Odcinek 158.DOC

(51 KB) Pobierz

 

Odcinek 158

 

Manolo wsadził ręce w dziurawe kieszenie od spodni, pilnie bacząc, czy aby czasem nie wystają mu palce i butnie zapytał:

 

- Czego tu chcesz? Nie mów, że przyszłaś spełnić swój małżeński obowiązek!

 

- Ja...chciałam sprawdzić, czy wszystko w porządku - odparła Virginia, jak zwykle onieśmielona na widok męża.

 

- W porządku? - parsknął Fernandez. - Jak może być w porządku, skoro gniję w czymś takim, śpię razem ze szczurami, w każdej chwili grozi mi śmierć z rąk jakiegoś napalonego kretyna, których tu pełno, a na dodatek nie miałem nawet uczciwego procesu - widocznie państwo nie ma czasu zajmować się takimi, jak ja!

 

- Widziałam reportaż o waszej ucieczce z więzienia, przyszłam się upewnić, czy może czegoś ci nie potrzeba i...

 

- Ty idiotko! - wrzasnął Manolo. - Oczywiście, że mi potrzeba! Wiesz, czego? Wyjścia stąd, żebym mógł cię wreszcie nauczyć, kim jesteś! Jak śmiałaś spowodować moje aresztowanie?!

 

- Ja nic nie zrobiłam - broniła się kobieta. - Znaleziono mnie nieprzytomną, to lekarze i policja doszli do wniosku, że to ty mnie pobiłeś.

 

- Trzeba było zaprzeczyć! Wymyślić coś! Posłuchaj, Virginio! - Fernandez przybliżył się do ogrodzenia i zamierzał złapać je rękami, dopiero w ostatniej chwili przypomniał sobie, że jest ono pod napięciem i cofnął ręce w geście wściekłości. - Nie wiem, jak, ale szybko opuszczę te przeklęte zadupie, a wtedy dobrze ci radzę, schowaj się przede mną jak najszybciej, bo własna matka cię nie pozna!

 

- Mama nie żyje - przypomniała cicho żona Manolo.

 

- Przecież wiem, kretynko! - Fernandez nawet nie zauważył, że wraz z tymi słowami z ust wyleciały mu również niewielkie kropelki śliny. - Dlatego to powiedziałem! Wynoś się, ty szmato!

 

Virginia zrozumiała, że z człowieka, który kilka lat temu stał razem z nią przed ołtarzem, dawno nie pozostało nic. Popatrzyła jeszcze z żalem i smutkiem na twarz Manolo i odeszła bez słowa, nie zwracając uwagi na jego przekleństwa, ścigające ją jeszcze przez długą chwilę.

 

Na cmentarzu doktor Alejandro Villar przeżywał właśnie chyba najgorszy koszmar swojego życia. Oto stało przed nim coś, co trudno nawet nazwać człowiekiem - twarz była tak niesamowicie zmasakrowana, jakby nigdy nie powstała w łonie ludzkiej matki. Nos musiał być kilkakrotnie łamany, na policzkach blizny, nie wszystkie zagojone całkowicie, oczy zapadnięte, ale chyba najmniej uszkodzone - chociaż prawe przymknięte, prawdopodobnie na wpół ślepe. Usta zaciśnięte, prawdopodobnie z bólu, jaki sprawiła "Mnichowi" reakcja lekarza.

 

- Wiem, jak wyglądam, kuzynie. I nic na to nie poradzę. Tak potraktował mnie Sanchez. Starałem się bronić, ale wściekłość tego osobnika była silniejsza. Nie proszę o wiele dla ciebie, lecz bardzo dużo dla mnie. Powiedz mi, jak nazywał się mój ojciec, a odejdę z twojego życia na zawsze.

 

- Nie, nie, czekaj. - Villar nieco ochłonął. - Przepraszam, po prostu się nie spodziewałem. Oczywiście, będę się starał ci pomóc, ale doprawdy, nie mam pojęcia, z kim zadawała się ciotka Luciana.

 

- Cofasz wzrok, Alejandro. I nie ująłeś mojej ręki - wiem, że i na niej są rany. Ale nie martw się, niedługo o mnie zapomnisz. Tylko nazwisko, doktorze, tylko nazwisko.

 

- Nie tak szybko, nie przypomnę sobie tak od razu...Naprawdę, potrzeba mi na to więcej czasu. Robi się zimno, wiatr coraz bardziej wciska mi się pod koszulę - może wstąpisz do mnie do domu i tam spokojnie porozmawiamy o naszej rodzinie?

 

- Do domu? Do ciebie? - zdziwił się "Mnich". - Nie będziesz się wstydził?

 

"Przecież masz kaptur" - chciał powiedzieć Villar, ale w porę ugryzł się w język. - Nie, nie będę - odparł zamiast tego. - Chodź, niedaleko zaparkowałem, w cieple pamięć lepiej mi zadziała.

 

- Zgoda - odrzekł mu "Mnich" i powolnym, prawie dostojnym krokiem ruszył za lekarzem. Alejandro nie powiedział na głos tego, co poczuł - miał wrażenie, że za nim nie idzie człowiek, a duch.

 

Eduardo Abreu wysiadł z samochodu jako pierwszy, dopiero potem Pedro i Carlos.

 

- Odstaw samochód i dołącz do nas, proszę - polecił właściciel Juanowi i razem z gośćmi wszedł do środka domu.

 

Zaskoczenie było niewyobrażalne. Najpierw Abreu rozejrzał się po salonie i ze zdumieniem spytał:

 

- Policja? Czyżbym uprzednio nie wyjaśnił wszystkiego?

 

Prawie równocześnie z tym pytaniem skrzyżowały się spojrzenia Andrei i Carlosa. Monteverde zamarła w pół słowa - opowiadała właśnie mundurowym o swoim związku z Raulem, kiedy zobaczyła Santa Marię.

 

- Kochanie? - wykrztusiła w końcu. - Co tu robisz?

 

Velasquez jako chyba jedyny nie odczuł szoku. Lustrował tylko pomieszczenie, szukając wzrokiem brata.

 

- Widzę, że pan Abreu znów zabawia się w zbawcę skazańców - zadrwił zniesmaczony Bertolucci. - Tym razem padło na panów.

 

- To pana zasługa, Eduardo? - wtrąciła się Andrea. - Wypada mi tylko podziękować!

 

Po czym kobieta wstała i podeszła do Carlosa.

 

- Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłam!

 

- Wiem, najdroższa. Odczuwałem tą samą palącą potrzebę zobaczenia cię! - szepnął jej do ucha, tuląc z całych sił.

 

- Przepraszam, że przeszkadzam - Estevanez nie zamierzał tracić czasu. - Ale chciałbym porozmawiać z państwem, również z szoferem, niejakim Juanem Orta.

 

- Zaraz wróci, kazałem mu przyjść, jak tylko zajmie się samochodem - odparł Abreu.

 

- Wyśmienicie - mruknął zirytowany komisarz. - Nareszcie może coś się wyjaśni. Niech mi pan tylko powie, gdzie jest pański majordomus, a będę w pełni szczęśliwy.

 

- Conrado jeszcze nie wrócił? - Eduardo podniósł brew.

 

- Nie - padła odpowiedź Mauricio. - A to on dzisiaj będzie głównym tematem naszej rozmowy.

 

- Nie mogę się doczekać - rzekł milczący dotąd Pedro.

 

- A pan, panie Velasquez, dlaczego tak bardzo chce poznać Conrado? - tym razem pytał Bertolucci.

 

- Poznać? Nie muszę poznawać tego drania. To przecież mój brat. Francisco Velasquez.

 

Zapadła cisza.

 

W przeciwieństwie do rezydencji Abreu, w szpitalu wcale spokoju nie było. Inez już po kilku sekundach przeklinała fakt, iż zgodziła się na pomoc Rodriguezowi. Rekonwalescent mianowicie zaczął sobie nucić pod nosem i o ile głos miał całkiem dobry, to tekst piosenki wcale nie był taki niewinny.

 

- Przypominam, że Sonya ma osiemnaście lat, jeśli chce się z nią pan zadawać, proszę nie śpiewać jej o marynarzu, który spadł pod stół! - strofowała pielęgniarka.

 

- Mogę zmienić utwór na ten o rybaku, który znalazł syrenkę i...

 

- Bądź pan cicho! Inaczej za moment wrócimy do pańskiego pokoju!

 

Na szczęście dla Ricardo znaleźli się już pod drzwiami Sonyi. Pielęgniarka otworzyła drzwi i wózek mógł wtoczyć się do środka.

 

Sonya leżała na łóżku z zamkniętymi oczami. Rodriguez dał ręką znać Inez, by ta pomogła mu podjechać do posłania dziewczyny. Kiedy już znalazł się blisko, popatrzył chwilę na przyjaciółkę i powiedział dość głośno:

 

- Rigoberto.

 

- Że co? - Sonya spała płytko i dość czujnie, podekscytowana wcześniejszą rozmową z Abreu, toteż obudziła się od razu, nieco zdezorientowana. - Jaki Rigoberto?

 

Dopiero potem obróciła głowę w stronę, skąd dobiegł głos i spojrzała na gości.

 

- Ricardo...- chciała powiedzieć coś więcej, ale wzruszenie odebrało jej mowę. Wyciągnęła tylko rękę w jego stronę.

 

- Nie da się ukryć - mrugnął do niej. - Księżniczko... - tutaj przerwał na moment, tylko po to, by ucałować dłoń przyjaciółki, a później trzymać ją mocno w swojej. - Księżniczko, przybywam podziękować ci za cudowny dar w postaci potomka i obwieścić, jak ma się nazywać nasz syn.

 

Zamrugała oczami, usiłując powstrzymać zdradzieckie łzy szczęścia i dotrzymać kroku w tej żartobliwej rozmowie.

 

- Rigoberto? - spytała. - Brzmi jak imię jakiegoś...bandziora.

 

- Wypraszam sobie! Tak się nazywał mój dziadek! Chociaż może i masz rację, poza jednym szczegółem. Widocznie zła moc tego imienia przeszła z niego na wnuka i zamiast ojca mojej mamusi to ja zostałem - jak to ładnie nazwałaś - bandziorem.

 

- Nieprawda! Wcale nim nie jesteś! - protestowała Sonya, ale z góry wiedziała, że w dyskusji nie ma szans.

 

- Kim? Przestępcą, czy wnukiem własnego dziadka?

 

- Tym drugim! Nie, zaraz, chodziło mi o to pierwsze!

 

- Alem się dowiedział. Najpierw się jej nie podoba imię mojego dziadziusia, a potem odmawia mi prawa bycia wnukiem. W takim razie może podoba ci się Nestor?

 

- Żartujesz, prawda? Błagam cię, powiedz, że żartujesz?

 

- Teraz się obraziłem. Nestor to imię mojego...nieważne.

 

- Ej, masz mi zaraz powiedzieć, kto miał w twojej rodzinie na imię Nestor!

 

- Nikt.

 

- Nie udawaj! Wycofałeś się w ostatniej chwili! Ricardo! Kto się tak nazywał? Jak mi zaraz nie powiesz, obiecuję, że wstanę z tego łóżka i...

 

- I co, moja panno? Przywalisz mi poduszką? Tym razem nie zdążysz, jestem mobilny. A poza tym mam sojusznika w osobie pani Inez.

 

- Panny Inez - mruknęła pielęgniarka z tyłu.

 

- O widzisz, przyjaciółko? Mój pomocnik jest niezamężny. Jak będziesz niedobra, zacznę podrywać szanowną pannę Inez.

 

- Chciałbyś - mruknęła cicho Sonya.

 

- A co, zazdrosna?

 

- Ani trochę. Dla mnie możesz sobie startować do każdej dziewczyny w mieście. I tak wiem, że zostaniesz ze mną.

 

- Jaka pewna siebie. Ale wiesz co, przyjaciółko? - Rodriguez spoważniał. - Masz całkowitą rację. Zdałem sobie sprawę już dawno temu, że nie potrafiłbym istnieć bez ciebie, że gdybym cię stracił, w okamgnieniu moje serce pękłoby na drobne cząstki. Nigdy też nie sądziłem, że będę miał dzieci, uważałem, że - o ile śmierć nie zabierze mnie gdzieś na ulicy - na zawsze zostanę samotnikiem, bez rodziny, bez niczego, posiadając tylko wspomnienia o mojej matce. A ty dałaś mi wszystko...nawet miłość, na którą z pewnością nie zasługuję. Czy jest coś, czym mógłbym się odwdzięczyć?

 

- Twoja obecność. Chcę, byś był przy narodzinach naszego potomka, byśmy razem zanieśli je do chrztu, razem się nim opiekowali, razem o nie troszczyli. Wiem, że nie mogę prosić o nic więcej, że nigdy nie będę nosić twojego nazwiska, ale wystarczy mi, że będziesz w pobliżu.

 

- Będę, przysięgam. I chciałbym ci jeszcze coś powiedzieć, nim panna Inez zagoni mnie z powrotem do łóżka. Otóż...

 

Żadne z nich nie zauważyło, że podczas ich rozmowy do pokoju ktoś wszedł i wysłuchał przynajmniej część wypowiedzi Sonyi. Tajemniczy gość dopiero teraz postanowił się ujawnić, nie mogąc znieść wiadomości, jaką właśnie otrzymał.

 

- Czy ja dobrze zrozumiałem?! Natychmiast powtórz to, co przed chwilą powiedziałaś! Jesteś w ciąży z tym...

 

- Tato! - Sonya przestraszyła się widoku Monteverde. - Co tu robisz?

 

- Jak to co? Felipe do mnie dzwonił, podał mi adres szpitala, w którym leżysz. Przychodzę cię odwiedzić, dowiadując się przy okazji, że w tym samym budynku wraca do zdrowia twój...znajomy, a potem słyszę o dziecku! Widzę was razem, trzymających się za ręce jak narzeczeni, planujecie wspólną przyszłość - czy mi się wydaje, czy jesteście nieco bezczelni? A pani - zwrócił się do Inez - odpowie za zakłócanie spokoju mojej córce.

 

- Momencik! To ja o to prosiłem! - Ricardo stanął w obronie pielęgniarki. - Praktycznie zmusiłem pannę Inez, by mi pomogła się tu znaleźć.

 

- Co nie zmienia faktu, że jest winna. Sonya przeszła ciężką operację i powinna odpoczywać!

 

- On jest moim najlepszym lekarstwem! - wtrąciła się dziewczyna. - Kiedy zrozumiecie, że żadne wasze knowania nie zniszczą tej przyjaźni? Matka i wujek próbowali mnie okłamać, że Ricardo zmarł, wcześniej uknuliście ten podły plan ośmieszenia go przy stole, teraz ty chcesz nas nastraszyć - nikt i nic nas nie rozdzieli!

 

- Powiedzieli ci, że ja...umarłem? - spytał cicho Rodriguez. - Byli do tego zdolni?

 

- Tak! Ale nie uwierzyłam tym żmijom!

 

- Mówisz o własnej matce! - upomniał ją Gregorio. - Pan ma się stąd natychmiast wynieść i dać na zawsze spokój mojej córce, a ty, Sonyu, odpowiesz mi za niemoralne prowadzenie się, za idiotyczną wpadkę, jaka zaliczyłaś i za wszystkie twoje wyskoki.

 

- To nie była wpadka, ojcze! Zrobiłam to z miłości, a dziecko jest tylko owocem mojego uczucia!

 

- Twojego! - podkreślił wściekły Monteverde, starając się nie krzyczeć. - W sumie racja, to bydlę nigdy nikogo nie umiało kochać, nic więc dziwnego, że i tym razem tylko ty coś czujesz w tym...chorym związku!

 

- Niech pan się uspokoi, to jest szpital i...- próbowała uspokoić sytuację Inez, jednak na próżno.

 

- Skoro to jest szpital, to chorzy powinni się leczyć, a nie być skazywani na idiotyczne odwiedziny! Zdaje sobie pani sprawę, że moja córka będzie samotnie wychowywać dziecko, bo ten kretyn ją zapłodnił, nie myśląc o przyszłości ani Sonyi, ani tego maleństwa, które przez niego przyjdzie na świat? Owszem, zajmę się nią, ale co ją czeka, jaki mężczyzna zechce wziąć z nią ślub wiedząc, że oddała się gejowi i jakby tego było mało, spłodziła z nim bachora? Na zawsze wyklęta, na zawsze samotna, co powie synowi lub córce, kiedy już przyjdą na świat?! Że ojciec nie zainteresował się nim, bo od początku nie miał takiego zamiaru, umiał jedynie dać upust swoim żądzom i ważne dla niego było tylko to, czego on chciał, a nie moja biedna Sonya?!

 

- Mylisz się, ojcze. To ja prosiłam Ricardo o...pomoc. To ja chciałam, by okazał mi czułość. Odmawiał mi, bo mnie szanuje, bo wie, że nie może obdarzyć mnie miłością, ale prawie go zmusiłam.

 

Sonya była praktycznie biała na twarzy, ale dzielnie broniła tego, co miała w życiu najdroższe - Rodrigueza.

 

- W takim razie jesteś szmatą. A skoro on się na to zgodził - a z tego, co wiem, lubuje się w mężczyznach - to jest zwykłym...

 

- Proszę posłuchać, panie Monteverde! - Ricardo oparł się mocno na bokach wózka i powoli, ale zdecydowanie wstał. Potem odepchnął przedmiot kilka centymetrów dalej i na trzęsących się z osłabienia nogach podszedł do Gregorio, by spojrzeć mu w oczy. - Próbowano mnie zamordować kilkanaście razy, dla zabawy, czy też z zemsty lub jakiegoś planu, wykpiwano, ośmieszano, dobrze pan zna zresztą moją historię. A potem dostałem od losu największy cud - przyjaźń pańskiej córki i jej miłość. Ta dziewczyna byłaby dla mnie gotowa oddać życie, gdyby była potrzeba. I sądzi pan, że zostawię ją teraz, kiedy nosi moje dziecko? Wręcz przeciwnie, mam zamiar - i zrobiłbym to już dawno, gdyby mi pan nie przerwał swoim wejściem - dać maleństwu moje nazwisko, co więcej, dać je również Sonyi!

 

Cisza trwała może krótką chwilę, ale w powietrzu czuć było nadciągającą burzę. Gregorio zamilkł, zaskoczony, zacisnął pięści i już otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz nie dano mu tej szansy. Rodriguez stanął teraz bliżej łóżka dziewczyny i ponownie ujął jej rękę.

 

- Najdroższa przyjaciółko - rzekł bardzo uroczyście. - Jako jedyna na świecie rozumiałaś mnie i rozumiesz nadal. Zdajesz sobie sprawę z pewnych rzeczy, ale mimo to je akceptujesz, godzisz się, choć wiem, że marzysz o czymś innym. I dziękuję ci za to. Obiecałem ci kilka minut wcześniej, że będę przy tobie podczas narodzin dziecka, że pomogę ci się nim zająć, zaopiekować. I słowa dotrzymam. Nim twój ojciec przeszkodził mi w pół słowa, chciałem ci zadać pewne pytanie. Sonyu Santa Maria...nie mogę uklęknąć, bobym już nie wstał, ale wybacz mi tą drobną zniewagę i przyjmij mnie do swego życia. Jeśli zechcesz...jeśli zgodzisz się na kogoś takiego, jak ja...zaakceptujesz mnie mimo wszystkich ułomności i wad...a szczególnie tej jednej rzeczy, o której wiesz...Czy zostaniesz panią Rodriguez...moją żoną?

 

Gustavo Moreni prawie skoczył do krat, przypominając tym ruchem rozdrażnioną małpę.

 

- Jasne, że chcę mieć okazję! Jak długo wiesz, gdzie jest Monica?

 

- Od kilku dni. Zanim tu przyszłam, dowiedziałam się tego i owego. Pani Abreu znajduje się teraz w Paryżu razem z córką.

 

- Nie wspominaj jej nazwiska! Trafia mnie, kiedy sobie pomyślę, że kiedykolwiek ktoś inny jej dotykał! A jeszcze ten świrus, co uwalnia bandytów z aresztów! Mów dalej o niej i o jej córce.

 

- Spokojnie, spokojnie, braciszku. Szkoda, że Abreu ciebie nie uwolnił, prawda? Nie krzyw się, wiem, że go nie lubisz po tym, co ci powiedziała Monica. Nie wiem, co ta kobieta za to opowiedziała Allisson, ale znam w skrócie historię jej ostatnich dokonań. Przez długi czas trzymała córkę w internacie, gdzie tamta chodziła do szkoły. Nie kojarzę, jaki to był kraj, pani Abreu bardzo często się przemieszczała.

 

- Nie rób ze mnie debila! Wiem o istnieniu córki. Przecież kiedy spotkałem Monicę, wspominała mi, że ma dziecko z Eduardo.

 

- Zaczekaj, aż dojdę do sedna, dobrze? - ofuknęła go Maribel. - Wiem, że znasz Allisson z opowieści, mówiłeś mi też kiedyś, że raz czy dwa się spotkaliście, gdy dziewczynka była jeszcze mała. A ja sama rozmawiałam kilka razy z twoją ukochaną Monicą i poznałam się na tej dziwce. Dlatego was rozdzieliłam.

 

- Byłaś bardzo okrutna, pamiętasz? - wyrzucił jej Moreni.

 

- Inaczej nie dało się z nią postąpić. Ale do czego zmierzam - pani Abreu starała się podbić serce kolejnego kochanka - tak samo, jak to robiła z tobą - i zatrzymała się na pewien czas w stolicy Francji. Siedzi tam już od roku, nie wiem, czy ma kogoś, czy nie. Jeśli tak, to pewnie bawi się tym kimś tak samo, jak tobą. Boże, mężatka, a zmienia facetów jak rękawiczki w zimie.

 

- Dziwi mnie, czemu nie wzięła rozwodu z Eduardo, albo on sam tego nie zażądał.

 

- Nie wiem. Może nadal ją kocha? A ona chce przedstawiać się wszystkim jako wielka pani Abreu, właścicielka domu na skraju miasta?

 

- Przecież dom jest chyba jego - mruknął Moreni.

 

- Skoro jest jego żoną, to może mają po części, nie mam pojęcia. Dość, że wiem, gdzie one są, mogę się z nimi skontaktować w każdej chwili. Krążą pogłoski, że jest związana z pewnym bogatym podróżnikiem, ale to nic pewnego, dlatego wcześniej powiedziałam ci, że nie mam pojęcia, czy Monica jest w jakimkolwiek związku. Wiem tylko tyle, że kupił jej mieszkanie i ona nadal tam przebywa.

 

- Kupił mieszkanie? Czyli musiało ich coś łączyć. A gdzie on teraz jest?

 

- Wyjechał do Anglii, czy gdzieś tam. To bardzo zamożny człowiek, jak sobie przypomnę jego nazwisko, to ci powiem. Pochodzi z Meksyku.

 

- W takim razie chyba wiem, o kim mówisz. Jeśli to z nim kontaktuje się Monica, to naprawdę ma kochanka - milionera. Ale dobra - jeśli w jakiś sposób umożliwisz mi kontakt z nią...i z Allisson...pomogę ci wsadzić Carlosa Santa Maria z powrotem do więzienia.

 

Francisco Velasquez wkroczył do rezydencji de La Vegi w towarzystwie Felipe Santa Maria. Rozejrzał się, wyraził podziw na temat domu i rozsiadł się wygodnie na krześle w salonie.

 

- A Antonio? - spytał don Conrado. - Nie będzie sprawiał trudności, nie rozpozna mnie?

 

- Nie martw się nim - odparł mu Felipe, popijając drinka. - Ten idiota obwinia się o to, co stało się z Luisem i całymi dniami nie wychodzi z pokoju. Być może na powrót oszaleje. Całkiem ciekawa rodzinka - Veronica była wariatką, jej syn też oszalał, a chłopiec trafił do sierocińca.

 

- O właśnie, słyszałem o mordesrtwie Veronici. Wiesz może, kto to mógł zrobić?

 

- Conrado, Conrado - czy też Francisco, jak sobie życzysz - nie mam pojęcia.

 

- Sądząc po twoim głosie, wiesz coś na ten temat.

 

Santa Maria odstawił szklankę na stolik i powiedział z błyskiem w oku:

 

- Czy coś wiem, czy nie wiem, to nie twoja sprawa. Czasem coś układa się tak, czy inaczej, bo ktoś temu dopomógł i chwalę Boga, że zabrał tą kretynkę z mojego domu.

 

- To dom de La Vegi - przypomniał mu Velasquez, coraz bardziej pałając sympatią do Felipe.

 

- Tylko z nazwy i z paru dokumentów. Prawdziwymi właścicielami jest Viviana i ja.

 

- Przydałby mi się taki domek - westchnął don Conrado.

 

- Załatwię ci więcej, dużo więcej, za drobną przysługę. Na razie opowiedz mi trochę o rezydencji Abreu i o nim samym, przy okazji wspomnij też o Andrei Monteverde, a ja ci się odwdzięczę innymi historyjkami. Potem ustalimy, jak zgnieść małego robaczka...Umowa stoi, Velasquez?

 

- Oczywiście - Conrado wstał i podał mu rękę.

 

Bolivares po skończonej przyjemności z Vivianą Santa Maria wstał i ubrał spodnie.

 

- Niezła jesteś - rzucił, podnosząc ze stołu dokumenty. - Teraz się ubierz, ja muszę zrobić coś jeszcze.

 

- Co takiego? - spytała kobieta, przywdziewając ubranie i łakomym wzrokiem patrząc na teczkę, którą trzymał lekarz.

 

- Właśnie to - i z tymi słowami potargał wszystkie papiery, jakie znajdowały się w środku.

 

Sonya przez kilka chwil nie mogła się odezwać, patrzyła tylko na przyjaciela, a oczy jej zwilgotniały. Nie widziała ojca, jakby na tą chwilę przestał istnieć, pielęgniarka też się nie liczyła, dla niej, dla dziewczyny na świecie była tylko ona, Ricardo i słowa, które do niej skierował. Widziała, że Rodriguez czeka na odpowiedź, że za wszelką cenę stara się nie upaść, chociaż traci coraz więcej sił. Ale tak trudno było przekazać to jedno, krótkie zdanie, jakie cisnęło jej się na usta. Nie mogła jednak dłużej zwlekać, przeciągać tego wszystkiego - raz, że w każdej sekundzie Gregorio mógł wybuchnąć i zniszczyć magię panującą w tej małej salce, dwa, mogło się stać coś o wiele bardziej prozaicznego. Mianowicie organizm Ricardo mógł kazać mu po prostu zemdleć, jeśli za kilka sekund nie usiądzie z powrotem na wózku.

 

Przełknęła ślinę, chociaż wiedziała, że za moment powie coś, czego być może żałować do końca życia. Ale nie potrafiła skrzywdzić jedynego człowieka, którego kochała.

 

- Nie, Ricardo. Nie wyjdę za ciebie.

 

Koniec odcinka 158

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin