Odcinek 153.DOC

(30 KB) Pobierz

 

Odcinek 153

 

Tuż po rozmowie z Andreą Eduardo Abreu wysłał swojego majordomusa, by ten zakupił kwiaty dla nowoprzybyłej, a sam rozkazał Juanowi przygotować samochód. Tym samym dom opustoszał.

 

- Dokąd jedziemy, proszę pana? - spytał Orta, zapalając silnik.

 

- Do szpitala Najświętszego Serca - odparł rozparty wygodnie Eduardo.

 

- Gdzie?! - Juan ledwo się opanował, żeby nie nacisnąć hamulca i nie wysiąść.

 

- Spokojnie, chłopcze, idziemy tam w odwiedziny do chorego, nie emocjonuj się tak. - Abreu rozumiał reakcję szofera, ale miał dla niego kolejną niespodziankę.

 

- Idziemy? Nie rozumiem? - spytał Juan, przeczuwając najgorsze.

 

- Ponieważ i ciebie serdecznie zapraszam do spotkania pacjenta, do którego masz mnie zawieźć. Na pewno się orientujesz, któż to może być.

 

- Owszem! I właśnie dlatego nie rozumiem, w jakim celu...

 

- Nie musisz rozumieć. Pamiętasz, kiedy przyjmowałeś się do pracy u mnie, wymagałem od ciebie kilku cech.  Miałeś się między innymi niczemu nie dziwić. Teraz moim pragnieniem jest spotkanie z Rodriguezem, a ponieważ wiem, że się dobrze znacie, chcę, byś i ty razem ze mną wszedł do jego pokoju. O ile dobrze zrozumiałam policjantów, byliście dawniej przyjaciółmi.

 

- To nieprawda! - protestował Orta, starając się nie spowodować wypadku, chociaż ręce mu się trzęsły. - Nigdy nimi nie byliśmy, raz tylko mu pomogłem i wciąż żałuję!

 

- Żałujesz, że uratowałeś czyjeś życie? - zdziwił się nagle smutno Eduardo.

 

- Takie życie - owszem.

 

- Juanie, Juanie...Jakimż to prawem oceniasz, ile wart jest człowiek? Powiem ci, że wielokrotnie ludzie ocenieni przez rząd, czy też policję za najgorszych mieli jednak coś, co przekonało mnie...Zresztą nieważne. Masz mnie dostarczyć do szpitala Najświętszego Serca i czekać pod drzwiami sali, aż wyjdę. Oczywiście możesz wejść razem ze mną, ale skoro nie chcesz...

 

Luis de La Vega nie okazał strachu i bezczelnie przespał całą noc, leżąc na plecach i głośno chrapiąc. Zarówno Christian jak i Adrian co jakiś czas kazali mu się po prostu zamknąć, ale skutkowało to na krótką chwilę i za moment El Capitano dalej wydawał dziwne dźwięki świadczące o głębokim i przyjemnym śnie. Tylko Odmieniec jakby nie słyszał, nie kładł poduszki na głowę, jak robili to obaj młodsi chłopcy - spał tak samo mocno, jak i Luis.

 

Kiedy nastał świt, wszystkich mieszkańców domu dziecka zawołano na śniadanie. W ciągu kilku minut mieli się umyć i stawić przy wielkim, ogólnym stole w jadalni. Christian i Adrian wypełnili polecenie dość szybko, przyzwyczajeni do rytmu życia w sierocińcu. Młody de La Vega był nieco zaskoczony faktem braku Odmieńca przy stole, ale nowi znajomi wyjaśnili mu, że Sergio przychodzi zawsze kilka minut później. Co robi, gdy ich pokój pustoszeje, a wszyscy zbierają się w jadalni - tego nie wiedział nikt.

 

I rzeczywiście, za krótką chwilę obok Adriana zasiadł Odmieniec. Bez słowa zagłębił łyżkę w dziwną breję, mającą z założenia być chyba owsianką.

 

- Smacznego! - odezwał się de La Vega do całej poznanej trójki. Adrian i Christian odpowiedzieli mu chórem, Sergio ani na moment nie przerwał jedzenia i nie wydobył z siebie głosu.

 

Kiedy wszyscy wrócili do swoich pokoi, z rozżaleniem komentując niesmaczny posiłek - do którego w sumie dawno powinni się już przyzwyczaić - państwo nie miało pieniędzy na wyżywienie dla wszystkich domów dziecka w mieście - wydawałoby się, że to kolejny zwykły dzień w sierocińcu. Jednak nie. Był to przecież dzień początku testów przeprowadzanych na Luisie przez Sergio Gerę...

 

De La Vega ze zdumieniem zauważył, że na jego łóżku leży pięknie opakowany prezent ze zdobionym napisem "Dla Luisa de La Vega". Czyżby przybrani rodzice przysłali mu jakieś ubranie, albo smakołyk? Usiadł na posłaniu i rozwiązał paczkę. Potem zdjął z niej papier, obserwując spod oka ciekawskich Christiana i Adriana.

 

W środku było małe pudełko, wielkości może opakowania na buty. Chłopiec otworzył je szeroko, odrzucając na bok przykrywkę i głos uwiązł mu w gardle. W środku była czaszka. Ludzka.

 

Sonya Santa Maria tej nocy miała dziwne sny. Lekarze zauważyli, że dziewczyna jest czymś przejęta i zaaplikowali jej środek na uspokojenie, jednak dość słaby, by nie zaszkodzić dziecku. Owszem, pomógł na tyle, że mogła zasnąć, ale nie tak, by przespać spokojnie do samego rana. W swym umyśle widziała różne rzeczy, zazwyczaj chodziło o dziecko, ale każdy z niemowlaków, jaki się jej objawił, był w jakiś sposób zniekształcony, posiadał kilka rąk lub nóg, ewentualnie czegoś mu brakowało. W tle zawsze widziała swojego ukochanego Ricardo, ale za nic nie mogła do niego podejść, jakby sam się od niej odsuwał. Najgorzej było jednak rano, gdy najpierw zobaczyła kolejnego noworodka, a potem coś strasznego, co wbiło jej się w pamięć i trwało nawet po przebudzeniu przed oczami - otóż w sennej marze ujrzała, jak jakieś widmo wbija nóż prosto w serce Rodrigueza, a ten umiera, zalany krwią.

 

Obudziła się jeszcze bardziej przestraszona, niż wieczorem. Nie miała pojęcia, dlaczego śnią jej się dzieci. Nic nie wiedziała przecież o swojej ciąży. Ale nie ten widok był najgorszy, tylko to, co zobaczyła ostatnie, śmierć ukochanego człowieka.

 

- To tylko moje obawy, tylko złudzenia, wiem, że on żyje, matka i wujek kłamali, wiem to na pewno...

 

Nagle poczuła przeraźliwy ból w dolnej części brzucha, nie mogła powstrzymać krzyku - coś było zdecydowanie nie w porządku. Skurcz, bardzo bolesny i coraz większy, jakby coś miało zamiar ścisnąć ją od środka i nie puścić. Lekarze przybiegli po kilku minutach, zaalarmowani jej stanem. A ból narastał...

 

Villar w międzyczasie owinął się mocniej płaszczem, zaczynał marznąć mimo z początku całkiem niezłej pogody - a może to atmosfera spowodowała, że poczuł ziąb na skórze? Stał bowiem przy grobie swoich rodziców i wspominał wszystko, co się z nimi łączyło. Stanowili tak zgraną rodzinę aż do tego nieszczęsnego wypadku, kiedy to tylko jemu udało się przeżyć...

 

Nawet nie wiedział, kiedy łzy same zaczęły spływać mu po twarzy, mieszając się z siąpiącym deszczem. Drgnął okropnie, kiedy nagle za plecami usłyszał ten sam głos, co wtedy, przez telefon:

 

- Dziękuję, że przyszedłeś, Alejandro. Tylko ty możesz mi teraz pomóc...

 

Eduardo Abreu został dokładnie przeszukany przez policję pilnującą drzwi do sali Rodrigueza, po czym z delikatnym uśmiechem spytał towarzyszącego mu Juana:

 

- To jak, wejdziesz? Zwróć uwagę, że mam prawo ci to nakazać, a tylko proszę.

 

- Wolałbym zostać tutaj, panie Abreu. To spotkanie z pewnością nie należałoby do zbyt miłych.

 

- Dla niego, czy dla ciebie? - spytał nagle Eduardo. Juan zamilkł, zaskoczony. Nie tego się spodziewał po zazwyczaj łagodnym właścicielu rezydencji przy granicy miasta. - Zobacz, ja pozwoliłem ci zostać w moim domu i na stanowisku, mimo że dowiedziałem się rzeczy, które chciałeś przede mną ukryć, jak choćby znajomość z chorym, którego odwiedzamy - kontynuował Abreu. - Nie wspomniałeś mi też słowem o tym, czyją naprawdę córką jest twoja siostra. A już z całą pewnością nie spodziewałbym się po tobie faktu, iż będziesz potrafił wahać się odwiedzić kogoś, kto być może niedługo umrze, a wcześniej nazwał cię swoim przyjacielem i powiedział, że zawsze możesz na niego liczyć. Ale to twój wybór, Orta.

 

Eduardo nacisnął klamkę, wstrzymał się jednak na cichy protest Juana:

 

- Przecież to przestępca! I być może ten najgorszy, morderca!

 

- Naprawdę tak sądzisz, chłopcze? Zajrzyj w głąb swojej duszy i sam sobie odpowiedz, a ja w międzyczasie porozmawiam z pacjentem.

 

Abreu otworzył drzwi i wszedł do środka.

 

W tej samej chwili do celi Carlosa Santa Maria i Pedro Velasqueza podszedł jeden ze strażników i rzucił kartkę papieru na podłogę za kratami, po czym powiedział szybko:

 

- To od lekarzy opiekujących się waszymi przyjaciółmi. Nie chciało mi się wam tego wszystkiego mówić, więc to zapisałem. Poczytajcie sobie!

 

Za kilkanaście sekund korytarz opustoszał, a Carlos siedział już z urywkiem papieru w dłoniach i czytał na głos:

 

- Rodriguez na razie żyje, ale chyba już niedługo. Sonya ma się w miarę dobrze, raczej wydobrzeje, tylko jest jedna mała komplikacja, która ją dość mocno osłabia...

 

Tutaj Santa Maria przerwał w pół słowa. Pedro, zmartwiony wieściami o przyjacielu, pogonił go krótko:

 

- Czytaj dalej.

 

- Dziewczyna jest w ciąży - podjął wątek Carlos. - Oboje - zarówno malec, jak i ona - są silni, są dość spore szanse, że przeżyją i dziecko się urodzi, o ile nie wystąpią żadne nieprzewidziane okoliczności.

 

- A więc jednak ten bydlak, Messi, o którym mi mówiłeś, zostawił po sobie jakiś ślad - powiedział współczująco Velasquez.

 

- Nie, Pedro - odrzekł dziwnie zmieniony na twarzy Santa Maria. - Tu piszą, że ciąża jest wczesna. To nie Mario jest ojcem mojego wnuka. Tylko Ricardo Rodriguez.

 

- Żartujesz? Przecież on jest...

 

- Tak, wiem. Ale moja córka go kocha. A spędzili przecież pewien czas razem, sam na sam, tuż przed tym, jak policja zabiła tego nędznika, Messiego. Nie mam żadnych wątpliwości - ojcem dziecka jest Rodriguez.

 

- Proszę, proszę, mój przyjaciel zostanie ojcem - zaśmiał się nieoczekiwanie Velasquez. - Kto by pomyślał - o ile oczywiście Bóg da mu wyżyć - że Ricardo kiedykolwiek będzie trzymać na rękach własne dziecko! Ale chwila - o ile wiem, chciałeś ostatnio posłać go do diabła, więc ostrzegam, jeśli cokolwiek zrobisz...

 

- Zamknij się, Pedro - przerwał mu Santa Maria. - Teraz mam poważniejsze zmartwienia.

 

- Jakie to niby?

 

- Muszę spytać mojego prawnika, czy nie ma szans na wcześniejsze wyjście. W takiej sytuacji nie mogę tu zostać zbyt długo.

 

- Uciekałeś razem z nami, więc wątpię, żeby cokolwiek się dało zrobić. Czyli miałem rację, chcesz w jakiś sposób skrzywdzić Rodrigueza.

 

- Mówiłem, żebyś się zamknął - powtórzył Carlos. - Nie po to chcę stąd jak najszybciej wyjść. Zamierzam zaopiekować się tym dzieckiem, dać mu dach nad głową i jakoś odzyskać rezydencję, moja córka musi gdzieś przecież mieszkać!

 

- O tyle dobrze, że nie każesz jej go usuwać. A co z Ricardo?

 

- A co ma być? - zdziwił się Santa Maria. - Przecież nie zaciągnę go do ślubu! Skoro zostanie ojcem, to nie ma wyjścia, zmuszę go choćby siłą do opieki nad Sonyą i ich potomkiem. Nie wykręci się od zmieniania pieluch!

 

Eduardo Abreu usiadł przy łóżku chorego i rozejrzał się po sali. Rodriguez nie miał już na twarzy maski, od poranka lepiej oddychał, ale nadal z trudem.

 

- Piękne kwiaty - zagaił Abreu.

 

- Ponoć dla mnie. Nie mam nikogo, kto by...A poza tym, kim pan jest?

 

- Spokojnie, spokojnie - uniósł dłoń gość. - Co do kwiatów, to chętnie przeczytam panu bilecik, bo widzę, że jest dołączony do nich.

 

- Już pytała o to pielęgniarka, ale ja nie chcę. Kazałem nawet je odnieść, ale nie zdążyła, musiała gdzieś szybko wyjść. Ktokolwiek je wysłał, nie miał na celu mojego powrotu do zdrowia, zapewniam pana. Nie dosłyszałem, jak brzmi pańskie nazwisko?

 

- Abreu, Eduardo Abreu - przedstawił się usłużnie przybysz. - Moja wizyta może wydawać się panu dość dziwna, ale przychodzę z pokojowymi zamiarami. Chcę pana poznać i - być może - pomóc, panie Rodriguez.

 

Koniec odcinka 153

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin