Murphy Pat - Spadająca kobieta.doc

(1460 KB) Pobierz





Pat Murphy to jedna z najciekawszych pisarek w dziedzinie science fiction i fan­tasy, uhonorowana nagrodą Nebula. Pre­cyzyjny sposób narracji, a także niuan­se konstrukcji i tematu sprawiają, że jej książki należą do najwartościowszych po­zycji współczesnej literatury fantasy.

Powieść Spadająca kobieta to historia zetknięcia się świata rzeczywistego z mi­tem i tajemniczą kulturą Majów. Prowa­dzone wśród ruin starożytnego miasta w dżunglach Jukatanu wykopaliska ar­cheologiczne stają się początkiem wstrzą­sających wydarzeń. Mroczny świat obrzę­dów i magii splata się ze współczesnością, jakby zgodnie ze spiralną teorią czasu.

Na tym tle ukazany został także pełen napięć związek matki z córką.

Pat Murphy połączyła fantasy, horror oraz współczesny realizm w artystyczną i fascynującą całość.

Chicago Sun Times


               Pat Murphy

     SPADAJĄCA KOBIETA

                                Tłumaczyła Barbara Kamińska

                      

                          ZYSK I S-KA

                                  WYDAWNICTWO


Tytuł oryginału THE FALLING WOMAN

Copyright © 1986 by Pat Murphy

Ali rights reserved

Copyright © 1999 for the Polish translation by

Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c, Poznań

Opracowanie graficzne serii Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Projekt okładki Grzegorz Nowicki

Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

Redaktor serii Tadeusz Zysk

Redakcja Renata Dziubel

                                   Wydanie I

                                 ISBN 83-7150-530-2

Zysk i S-ka

Wydawnictwo s.c.

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 853-27-51,853-27-67

tel./fax 852-63-26

Dział handlowy tel. 864-14-03. 864-14-04

Druk: ABEDIK - Poznań


Mojej Mamie,

wybitnej kobiecie, która nauczyła mnie tak wielu rzeczy,

oraz

Ryszardowi,

który pływał wraz ze mną w świętej cenocie Dzibilchaltún


Oto prawdziwa relacja z czasów, gdy wszystko było niewiado­me, wszystko było ciszą i bezruchem, a niebo ziało pustką. Oto pierwsza relacja, pierwsza opowieść. Bo nie było człowieka czy zwierzęcia, ni ptaka, ni ryby. żaby czy kraba; ani drzew, skał, jaskiń ni wąwozów; ani roślin, ani krzewów. Było tylko niebo.

Popol Vuh z Quiché Maya


Uwagi o Kamiennym Mieście Elizabeth Butler

Na meksykańskim półwyspie Jukatan nie ma rzek. To płaska kraina, sucha i piaszczysta. Warstwa gleby ma zaledwie kilka stóp grubości, a pod nią znajduje się twarda, lita wapienna skała. Porasta­jąca ziemię dżungla składa się z cienkolistnych drzew i ciernistych krzewów, które żółkną w czasie długiego lata.

Nie ma tu rzek, ale głęboko pod wapieniem jest woda. Tu i ówdzie przez pęknięcia w skale wydostała się na powierzchnię i utworzyła małe stawy.

Majowie nazywali takie stawki ts'not— słowem krótkim i kan­ciastym. Hiszpańscy najeźdźcy zmiękczyli brzmienie tego słowa i te starożytne studnie nazwali cenotami. Jakkolwiek je zwad, woda w nich jest chłodna, a toń głęboka. Kryją w sobie fragmenty starej cywilizacji Majów: skorupy glinianych naczyń, figurki, jadeitowe ozdoby oraz kawałki kości —czasami ludzkich. W mitologii Majów cenoty były miejscami o szczególnej mocy, a władali nimi chaacob, bogowie przybywający z czterech stron świata i przynoszący deszcz.

Dzibilchaltún, najstarsze miasto na półwyspie Jukatan, zbudowa­no wokół cenoty znanej pod nazwą Xlacah. Według kalendarza Majów ludzie osiedli tutaj w dziewiątym katunie. Zgodnie z kalen­darzem chrześcijańskim wypada to około tysiąc lat przed śmiercią Chrystusa.

7


Jednakże zastosowanie tego kalendarza wydaje się zu­pełnie nie na miejscu. Pomimo wysiłków hiszpańskich zakonników chrześcijaństwo nie zapuściło na tych ziemiach zbyt głębokich ko­rzeni.

Ruiny Dzibilchaltún zajmują ponad dwadzieścia mil kwadrato­wych. Dotychczas tylko środkowa część tego obszaru została zbada­na i naniesiona na mapy. Zrekonstruowano tylko jedną budowlę — świątynię w kształcie prostopadłościanu. Archeolodzy nazywają ją świątynią Siedmiu Lalek, ponieważ pod jej podłogą znaleziono siedem figurek porcelanowych wielkości lalki. Nie wiadomo, jak nazywali ten budynek Majowie ani czemu służył.

Świątynia Siedmiu Lalek była najlepszym punktem widokowym na cały otaczający ją teren — bezkresną monotonię spragnionych wody drzew i karłowatych krzewów. Wokół świątyni wy karczowano dżunglę i z trawiastej równiny wystają kamienne kopczyki. Pośród traw i gleby biegną ledwie widoczne fragmenty ścian i chodników z białego wapienia. Byłby to ponury widok, gdyby nie ogromny nieboskłon ponad nim, nie zakłócony bezkres błękitu.

Nie szukaj w tych ruinach żadnych niezwykłości. Znajdziesz tu tylko to, co przyniesiesz ze sobą: fragmenty wspomnień, okruchy przeszłości, ulotne jak obłoki na niebie latem, kawałki kamieni pokryte znakami, które czasem zdają się mieć jakiś sens.

Rozdział 1. Elizabeth Butler

— Grzebię w starożytnych śmieciach — powiedziałam do ele­gancko ubranej kobiety, przysłanej przez jedno z popularnych pism kobiecych chcących zamieścić krótki artykuł na temat mojej pracy. — Okradam starożytne śmietniki, oto czym się zajmuję. Wykopuję zwłoki zmarłych Indian. Archeolodzy właściwie niczym się nie różnią od zamiataczy ulic grzebiących w odpadkach pozostawianych przez ludzi, którzy umierają, przeprowadzają się lub budują nowe domy, miasta, świątynie.

8


Prawdę mówiąc, jesteśmy śmieciarzami. Czy to jasne?

Ugrzeczniony uśmiech na twarzy kobiety przygasł, mimo to dzielnie kontynuowała wywiad. Było to w Berkeley, tuż po wydaniu mojej ostatniej książki, jednak wspomnienie tego wywiadu tkwiło we mnie. Współczułam reporterce i towarzyszącemu jej fotografowi. Widać było wyraźnie, iż nie mają pojęcia, co ze mną począć.

Jestem stara. Moje włosy są szarobrązowe — kolor wapienia, z którego przed tysiącem lat wznosili swe pomniki starożytni Majo­wie. Upływające lata pomarszczyły mi twarz — słońce wyrzeźbiło zmarszczki wokół oczu, wiatr wyostrzył rysy. W wieku pięćdziesię­ciu jeden lat jestem nieznośną staruszką.

Nazywam się Elizabeth Butler; moi przyjaciele i studenci mówią na mnie Liz. Wykazy Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley klasyfikują mnie jako wykładowcę i archeologa terenowego, lecz w rzeczywistości jestem kretem, sprzątaczką, śmieciarzem. Ku mo­jemu lekkiemu zdziwieniu, a także umiarkowanej satysfakcji, jakimś cudem udaje mi się utrzymać z tak przedziwnej profesji.

Często spieram się z innymi ludźmi, którzy, jak ja, grzebią w odpadkach. Jestem znana ze skłonności do zadawania zbyt wielu kłopotliwych pytań na konferencjach, na których prezentowane są najnowsze odkrycia. Zawsze lubiłam zadawać niewygodne pytania.

Czasami, wprawiając w osłupienie moich uczonych kolegów, pisuję książki o tym, co robię sama, a także o pracy innych. Sądzę, że ta działalność budzi podejrzliwość moich kolegów-śmieciarzy głównie dlatego, iż przysparza mi dużej popularności, ta zaś rzadko towarzyszy prawdziwej pracy naukowej. Przypuszczam, że nieuf­ność wobec moich dokonań odzwierciedla ich brak zaufania do mnie samej. Moje książki mają posmak spekulacji; opowiadam historie o ludziach, którzy zamieszkiwali starożytne ruiny — a moich kole­gów nie obchodzą takie opowieści. W kręgach akademickich trzy­mam się na uboczu, z daleka od świecznika. Jestem nieprzysto­sowaną outsiderką, samotnikiem, który woli pracę w terenie od przesiadywania na uczelni, a nad naukowe czasopisma zdecydowa­nie przedkłada lekturę popularnonaukową.

9


Jednak popularyzatorzy także mnie nie kochają. Wiem, że dałam w kość tej dziennikarce. Mówiłam o śmieciach i skorupach, podczas gdy ona chciała usłyszeć o romantyzmie i przygodzie. A fotograf — młody człowiek, który zapewne częściej wykonywał zdjęcia piękno­ści ze świata mody na okładki pism ilustrowanych niż portrety ogorzałych archeologów — nie miał pojęcia, jak pokazać wąwozy i rozpadliny mojej twarzy. Ustawiał mnie to tak to inaczej. W końcu sfotografował moje dłonie: dłonie prezentujące wzór na jednej ze skorup, dłonie trzymające kolczyk z jadeitu lub demonstrujące, jak używać mano i metate — moździerza i tłuczka, których Majowie używali do mielenia zboża.

Moje ręce więcej mówią o moim życiu niż twarz. Są opalone i pomarszczone, a na ich grzbietach z łatwością można dostrzec linie żył. Paznokcie, krótkie i twarde, przypominają szpony jakiegoś ryjącego ssaka. Poprzeczne białe blizny na nadgarstkach są trwałym dowodem i pamiątką desperackiej próby ucieczki od byłego męża i świata. Fotograf zadał sobie wiele trudu, układając moje ręce tak, aby nie było widać szram.

Sądzę, iż przeprowadzająca ze mną wywiad dziennikarka ocze­kiwała opowieści o grobowcach, złocie i sławie. Tymczasem ja opowiedziałam jej o upale, chorobach i ukąszeniach dokuczliwych insektów. Mówiłam jej o dżipie, w którym złamała się oś na pustko­wiu odległym o pięćdziesiąt mil od najbliższej ludzkiej siedziby. Opisałam, jak wszyscy moi studenci jednocześnie zachorowali na biegunkę oraz przypadek, gdy miejscowe władze zaangażowały połowę moich robotników do robót drogowych.

— Kolorowe pocztówki nigdy nie pokazują komarów — powie­działam jej. — Ani kąśliwych mrówek, os, pcheł czy karaluchów wielkości ludzkiej dłoni. Na widokówkach nie widać upału.

Nie sądzę, abym powiedziała jej to, co chciała usłyszeć, jednak sama dobrze się bawiłam. Nie sądzę, żeby uwierzyła we wszystkie te historie. Myślę, że nadal wyobraża sobie archeologa jako uczone­go w białym korkowym kasku ochronnym, codziennie przed śnia­daniem dokonującego jakiegoś wiekopomnego odkrycia. Zapytała mnie, dlaczego, jeśli warunki są tak ciężkie, jak opisuję, w ogóle biorę udział w każdej kolejnej

10


wyprawie. Pamiętam, że uśmiechała się, pytając mnie o to. Zapewne oczekiwała, że usłyszy coś o dresz­czyku emocji związanym z odkrywaniem nieznanego, o gorączce poznawania zaginionych cywilizacji. Dlaczego to robię?

              Bo jestem szalona — powiedziałam.
Nie sądzę, aby mi uwierzyła.

Trzy tygod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin