponowała

niewidzialnymi palcami. A za tą planetą — dziecinne wyobrażenia,

nieproszone, powracały do Dury niby fragmenty długiego snu — za

planetą oczywiście znajdowały się niewyobrażalnie odległe gwiazdy

Ur-ludzi, niewidzialne na zawsze.

Zazwyczaj dryfujące linie wirowe były stabilne i bezpieczne jak

palce przyjaznego boga. Ludzie, świnie powietrzne i inne zwierzęta

poruszały się między nimi swobodnie, nie odczuwając strachu ani

zagrożenia...

 

Sytuację zmieniało nadejście Zaburzenia.

Wirowy korowód, oglądany teraz przez rozstawione palce,

wyraźnie zmieniał swój charakter, tak jakby nadciekłe Powietrze

starało dopasować się do niestałej rotacji Gwiazdy. Niestabilności

wielkie, równoległe porcje zaburzeń — już maszerowały

majestatycznie wzdłuż linii, przenosząc z Bieguna na biegun

magnetyczny wieści o kolejnym przebudzeniu Gwiazdy.

Fotony emitowane przez linie wydzielały ostry, rozrzedzony

zapach. Nadchodziła burza spinowa.

Dura wybrała miejsce do spania w odległości mniej więcej

pięćdziesięciu ludzi od środka obozowiska Istot Ludzkich. Mag-pole

wydawało się tu szczególnie gęste, kojąco bezpieczne. Teraz zaczęła

falować w kierunku Sieci. Wijąc się i machając kończynami, czuła, jak

przez jej naskórek przepływa elektryczność. Naparła rękoma i nogami

na niewidzialne, stawiające opór Mag-pole w taki sposób, jakby chciała

wejść na drabinę. Całkowicie rozbudzona czuła, że ogarniają spóźniony

niepokój — niepokój zaprawiony poczuciem winy z powodu

opieszałości. Sunąc przez Magpole, rozcapierzyła płetwowate palce i

młóciła dłońmi Powietrze, żeby nabrać szybkości. Głównym

składnikiem Powietrza była neutronowa nadciecz, toteż prawie nie

stawiało oporu. Mimo to dziewczyna wywijała palcami z narastającym

zniecierpliwieniem; aktywność zmniejszała poczucie zagrożenia.

Linie wirowe sunęły jej przed oczami jak nierealne sny. Wzburzenia

przemykały wielkimi łańcuchmi zdarzeń, jak gdyby linie wirowe były

sznurami ciągniętymi przez olbrzymie istoty ulokowane we mgle

Biegunów. Fale mijające Durę emitowały niski, jękliwy dźwięk. Ich

amplituda wynosiła już połowę człowieka. Na wnętrzności Boldera,

pomyślała, może ten stary głupiec, Adda, ten jeden raz ma rację, może

to rzeczywiście będzie najgroźniejsza burza.

Powoli, nieznośnie powoli, obóz przeradzał się z odległej abstrakcji,

w której panował hałas i zamieszanie, w zorganizowaną społeczność.

Obozowisko umiejscowiono wokół prymitywnej Sieci w kształcie

cylindra, zrobionej z plecionej kory drzewnej i rozwieszonej wzdłuż

linii Magpola. Większość ludzi sypiała i jadała

 

przywiązana do Sieci, a cylinder wyglądał jak tkanina z łat, gdyż

przymocowano do niego rzeczy osobiste, koce, zwykłą odzież

peleryny wyglądające jak poncha, tuniki i pasy — oraz kilka

pociesznych zawiniątek z żywnością. Ze sznurów tej konstrukcji

zwisały kawałki niedokończonych wyrobów z drewna i skrawki

niewyprawionej świńskiej skóry.

Sieć była szeroka na pięciu ludzi a wysoka na tuzin. Starsi

osadnicy, tacy jak Adda, twierdzili, że istnieje ona od pięciu pokoleń

albo i dłużej. W każdym razie stanowiła jedyny dom około

pięćdziesięciu ludzi, była ich jedynym skarbem.

Kiedy Dura zbliżała się do niej, przedzierając się przez Mag-pole,

spojrzała nagle na tę wątłą strukturę krytycznym okiem. Jak gdyby nie

urodziła się w kocu przywiązanym do brudnych węzłów Sieci, i jakby

nie miała umrzeć, przywierając do niej. Zrozumiała, jak krucha jest ta

plątanina sznurów, jak żałosni i bezbronni są w rzeczywistości jej

mieszkańcy. Nawet pomimo, że zamierzała dołączyć do swoich

pobratymców w potrzebie, odczuwała przygnębienie, słabość i

bezradność.

Dorośli i starsze dzieci falowali wokół plecionego obozowiska,

pracując przy węzłach, od których karłowaciały im palce. Dziewczyna

zauważyła Eska, który cierpliwie zajmował się fragmentem Sieci.

Wydawało jej się, że obserwował ją, ale nie miała pewności, czy tak

było. W każdym razie towarzyszyła mu jego żona, Philas, więc Dura

odwróciła głowę w inną stronę.

Tu i ówdzie widać było mniejsze dzieci i niemowlęta, przywiązane

do Sieci za pomocą pęt różnej długości. Zostawiali je tam pracujący

rodzice i rodzeństwo. Te małe przerażone istoty kwiliły w poczuciu

osamotnienia i bezskutecznie falowały, chcąc pozbyć się więzów.

Durze było żal każdego z nich. Dostrzegła Dię, ciężarną dziewczynę,

spodziewającą się swojego pierwszego dziecka. Pracowała z mężem,

który nazywał się Mur, ściągając z Sieci narzędzia oraz części

garderoby i upychając je do torby. Na jej napęczniałym, nagim brzuchu

lśniły krople powietrznego potu. Dia była filigranową kobietą o

wyglądzie dziecka; ciąża jedynie podkreślała jej młodość i kruchość.

Obserwowanie przesiąkniętych lękiem ruchów ciężarnej dziewczyny

budziło w bezdzietnej Durze instynkt opiekuńczy.

10

 

Zwierzęta— nieduże stado kilkunastu dorosłych świń powie-

trznych i mniej więcej tyle samo prosiąt — były unieruchomione

wewnątrz Sieci, wzdłuż jej osi. Teraz beczały, a ich odgłosy stanowiły

żałobny kontrapunkt dla okrzyków i nawoływań ludzi. Tłoczyły się w

środku cylindra z lin, tworząc rozdygotane kłębowisko płetw,

wylotów odrzutowych i szypułek zwieńczonych oczami w kształcie

misek. Parę osób weszło w głąb plecionego obozu i próbowało

uspokoić zwierzęta, uwiązać przekłute płetwy ich przywódców. Dura

zorientowała się jednak, że demontaż Sieci przebiega powoli i

nierównomiernie, a stado pokwikuje ze strachu i porusza się

niespokojnie.

Usłyszała podniesione głosy wystraszonych, zniecierpliwionych

ludzi. Uświadomiła sobie, że to, co z oddali sprawiało wrażenie

kontrolowanej operacji, było w istocie jednym wielkim bałaganem.

Kątem oka uchwyciła jakieś poruszenie — niebiesko-biały refleks

w oddali... W kanałach wirowych rozchodziły się kolejne zmarszczki,

napływające z odległej Północy: potężne, postrzępione nieregulamości

zupełnie przyćmiły małe niestabilności, które Dura obserwowała do tej

pory.

Zostało im niewiele czasu.

LogueJej ojciec, wisiał w Magpolu w pobliżu Sieci. Adda, zbyt

stary i powolny, żeby w pośpiechu zwijać obozowisko, krążył obok

Logue'a, marszcząc swoją chudą twarz. Ojciec Dury wykrzykiwał

rozkazy charakterystycznym dźwięcznym barytonem, ale dziewczyna

zorientowała się, że w niewielkim stopniu poprawiało to koordynację

działań. Doświadczała dziwnego uczucia bezczasowo-ści i oderwania

od tego, co ją otaczało. Patrzyła na ojca tak, jakby spotkała go po raz

pierwszy od wielu tygodni. Włosy oblepiające jego czaszkę poskręcały

się i pożółkły. Twarz przypominała maskę, lecz pomimo siateczki

blizn i zmarszczek, wciąż można było na niej dostrzec regularne

chłopięce rysy, które odziedziczył po nim Farr.

Zobaczywszy Durę, Logue odwrócił się. Szeroko otworzył oczy i

nerwowo poruszał mięśniami policzków.

— Nie śpieszyłaś się zbytnio — burknął. — Gdzie byłaś? Nie

możesz zrozumieć, że tu jesteś potrzebna?

Słowa ojca wyrwały ją z odrętwienia i wbrew sobie samej, mimo

niebezpieczeństwa poczuła, że wzbiera w niej gniew i uraza.

11

 

— Gdzie? Poleciałam do Rdzenia nocnym myśliwcem Xee-lee. A

gdzie według ciebie mogłabym być?

Logue odwrócił się od niej z udawanym obrzydzeniem.

— Nie powinnaś bluźnić — mruknął. Miała ochotę wybuchnąć

śmiechem. Zniecierpliwiona postawą obojga, ciągłymi sprzeczkami,

potrząsnęła głową.

— Och, do Pierścienia z tym wszystkim. Lepiej powiedz, co mam

robić.

Teraz zbliżył się do niej stary Adda. Rozszerzone pory między

resztkami włosów błyszczały od potu powietrznego.

— Nie wiem, czy jesteś w stanie coś zrobić — rzucił kwaśno.

Spójrz na nich. Co za ba...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin