[ebook] [PL] Roland Topor - Portret Suzanne.doc

(204 KB) Pobierz
Portret Suzanne

 

ROLAND TOPOR
PORTRET SUZANNE
(Portrait en pied de Suzanne)

Przekład: Ewa Kuczkowska



       Od dwudziestu trzech dni przemierzam bez wytchnienia labirynt ciemnych uliczek obcego miasta. Czasami przystaję, żeby coś naszkicować w starym notesie o postrzępionej okładce. Nie wiem, czy jestem malarzem, architektem, czy urzędnikiem, ale muszę być biedny, skoro przywiązuję taką wagę do swojej pracy. Powody, dla których zmuszony byłem opuścić Paryż, pozostają niejasne; w każdym razie starannie unikam myślenia o okolicznościach swojego wyjazdu.

       Miasto nazywa się Caracas, ale nie chodzi tu o stolicę Wenezueli. Mieszkańcy wymawiają tę nazwę "Carcasse" (carcasse (fr.) - szkielet, kościotrup) z ponurą, budzącą niepokój intonacją. W tym smętnym kraju Europy Środkowej, którego języka nie znam, przyszli na świat moi rodzice. Pomimo tego faktu, między miejscowymi a mną panuje absolutna niemożność porozumienia.
       Tutejsze domy mają wprawdzie bogate, barokowe fasady, ale aż przykro patrzeć, w jak opłakanym są stanie. Szczegóły ornamentów i rzeźbień giną pod warstwą brudu. Z nieba, z zimowego nieba też nie przebija ani odrobina jasności. Wysilam oczy, starając się przeniknąć wzrokiem szarówkę, choć z góry wiem, że i tak nie uchwycę podobieństwa. Kształty i reliefy zacierają się, zmieniają się kąty. Kamienne elementy, których rysunek staram się odgadnąć, rozmywają się niczym w mętnej wodzie. Moja dłoń po omacku odkrywa zielonkawe, podwodne krajobrazy.

       Ciemność staje się nieprzenikniona, tak że strona notatnika rozpływa się w mroku nocy. Przez głowę przemyka mi myśl: "Teraz rysunek jest wierny, bo równie niedookreślony jak model".

       To spostrzeżenie wreszcie pokonuje mój upór. Trudno, trzeba dać za wygraną. Zrezygnowany, ruszam z powrotem do hotelu.
       Kiedy idę wzdłuż rzeki, nagle ogarnia mnie przemożne zmęczenie. Szczęśliwie w pobliżu stoi ławka. Osuwam się na nią z przerażającym uczuciem, że jestem ciężarem, którego ktoś się właśnie pozbył.

       Rzeka rozlewa się szeroko, ale nawet najsłabszy refleks nie igra w zagłębieniach fal.
       Trochę dalej, na lewo, jej brzegi spina nie oświetlony most. Kiedy za chwilę będę na niego wstępował, moje serce zabije mocniej.
       Mieszkam po drugiej stronie rzeki, tuż przy zajezdni tramwajowej. Ze swojego okna na siódmym piętrze śledzę ciągnące się długo w noc hałaśliwe ewolucje pojazdów. Na końcowy przystanek wagony najczęściej podjeżdżają puste, a jeżeli już ktoś wysiada, to od wielkiego dzwonu. Ostatniej nocy szczęście mi dopisało. Dane mi było zobaczyć pięciu podróżnych.

       Kamień mocno uderza mnie w kark. Na wpół ogłuszony, czuję, że ktoś mnie obszukuje, że chce zabrać mi portfel. Na oślep łapię czyjąś rękę. Złodziejem okazuje się lobuziak z procą okręconą wokół przegubu. Chwytam za nią. Zmagamy się w milczeniu, z dziką zaciętością. Walka kończy się równie nagle, jak się zaczęła. Wyrzucony siłą własnej procy gagatek wpada na balustradę i odbiwszy się od niej, ucieka. Słyszę cichnący w oddali stukot jego buciorów, gdy zmyka wzdłuż brzegu. Rzeczywistość staje się przystępniejsza, kiedy sprawia ból. Kamień, który mnie zranił, nie ma nic wspólnego z owymi niedookreślonymi, nierealnymi fasadami. On nie jest ulotny. Ma nieskomplikowane, ale za to konkretne właściwości. Ciężar, który miażdży, krawędzie, które tną, i spiczaste fasety, które przebijają. Potrafi upuścić krwi.

       Boże, ale ze mnie grubas! Nikt mnie nie kocha. A przecież jestem jeszcze młody. Zresztą zawsze tak było. W szkole przezywali mnie Pączek, a potem Pulpet, Wieprzak i Baleron. Mój Boże, jak ja cierpiałem! Tylko ja jeden wiedziałem, jakże cenne pokłady nieskazitelności kryją się pod fałdami tłuszczu. Inni patrzyli z niesmakiem na to ciało, które uważali za fizyczne odzwierciedlenie stanu psychiki. Podobnie zwiedzający ogród zoologiczny często patrzą na zwierzęta, jakby te przedstawiały różne typy ludzkie. Jakby mieli do czynienia z osobnikami skazanymi na wystawianie na widok publiczny swoich pożałowania godnych cech. Małpa jest bezwstydnikiem, tygrys szelmą, wąż nikczemnikiem, a lew zarozumialcem. Ja jestem wieprzem. Żarłokiem i brudasem. O przyziemnym umyśle. Boskie prawo ciążenia nakazuje, by ciało znajdowało się tuż przy ziemi, i pewnie tam kiśnie skulona moja dusza.

       Nieraz bohatersko postanawiałem skończyć z jedzeniem. Zupełnie. Wreszcie miałbym prosty wybór: tycie albo życie. Zniknąłby ten przeklęty kokon tłuszczu! A ja, niby półprzejrzysta jętka, ukazałbym się taki, jaki naprawdę w głębi siebie jestem. Niestety, nigdy nie wystarcza mi siły woli. Głód bez trudu pokonuje najmocniejsze postanowienia. Pierwszy skurcz żołądka i odpuszczam. A jeśli jakimś trafem chwilowo wytrwam w oporze, to później porażka jest tym bardziej sromotna. Opycham się wędlinami, chlebem i ciastkami z kremem. Żrę tak, że omal nie pęknę. Chcę zniszczyć to obmierzłe ciało, którego padłem ofiarą. Jeżeli moja dziecięca duszyczka na tym ucierpi, trudno! Nie będzie mi siebie żal.

       Zgrzyt żwiru. Odgłos skradających się kroków. Czyżby wracał ten smarkacz? Nie, z mroku wyłania się jakaś inna postać. Chorobliwie blada, ubrana na czarno młoda kobieta. Zbliża się. Coś mówi. Wygląda, jakby się modliła. Wyciąga rękę i szarpie mnie za rękaw. Czego ona chce? Tak naprawdę, domyślam się czego. Naturalnie, zażąda pieniędzy. Dobrze, ale nie dam ani grosza więcej niż zamierzałem zapłacić za posiłek. A więc dziś wieczorem nie zjem kolacji. Mam dość silnej woli, żeby zdobyć się na takie poświęcenie. Ruszam za nią.

       Towarzyszę jej aż do pokoju w kamienicy położonej nad samym nabrzeżem. W pomieszczeniu są dwa krzesła, stół, a na kuchennej szafce przy zlewie stoi maszynka gazowa. Nigdzie nie ma łóżka. Naga żarówka zwisa na końcu tasiemcowego przewodu. Rzuca ostre, nieprzyjemne światło. Zdjąłem płaszcz i powiesiłem na oparciu krzesła. Jestem zakłopotany, wręcz zawiedziony zachowaniem kobiety, odbiegającym od zwyczajowego w takiej sytuacji.

       Zapaliła gaz, wylała trochę oleju na patelnię, w fajansowej miseczce roztrzepuje dwa jajka. Ja widzę tylko jej wstrząsane drgawkami plecy. Podchodzę łagodnie, ale ona odsuwa się szybko.
       Unika mojego wzroku. Nachodzi mnie idiotyczne podejrzenie, że z tą też mi się nie uda. Czyżbym w jaskrawym świetle elektrycznym okazał się zbyt odpychający? Tak, z pewnością w cieniu na ławce musiałem wydać się jej bardziej pociągający. Urażony, na złość zdejmuję buty. Mają przetarte podeszwy. Skóra rwie się, jakby to był papier. Będę musiał kupić sobie nowe.
       Kobieta uśmiecha się.
       Podsuwa mi krzesło. Nakrywa do stołu. Po chwili stawia przede mną omlet i kieliszek wina.

       Jem, a ona stoi, przypatrując mi się życzliwie. Kiedy kończę, na kawałku papieru wypisuje jakieś cyfry.
       Co ma znaczyć ta liczba? Czyżby chciała się upewnić, że mam pieniądze? Wyjmuję banknot. Kręci głową. Dlaczego nie chce go wziąć? Wstaję i próbuję ją pocałować. Wyrywa się przerażona.
       - Proszę się uspokoić, nic pani nie zrobię.
       Biorę banknot i zakładam płaszcz. Ona rzuca się na mnie, przetrząsa kieszenie. Wyławia jedną, potem drugą drobną monetę. Ta skromna kwota w pełni ją satysfakcjonuje. Nieoczekiwanie zaczyna rozpływać się w podziękowaniach. Jak nic, kpi sobie ze mnie w żywe oczy. Mam ochotę wymierzyć jej policzek, ale nie śmiem. Gotowa jeszcze poszczuć na mnie całą dzielnicę, oświadczyć, że jestem maniakiem seksualnym, bandytą... Wolę zwiać, póki to jeszcze możliwe. Krzyczy za mną na schodach. Rzuca mi moje buty.

       Grubo się pomyliłem, biorąc tę kobietę w czerni za prostytutkę. Olśniło mnie gdzieś w połowie mostu: moja gospodyni dorabia sobie, wydając domowe obiady. Dzielna kuchareczka, i tyle. Proponowane przez nią menu jest równie ubogie, jak ona sama. Jedno danie dnia, a może nawet tygodnia czy miesiąca...
       Co za hart ducha, a wszystko po to, żeby zdobyć tych kilka marnych groszy!
       Wzgardziłem nią podle i niesprawiedliwie, zraniony w samo serce jej dotkliwą obojętnością. Wreszcie dostrzegam też pewien komizm sytuacji. Najgorzej, jak się komuś brzuch pomyli z podbrzuszem! Muszę przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu, taki mnie śmiech porwał. Co za kapitalne nieporozumienie! Ta kobieta - niczym ekspert - potrafiła na pierwszy rzut oka oszacować moje otłuszczone ciało, którym właśnie zamierzałem do niej przywrzeć. Bardziej niż miłości brakowało mu pożywienia!

       Moja wesołość przechodzi w stan uniesienia. Oto i ja, jak tylu książkowych bohaterów, stałem się prawdziwym łowcą przygód. Nikt nie może zaprzeczyć, że przed chwilą przeżyłem autentyczną przygodę. To dzięki wygnaniu trafiła mi się taka gratka: poprzednio nigdy nic mi się nie przydarzało. Przywołuję w myśli żywe jeszcze obrazy, moje własne wspomnienia. Jakaż miła dykteryjka, ciut frywolna, a przy tym niezwykle poruszająca. Świadectwo ludzkie. A historia wprost stworzona, by opowiadać ją przyjaciołom pod koniec kolacji, albo spotkanym w pociągu nieznajomym. Historia, którą przekażę dzieciom, kiedyś gdy już je będę miał. Będzie stanowić część rodzinnego folkloru. Poznają ją wnuki. Być może pozostanie jedyną znaną im okolicznością z mojego życia.

       Główną postacią tej opowieści jest młoda kobieta w czerni. Przydałoby się dokładniej ją opisać. Ale jak to zrobić, skoro pamiętam zaledwie jej oczy? Skupiam się, żeby przypomnieć sobie resztę twarzy, ale na myśl nie przychodzi mi nic poza małą febrą nad górną wargą. Jeśli chodzi o nos, jego kształt zupełnie wypadł mi z pamięci. Naturalnie zawsze mogę coś zmyślić. Historia nie stanie się mniej prawdziwa tylko dlatego, że twarz została wymyślona. Nie muszę też wspominać o omlecie. Bigos zrobiłby lepsze wrażenie.
       Nagle uderza mnie dźwięczność słowa "bigos". Wymawiam je kilkakrotnie, zmieniając intonację. Ogarnia mnie dojmujący smutek.

       Rzęsiście oświetlona zajezdnia tramwajowa świeci pustkami. Przecinam ulicę na skos, zmierzając ku wejściu do hotelu. Recepcjonista bez słowa i bez uśmiechu podaje mi klucz. Winda czeka na parterze. W pokoju nie zastaję nikogo.

       Przy stolikach dworcowego bufetu siedzi nas kilkoro. Na lustrze nad ławeczką widnieje wypisane białymi literami słowo "bigos". Podłogę pokrywają wióry. Jakieś dziecko płacze, bo uderzyło czołem o kant stołu. Ktoś umarł.

       Stoję przed kamienicą numer osiem przy rue de l'Hópital Saint-Louis, tuż nad kanałem.
       Kiedyś mieszkałem tu przez pół roku. Moi sąsiedzi nie byli łatwi we współżyciu. Pewnego razu wsunęli mi do skrytki na listy wycięty z gazety artykuł zatytułowany: "Hałas powodem coraz większej liczby tragedii". Na marginesie dopisano długopisem pouczenie: "Odradzamy nocne kąpiele i rozmowy. Pańscy sąsiedzi". Zwiałem stamtąd przy pierwszej okazji.
       Lokator, który zajmował tam mieszkanie nade mną, właśnie przyjechał do Caracas, żeby mnie nękać. Wymachuje hebanową maczugą i mruczy coś w rodzaju pogrzebowego marsza. Wyjaśnia: "Widzi pan, ja posługuję się maczugą i śpiewam cicho, albowiem jestem na tyle dobrze wychowany, żeby nie zakłócać spokoju innym!"
       Błagam, żeby uderzył mnie w czubek głowy, w żadnym wypadku nie tykając czoła, gdyż w przeciwnym razie nie zdołam się powstrzymać i zadźwięczę jak gong. Facet udaje, że dał się przekonać, ale tylko po to, żeby sobie ze mnie zadrwić. Jak przychodzi co do czego, grzmoci mnie w sam środek czoła. Staje się tak, jak uprzedzałem. Mimo wysiłku, z jakim staram się powstrzymać, wibruję dźwięcznie niczym tarcza z brązu. Krzyczę, chcąc się usprawiedliwić: "To nie moja wina, przysięgam, że to nie moja wina. To takie schorzenie!"
       Dobrze wiem, że mi nie uwierzył.

       Dokładnie przetrząsam pokój w poszukiwaniu choćby odrobiny czegoś do jedzenia. Moje zapasy - składające się z czekolady, fistaszków i kawałka sera - już się wyczerpały. Gorzki jest smak zawodu. Nie ma co wydzwaniać na centralę: o trzeciej w nocy i tak nikt nie odpowie. Krążę od ściany do ściany, bredząc jak w gorączce. Za każdym razem, gdy mijam lustro, flaki mi się wywracają na widok mojego nagiego odbicia. Bladawe ciało upstrzone czarnymi włoskami pociąga mnie i odrzuca jednocześnie. Jego brzydota jest mi wstrętna, ale głód czyni mnie pobłażliwym. Ślinka mi cieknie, kiedy patrzę na własne mięso.

       "Boże, dodaj mi sił, żebym wytrzymał i nie wyruszył na miasto, gdzie z pewnością czyhają na mnie straszliwe niebezpieczeństwa. Wspomóż mnie. Nakarm!" Modlitwa często sama ciśnie mi się na usta, chociaż nie jestem wierzący. Nie lękam się pustki spowodowanej brakiem Boga. Wręcz przeciwnie, dzięki niej zyskuję więcej miejsca na własny rozwój. Łatwiej znoszę niedobór pierwiastka boskiego niż ssanie w żołądku. Chyba że jedno jest przyczyną drugiego. Bóg objawia się w każdym człowieku. Ale u każdego przyjmuje inną postać. U mnie jest głodem. "Żarłok kopie sobie grób własnymi zębami", tak mówi przysłowie. Ja swoimi zdołałbym wznieść kościół.
       Zresztą może to właśnie ta tęsknota za absolutem tak zaostrza mi apetyt! Zwierzęcy głód, który mnie nęka, byłby w tym wypadku najwznioślejszym przejawem mojej duchowości. Popełniam błąd, wstydząc się go. Jestem głupcem, starając się go powściągać!
       Z nastaniem nocy wyruszam na poszukiwanie jakiejś czynnej jeszcze restauracji albo baru. Zmierzam w stronę alei wiodącej do Zamku Królewskiego. Wlokę się, ale bez szczególnej nadziei, bo nie dostrzegam żadnych świateł. Oczywiście, wszystko jest pozamykane. Słyszę nadjeżdżający samochód. Przez moment jego reflektory oświetlają historyczną budowlę niby gwiazdę sceny. To taksówka! Wybiegam na jezdnię, wymachując rękami. Wiara na nowo dodaje mi sił. Taksówka! Kierowca będzie wiedział, dokąd jechać. Na pewno zna jakiś bar, gospodę albo choćby obskurną piwiarnię... Jedno z tych ustronnych i ciepłych miejsc pachnących mile potem, piwem i kiełbaskami. Zjem tylko cztery sztuki, a cztery zabiorę do hotelu na jutro.
       Samochód zatrzymuje się tuż przy mnie. Wskakuję na przednie siedzenie, obok kierowcy. Mężczyzna jest okutany po same uszy. Wygląda jak sterta łachów. Nawet na twarzy ma kominiarkę, a na dłoniach wełniane rękawiczki. Wyjaśniam, że szukam jakiegoś czynnego lokalu, gdzie mógłbym coś zjeść i wypić. Kłapię szczękami i popijam z zaciśniętej pięści. Powtarzam: Jeść... pić... jeść" z kciukiem wycelowanym w okolice przepony. Wreszcie facet wydaje z siebie przytłumiony warstwą wełny pomruk, a następnie rusza. Chwała opatrzności!
       Wiatr pogwizduje radośnie, wpadając przez opuszczoną lekko szybę. Wszystko wydaje się takie proste. Nawet fasady wyławiane z mroku światłem reflektorów ujawniają nareszcie swą olśniewającą urodę. Jak łatwo byłoby je teraz rysować, w tym ostrym świetle. Nawet początkujący bez trudu zdołałby to zrobić. Ale w tej chwili moje szkice niewiele mnie obchodzą. Całą uwagę skupiam na przedniej szybie. Czy ten człowiek zrozumiał, czego od niego chcę? Czy wyraziłem się dość jasno? Nawet dziecko by pojęło. W końcu przed nami ukazuje się jakiś oświetlony szyld. Restauracja? Sklep spożywczy? Drzwi wieńczy girlanda z kolorowych żarówek. Wygląda to na dyskotekę. Trudno, mogą być i kanapki. Samochód zatrzymuje się. Wciskam kierowcy banknot i zbyt niecierpliwy, żeby czekać na resztę, rzucam się do wejścia.
       I oto znajduję się w pomalowanym na biało przestronnym pomieszczeniu z krzesłami z chromowanego metalu, o dziwacznych kształtach. Jakaś pani z obsługi, w słusznym wieku, ubrana w mundurek, też biały, króluje w okienku szklanej klatki. To pewnie kasjerka, bo wystukuje coś na klawiszach pobrzękującej maszyny do liczenia. Wzdłuż ścian stoją jedne na drugich tekturowe pudełka. Rozchodzi się zapach środka odkażającego czy też owadobójczego, od którego szczypią oczy. Nigdzie żadnego stolika ani talerzy, ani czegokolwiek nadającego się do jedzenia. Cios w samo serce. Stojąc przed niewzruszoną kasjerką, wykonuję kolejną serię małpich min: "Jeść... pić... zwłaszcza jeść!" Pokazuję portfel: "Chcę kupić coś do jedzenia. Przecież to sklep, prawda? Proszę mi sprzedać coś do jedzenia... Na litość boską!"
       Kasjerka, nie tracąc nieobecnego wyrazu twarzy, klaszcze w dłonie. Dwukrotnie. Nie wiadomo skąd wyłania się jakaś inna kobieta i staje przede mną. Jest młodsza i nosi czarny mundurek, którego spódnica zakrywa ledwie połowę ud. Ładnych nóg to ona nie ma, ale do diabła z jej nogami!
       Znów zaczynam odstawiać swoje sztuczki: "Pić... jeść... Co pani ma... Cokolwiek". Sprzedawczyni unosi cienkie, wygięte w ostry łuk brwi. Przez tę swoją pucołowatą buzię przypomina wańkę-wstańkę. Trzeba przyznać, że nie wygląda zbyt inteligentnie z tym niskim czołem i rozchylonymi ustami. Kiedy już zakończyłem pantomimiczny numer, pokiwała głową i wybrała ze sterty jedno pudełko. Następnie wskazała mi krzesło, a gdy usiadłem, skuliła się u moich stóp, w postawie wyrażającej błaganie czy raczej uwielbienie. Z przyjemnością wyobrażam sobie że już przed wiekami prorocy zapowiedzieli moje przybycie o trzeciej w nocy do tego sklepu w Caracas i że ta oto kobieta właśnie dopełnia przewidzianych ustalonym rytuałem obrządków. Niczym korny niewolnik zdejmuje mi buty. Zgaduję, że zamierza umyć mi nogi, po czym podzielimy się chlebem i winem, ale ona zamiast tego podnosi pokrywkę tekturowego pudełka i rozgarnia bibułkę, spomiędzy której wyłania się para pantofli, o modelu identycznym jak moje.

       Zaczynam tupać i wrzeszczeć. Miotając przekleństwa, rozdzieram puste pudełko. Wyzwiska wydają mi się zbyt słabe, więc dodatkowo, jak opętany, wygrażam jeszcze pięścią. Ekspedientka unosi ramię, żeby osłonić twarz, po czym na znak poddania rozchyla uda. Jej uległość uspokaja mnie. Nagle zawstydziłem się tego wybuchu wściekłości. Żałosne stworzenie, nie zasłużyła sobie na mój gniew. To nie jej wina, że sprzedaje akurat buty, a nie kiełbaski. Pewnie ma jakąś rodzinę, dom, a mimo to całymi nocami czuwa w tym okropnym sklepiku. Od ciągłego służenia innym zatraciła siebie, stała się bezwolna. I teraz, zrezygnowana, biernie czeka na zabójcę, którego ześle jej zły los. To będzie jakiś szarmancki Kuba Rozpruwacz albo inny wsiowy dusiciel, w każdym razie ktoś do mnie podobny. A ona, zamiast się bronić, wzywać pomocy czy uciekać, rozłoży tylko nogi i poczeka. Przemawiam do niej łagodnie: "Ta para mi odpowiada... Dokładnie takiej potrzebowałem. Co ze starymi? Och, może je pani wyrzucić. Nie są mi już potrzebne".

       Powrót jest drogą przez mękę. Buty okazują się co najmniej o jeden numer za małe. Przeklęta czułostkowość! Przeklęta ekspedientka, która sprzedała mi to narzędzie tortur! Przeklęty sklep! Przeklęty taksówkarz! Przeklęte to miasto i przeklęte moje ciało, z którego bierze się całe zło. Nie wiedziałem, że ból płynący z dołu może być taki przejmujący. Od dawna nauczyłem się mieć na baczności przed tym, który pochodzi z góry: przed bolącym zębem lub migreną - a teraz odkrywam niezwykłą rozległość mojego neurologicznego systemu informacyjnego. Gdzieś tam, bardzo daleko od mózgu, pasek skóry kanceruje mi piętę, i co? Otóż mój mózg jest o wszystkim znakomicie poinformowany. Udrękę doświadczaną przez stopę odczuwa dokładnie w tym samym momencie. I nie pozostaje obojętny. Z każdym krokiem bliższy jestem omdlenia. Czy stąpnę na palce, czy na piętę, katusze potęgują się. Policzki mam mokre od łez, szlocham jak dziecko. Dużo bym dał, żeby dręczył mnie wyłącznie głód. Zaczynam serio myśleć o spędzeniu reszty nocy pod gołym niebem, na jakiejś ławce, gdy wreszcie dostrzegam światła zajezdni tramwajowej. Ich blask dodaje mi sił na tyle, że jakoś docieram do hotelu.
       Tu dosięga mnie kolejny ciężki cios: winda nieczynna! Na siódme piętro muszę wspinać się po schodach. Gehenna!
       Obmywam w umywalce moje biedne stopy, najpierw jedną, potem drugą. Są tak spuchnięte i obrzmiałe, że litość bierze. Szczególnie lewa, ma paskudną ranę pod ścięgnem Achillesa. Skaleczenie wygląda na głębokie i obficie krwawi. Nie mam opatrunku, więc żeby nie pobrudzić pościeli, owijam nogę ręcznikiem. Tracę przytomność.

       Pokojowa zastaje mnie jeszcze w łóżku. Zlękła się, bo z mojej obecności zdała sobie sprawę dopiero, gdy zagarnęła ramionami pościel, bo chciała zmienić powleczenie. Nie zdołała powstrzymać okrzyku, kiedy jej ręka musnęła moje ramię.
       Gruba, ruda dziewucha, z jasną skórą pokrytą sińcami i różowymi plamkami. Przed chwilą przestraszyła się i teraz jej piersi falują.
       - ... - mówi w swoim języku.
       - Proszę przyjść później - odpowiadam w swoim.
       Nie rozumiemy się. Dziewczyna ucieka.
       W nocy ręcznik rozwiązał się i, tak jak się tego obawiałem, prześcieradło jest całe zakrwawione. Przeląkłem się, zobaczywszy swoją lewą stopę. Jest dwa razy grubsza i mieni się jaskrawymi kolorami: tęcza chora na słoniowatość. Dzisiaj rozcięcie robi jeszcze gorsze wrażenie. Wygląda jak wyrąbane toporem. Spomiędzy brzegów rany, wywiniętych niczym wargi, wydobywają się krwawe skrzepy. Prawa noga, chociaż ogólnie w lepszym stanie, też jednak jest poszkodowana. W wielu miejscach ma zdartą skórę, a na paluchu brakuje połowy paznokcia. Obie stopy wściekle mnie bolą. Nie ma mowy o włożeniu butów. To po prostu niemożliwe. Jestem skazany na pobyt w pokoju. I konam z głodu.

   ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin