Benford Gregory - Centrum Galaktyki 05 - Wściekły wir.rtf

(2612 KB) Pobierz
Benford Gregory – Centrum Galaktyki 5 - Wœciek³y Wir

Benford Gregory Centrum Galaktyki 5 - ciekły Wir

(Furious Gulf)

Centrum Galaktyki - tom 5

Przekład Anna Wojtaszczyk

Dla Joan na zawsze

Prolog

Prawdziwe Centrum

Toby przyglądał się, jak ojciec spaceruje po kadłubie statku.  Srebrzysta sylwetka, skafander nastawiony na maksymalne odbijanie promieniowania.

Człowiek lustro. Światło gładko ześlizgiwało się po skafandrze, migotliwe od fosforescencji gwiazd i gazu. Toby mó śledzićynne, powolne skoki Killeena jak zmarszczkę falują na ognistym tle.

- Tato! - zawoł przez com.

- Co? Och... - zaskoczenie Killeena słychać było nawet przez skwierczenie zakłóceń w comie. - Czemu wyszedł na zewnątrz?

- Załoga zastanawia się, dlaczego ty tak długo tu jesteś.

Oczywiście Killeen jako kapitan Argo mó robić, co tylko chciał. Ale Toby wyczuł narastająd oficerów niepewność. Ktoś musiał coś przedsięwziąć, coś powiedzieć, więc naciągnął obcisły kombinezon i ciężko tupiąc butami, wyszedł na zewnątrz.

Ostatnio kapitan

Killeen trzymał się z dala od innych. Wychodził tu, żeby pospacerować po obłych krzywiznach kadłuba statku i rzadko zostawiał pasmo swojego comu otwarte.

Teraz powiedział z rezerwą:

- Prowadzę nawigację. Obserwuję.

Kiedy zbliż się do Tobyego przez tępy dziób Argo, jego wodnisty obraz wydawał się rozpływać, roztapiać w świetle. Przez moment odbijała się w nim niczym w lustrze czarna głębia najbliższej chmury molekularnej i na tle dalekiego, spalonego oranżu usianego gwiazdami gazu Toby zobaczył człowieka cień.

- Możesz robić to z mostku - zwrócił mu uwagę.

- Stąd mam lepsze wyczucie. - Killeen podszedł bliżej. Przez niewielki wizjer skafandra widać było jego surową minę.

Toby zobaczył, jak wymizerowaną twarz ma ojciec, w jakim jest posępnym nastroju.

Mimo to postanowił jakoś do niego dotrzeć.

- Zgłoszono następny tuzin chorych. - Killeen zacisnął wargi, ale nic nie powiedział.

Toby zawahał się i zebrał na odwagę. Tato, umieramy z głodu! Te ogrody, które straciliśmy, już nie odrosną. Przyjmij to do wiadomości!

Killeen gwałtownie się odwrócił i z wprawą przesunął magnetyczne buty w zerowej grawitacji.

- Przyjmuję! Tylko że my nie znamy już żadnych techonosztuczek. Nawet najlepsi specjaliści nie potrafią doprowadzić do ponownego odrostu drzew i wykiełkowania roślin.

Nie ma z nich żadnej pomocy. Usiłuję coś wymyślić, dociera to do ciebie?  Toby cofnął się mimo woli; ostry niczym krzemień gniew Killeena był nagły i przerażający. Zaczerpnął powietrza i powiedział niepewnie:

- Czy nie powinniśmy... czy nie możemy... zrobić czegoś innego?

Killeen popatrzył na niego posępnie.

- Na przykład czego?

- Podlecieć do któregoś z tamtych? - Toby z nadzieją pokazał palcem niewyraźne, metaliczne plamki światła, które unosiły się daleko przed Argo. Ni to chmury, ni to świetlisty pył. Sztuczne.

- Nie wiemy, czym są. Najprawdopodobniej to robota zmechów. Wiele budowały w pobliżu Prawdziwego Centrum. - Killeen wzruszył ramionami.

- A może to robota ludzi, tato.

- Wątpliwe. Przerażająco dużo czasu minęło, odkąd ludzie żyli w kosmosie.

- To tylko przekazy historyczne. Nie będziemy wiedzieli, dopóki się nie przekonamy na własne oczy. Zgodnie z naszym dziedzictwem jesteśmy łupieżcami, tato! Rodzinę skręca, żeby wysiąść ze statku, rozprostować nogi.  Killeen patrzył z namysłem w kierunku Centrum Galaktyki.

- Bęc kapitanem człowiek uczy się z pewnością jednego: nie należy wtykać nosa w ul tylko po to, by powąchać miód. Te rzeczy, nawet jeżeli nie byłyby zmechowe, pewnie nieprzyjazne. Wszystko robi takie wrażenie.

Toby puścił uwagę mimo uszu. Minął już ponad rok, a Killeen wciąż jeszcze nie otrząsnął się po śmierci swojej kobiety, Shibo. Wypełniał obowiązki kapitana, lecz często bywał zamknięty w sobie, melancholijny, markotny. Coś takiego byłoby może do przyjęcia u członka załogi, ale nie u kapitana. Odbijało się na morale i płacili za to zbyt wysoką cenę.

A przecież, myślał Toby, Killeen ma pewnie rację. Lecieli prosto do Centrum Galaktyki, gdzie działy niezmierzone, obojętne energie. Olbrzymie, groźne ca. Płonące chmury pyłu i gazu. Moc przekraczająca wszystko, czym móby pokierować marny człowiek. I gdzieś w obrębie tego działy umysły mogące iść w zawody z szaleńczym wirowaniem gwiazd.

Wystarczająco dużo nauczył się z historii, by wiedzieć, że ludzie rozwijali się w pobliżu gwiazdy odległej o dwie trzecie drogi od środka galaktycznej spirali do jej skraju.

Galaktyka była wirującym dyskiem, jak zabawka - tylko że większym, niż objąć ludzki umysł. Gdzieś tam na Starej Ziemi, daleko od kataklizmów Prawdziwego Centrum, życie było łatwe i spokojne.

Podczas któregoś z ćwiczeń instruktażowych kazano mu wyobrazić sobie pudło o boku długości jednego roku świetlnego, odległci, na przebycie której światło potrzebowałoby całego roku. Daleko, w pobliżu legendarnej Ziemi, w tym pudle znalazłaby się może jedna jedyna gwiazda.

Tu, w Centrum Galaktyki, w takim pudle mieściły się miliony gwiazd.  ca tłoczyły się na niebie niby rozżarzone kulki. Spowijały je burzliwe serpentyny czerwonych gazów. Gwiazdy roiły się niczym rozzłoszczone pszczoły wokół centralnej osi - niebieskobiałej jasności samego środka.

- Moglibyśmy podlecieć do któregoś z nich, żeby tylko popatrzeć - powiedział

Toby

cicho.

Killeen potrząsnąłową.

- Może rozwiązałoby to jeden problem, a powstałby następny. Gorszy.

- Tato, my umieramy z głodu. Musimy coś zrobić.

Killeen odwrócił się i gniewnie, wielkimi krokami odszedł po zniszczonej, pooranej powłoce. Magnesy przywierały do metalu z twardym podzwanianiem, które Toby wyczuwał przez własne buty. Poszedł za ojcem. W tym miejscu chodzenie wymagało osobliwego kroku, trzeba było płynąć między jednym stąpnięciem a drugim, pilnować, żeby przywieranie butów tylko zwiększało pęd. Szarpnięciem uwalniało się but od podła, odpychało w przód i zaczynało następny ślizg. Toby radził sobie z tym dobrze, ale nie był w stanie dotrzymać kroku ojcu.

Argo przyniosła ich tutaj z szybkością bliską prędkości światła, pochłaniając plazmę magnetycznymi czerpakami. Paliwa było mnóstwo, coraz gęstszego w miarę zbliżania się do Centrum. A przecież przypadkowe odpryski skał powyginały i pokryły pęcherzami ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin