Palmer Diana - Long tall Texans series 09 - Miłośc warta miliony.rtf

(301 KB) Pobierz
DIANA PALMER

Diana Palmer

MIŁOŚĆ WARTA MILIONY

tłumaczyła Monika Krasucka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Fay czuła, że wszyscy na nią patrzą, i żałowała, że ulegając impulsowi, zdecydowała się tu wejść. Samotna dziewczyna przekraczająca w środku nocy próg zakazanej speluny w południowym Teksasie na własne życzenie pakuje się w kłopo­ty. W tych stronach niewielu słyszało o równo­uprawnieniu kobiet. Wyczytała to ze spojrzeń, którymi mierzyli ją goście tego podejrzanego baru.

Była świadoma wrażenia, jakie wywiera, ubra­na w dopasowane dżinsy z kolekcji znanego projektanta, eleganckie szpilki i puszysty żółty sweter, z którym kontrastowały sięgające ramion, lekko kręcone ciemne włosy.

Jej zielone oczy niespokojnie badały ciemne kąty ciasnej, zadymionej sali. Szafa grająca ry­czała tak głośno, że zamawiając piwo, musiała krzyczeć do barmana.

Swoją drogą, to też miał być żart. W całym swoim dwudziestoletnim życiu nie wypiła ani jednego łyka piwa. Białe wino, owszem. Czasami piña colada na Jamajce. Ale piwo - nigdy!

Zdaje się, że za bunt trzeba słono zapłacić, pomyślała refleksyjnie, obserwując krzepkiego mężczyznę, który wstał od stolika i powiedziaw­szy kompanom coś, co bardzo ich rozbawiło, ruszył w jej stronę.

Nie pytając o pozwolenie, usadowił się obok i obrzucił ją taksującym spojrzeniem, od którego dostała ze strachu gęsiej skórki.

- Cześć, ślicznotko. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zatańczymy?

Zacisnęła palce na kuflu, próbując ukryć ich drżenie.

- Nie, dziękuję bardzo - odparła starannie modulowanym głosem, nie podnosząc oczu na intruza. - Czekam na kogoś.

W pewnym sensie mówiła prawdę. Całe życie na kogoś czekała, lecz ten ktoś uparcie się nie zjawiał, choć akurat teraz był jej bardzo po­trzebny.

Od pewnego czasu Fay mieszkała u brata matki, pazernego karierowicza, który za wszelką cenę chciał ją wyswatać ze swoim bogatym przy­jacielem, który miał tak niesamowite oczy, że od ich spojrzenia aż cierpła skóra.

Pieniądze, które miała odziedziczyć, znajdo­wały się pod zarządem powierniczym, więc chcąc nie chcąc, była skazana na życie u boku wuja. Nie było dnia, by nie czekała na kogoś, kto wybawi ją z opresji. Niestety, prymitywny kowboj, który ją w tej chwili zaczepiał, w niczym nie przypominał dzielnego rycerza na białym koniu.

- Skarbie, nie wiesz, co tracisz. Możemy się nieźle zabawić - czarował natrętny adorator, nie dając za wygraną.

Położył rękę na jej ramieniu, ale cofnęła się tak gwałtownie, jakby zamiast palców miał węże.

- Ejże, nie uciekaj! Myślisz, że nie wiem, jak należy traktować damy?!

Nikt nie zwrócił uwagi na mężczyznę, który nagle uniósł głowę, by ze swego mrocznego kąta zerknąć w stronę baru. Nikt też nie dostrzegł groźnego błysku w jego szarych oczach ani nie podchwycił spojrzenia, którym zmierzył dziew­czynę i jej towarzysza, zanim wstał, aby do nich podejść.

On też miał na sobie dżinsy, tyle że zupełnie inne niż supermodne spodnie Fay. Jego dżinsy były wytarte i ubrudzone, a zniszczone buty nijak się miały do eleganckiego obuwia, w które stroili się kowboje z miasta. Na głowie miał mocno sfatygowany czarny kapelusz, zaledwie parę to­nów ciemniejszy od gęstych włosów wymykają­cych się spod ronda. Był wysoki. Bardzo wysoki. Do tego smukły i dobrze zbudowany.

I doskonale znany w tych stronach, zwłaszcza z porywczości i twardych pięści, które teraz pozornie swobodnie opuścił.

- Zobaczysz, jak mnie lepiej poznasz, bę­dziesz w siódmym niebie... - obiecywał natręt, lecz spostrzegłszy nadchodzącego mężczyznę, urwał w pół zdania i zastygł w komicznej pozie, z głową zadartą lekko do góry. - Aaa... Cześć, Donavan - odezwał się speszony. - Nie wiedzia­łem, że ona jest z tobą.

- Teraz już wiesz - odparł przybysz głębokim, ponurym głosem, od którego Fay przeszły ciarki.

Odwróciła się, by na niego popatrzeć, i to jedno spojrzenie wystarczyło, by poczuła, że jej serce należy do niego. Z wrażenia zaparło jej dech.

- Wreszcie się zjawiłaś - stwierdził sucho, biorąc ją za ramię i pomagając zejść z wysokiego stołka.

Następnie podał jej kufel z piwem i rzuciwszy niefortunnemu podrywaczowi miażdżące spoj­rzenie, zaprowadził ją do swojego stolika.

- Dziękuję - wyjąkała, kiedy usiedli.

Niedopalony papieros tlił się na brzegu wyszczerbionej popielniczki, obok której stała szklanka z niedopitą whisky. Fay zwróciła uwa­gę, że siadając do stołu, mężczyzna nie zdjął kapelusza.

To potwierdzało jej wcześniejszą obserwację, że mężczyźni z Dzikiego Zachodu nie przywiązu­ją większej wagi do manier, które w jej rodzin­nych stronach uchodzą za normę.

Kiedy jej nowy znajomy sięgnął po papierosa, by się nim głęboko zaciągnąć, zauważyła, że ma krótko przycięte, czyste paznokcie. Co prawda jego palce były uwalane jakimś smarem, ale i tak spodobały jej się jego piękne dłonie, których nie ozdabiał żadną biżuterią. Oto ręce, którymi zara­bia się na życie, pomyślała.

- Jak się nazywasz? - spytał znienacka.

- Mam na imię Fay - odparła z wymuszonym uśmiechem. - A ty?

- Ludzie mówią do mnie Donavan.

Upiła mały łyk piwa i skrzywiła się z nie­smakiem. Było okropne. Zdegustowana zerknęła niechętnie na zawartość kufla, budząc taką reak­cją lekki uśmieszek na wargach mężczyzny.

- Nie pijesz piwa ani nie bywasz w takich barach. Co robisz w tej dzielnicy, nowicjuszko? - zapytał z charakterystycznym południowym akcentem.

- Uciekam z domu. - Roześmiała się. - Umykam przed strażą więzienną. Chcę się zabawić. Buntuję się. Myśl, co chcesz.

- A jesteś chociaż pełnoletnia? - zapytał wy­mownym tonem.

- Jeśli pytasz, czy wolno mi zamówić piwo, odpowiedź brzmi: tak. Za dwa miesiące skończę dwadzieścia jeden lat.

- Nie wyglądasz na tyle.

Przyglądała się surowym rysom opalonej twa­rzy i gęstym, niesfornym włosom. Wystarczyłoby trochę popracować nad jego wyglądem, porząd­nie go ostrzyc, elegancko ubrać, i byłby zabójczo przystojny, oceniła.

- Mieszkasz tu? - zagadnęła.

- Od urodzenia.

- Pracujesz?

- Dziecko, w tej części Teksasu wszyscy pracują. No, może z paroma wyjątkami. - Skrzy­wił się, zerknąwszy na jej bransoletkę z brylan­tami. - Wizyta w wiejskiej knajpie z czymś takim na ręku może się źle skończyć. Lepiej zsuń rękaw.

Zastosowała się do tej rady, choć w domu z reguły ignorowała cudze polecenia. Speszona taką uległością ze swojej strony próbowała pocie­szyć się stwierdzeniem, że chyba już się upiła. Akurat, dwoma łykami piwa!

- Czym się zajmujesz, kiedy nie mówisz in­nym, co mają zrobić? - spytała z ironią.

Zajrzał w jej zielone oczy.

- Jestem brygadzistą na ranczu. Płacą mi za to, żebym wydawał polecenia.

- Ach... więc jesteś kowbojem.

- Można tak to nazwać.

- Nie znam żadnego prawdziwego kowboja.

- Nie pochodzisz z tych stron.

Pokręciła głową.

- Urodziłam się w Georgii. Moi rodzice zginę­li w katastrofie lotniczej, więc musiałam tu przy­jechać i zamieszkać z wujem. - Zagwizdała cicho. - Nie masz pojęcia, co to za życie.

- To je zmień - rzucił prosto z mostu. - Tyl­ko skazańcy są zmuszeni siedzieć w więzieniu. Ty masz wolny wybór i w każdej chwili mo­żesz wycofać się z układu, który ci nie od­powiada.

- Łatwo ci mówić - warknęła. - Jestem boga­ta. Ohydnie bogata. Tyle że moje pieniądze są zamrożone w funduszu powierniczym i będę mogła położyć na nich łapę dopiero w dniu dwudziestych pierwszych urodzin. Wuj, który zarządza funduszem, liczy, że do tego czasu wyda mnie za mąż za swojego wspólnika, co pozwoli mu zgarnąć część mojego majątku.

- Mówisz poważnie? - zaciekawił się.

Sięgnął po whisky, upił łyk i gwałtownym ruchem odstawił szklankę.

- Powiedz mu, żeby się od ciebie odczepił - poradził - i rób, co chcesz. Jak miałem tyle lat co ty, pracowałem na własne konto, a nie na jakichś krewniaków.

- Jesteś facetem - stwierdziła.

- I co z tego? Nie słyszałaś o feministkach?

Uśmiechnęła się. A jednak jest w tej spelunce ktoś, kto również o nich słyszał.

- To nie dla mnie - wyznała. - Jestem mięcza­kiem.

- Wolne żarty, moja pani. Gdyby rzeczywi­ście było tak, jak mówisz, nie miałabyś odwagi przyjść tu w środku nocy i zamówić piwa. Żadna tchórzliwa panienka nie zrobiłaby czegoś takiego.

- Owszem, zrobiłaby, gdyby została do tego zmuszona - odparowała z uśmiechem, który roz­palił iskierki w jej oczach. - Poza tym przy­chodząc tutaj, wcale tak dużo nie ryzykowałam, bo ty tu jesteś.

Uniósł lekko głowę.

- Więc myślisz, że ze mną jesteś bezpieczna - mruknął z zaciekawieniem. - Że nic ci z mojej strony nie grozi, tak?

Serce zabiło jej niespokojnie.

Donavan patrzył na nią jak dorosły mężczyzna na atrakcyjną kobietę i zwracając się do niej, zniżał głos, który brzmiał miękko i zmysłowo.

- Na to liczę - przyznała po chwili mil­czenia. - Wiem, że głupio zrobiłam i że szu­kam guza. Ale mam nadzieję, że ty mi go nie nabijesz.

Tym razem w jego uśmiechu nie było śladu drwiny.

- Mądra dziewczynka. Szybko się uczysz - pochwalił ją.

- A co? Czy to jest jakaś lekcja?

Dopił whisky.

- Lekcja życia - odparł. - Z rodzaju tych, które trzeba wiele razy powtarzać, zanim się je zapamięta. Wstawaj. Odwiozę cię do domu.

- Naprawdę muszę jechać? - Westchnęła za­wiedziona. - Dzisiejsza eskapada to moja pierw­sza, i kto wie, czy nie ostatnia przygoda.

Zsunął kapelusz na bakier i spojrzał na nią z góry.

- Skoro tak, postaram się, żebyś miała co wspominać - oznajmił, wyciągając ku niej szczup­łą, mocną dłoń. - Gotowa? - zapytał, gdy podała mu rękę.

Nie bardzo rozumiała, do czego Donavan zmierza, a jednak intuicyjnie przeczuwała, że może mu zaufać.

- Gotowa.

Skinął głową, po czym wziął ją za rękę i po­prowadził do wyjścia. Widziała, że wiele oczu zwraca się w ich stronę, ale nikt nie próbował ich zaczepiać.

- Zdaje się, że wszyscy cię tu znają - zauwa­żyła, gdy znaleźli się na dworze, w chłodnym nocnym powietrzu.

- Oj, tak - przyznał - znają mnie doskonale. Parę razy wywróciłem ten bar do góry nogami.

- Do góry nogami? - powtórzyła z niedowie­rzaniem.

- Owszem, wióry tu leciały. No cóż, młoda damo, czasem bywa i tak, że mężczyźni pakują się w kłopoty, a w pobliżu nie ma kobiety, która chciałaby ich z tego wyciągnąć.

- Ja wcale nie mam na to ochoty...

- Dziewczyno! - Parsknął śmiechem. - To, jaka jesteś, masz wypisane na twarzy. Na zielono. Nie mam nic przeciwko niewinnej przygodzie, ale na nic więcej nie licz - rzekł z naciskiem, mrużąc oczy. - Jak tu trochę pomieszkasz, na pewno się dowiesz, że nie cierpię bogatych ko­biet. Życzliwi powiedzą ci, dlaczego. Dziś jednak będę wspaniałomyślny.

- Nic z tego nie rozumiem. - Wzruszyła ra­mionami.

- Byłbym zaskoczony, gdybyś rozumiała - powiedział ze śmiechem, w którym nie było ra­dości. Potem przyjrzał jej się uważnie. - Nie wol­no ci biegać samotnie. To zbyt niebezpieczne.

- Ciągle to słyszę. - Starała się nadać swoje­mu głosowi dojrzałe brzmienie. - Tylko jak mam poznawać życie, skoro wszyscy usiłują trzymać mnie pod kloszem?

- Może właśnie zaczynasz je poznawać - odparł, prowadząc ją w stronę szarego zdeze­lowanego i porysowanego pick - upa. - Mam nadzieję, młoda damo, że nie liczyłaś na rolls - royce'a. Niestety, nie nadaje się do wożenia krów.

Poczuła się okropnie. Donavan zauważył jej zmieszanie i pożałował tej niepotrzebnej uwagi, która w założeniu miała być po prostu zabawna.

- Nie interesuje mnie, czym jeździsz. Jeśli o mnie chodzi, mógłbyś równie dobrze przyjechać tu na koniu. Nie oceniam ludzi po tym, co mają.

Spojrzał na nią kątem oka.

- Wiem - odparł cicho. - Przepraszam. To miał być żart. Uważaj przy wsiadaniu, nie skalecz się o sprężynę. Nie miałem czasu naprawić tego fotela.

- W porządku. - Zgrabnie wsiadła do szoferki, w której zmieszały się przeróżne wiejskie zapa­chy. Kiedy Donavan usiadł za kierownicą, dołą­czyła do nich nuta tytoniu i wyprawionej skóry.

- Przyjechałaś tu samochodem? - zapytał, uruchomiwszy silnik.

- Tak.

Rozejrzał się po parkingu. Pośród zaniedba­nych półciężarówek i zakurzonych samochodów terenowych lśnił metalicznym błękitem elegancki mercedes.

Donavan uśmiechnął się pod wąsem.

- Tak. Nie pytaj, czym przyjechałam - mruk­nęła speszona. - Owszem, to mój samochód.

- Ładne rzeczy! - Roześmiał się krótko. - Le­dwie się poznaliśmy, a ty już się złościsz. Można wiedzieć, czym się zajmujesz, kiedy nie pod­rywasz obcych facetów w knajpach?

- Uczę się grać na pianinie, trochę maluję. I staram się nie oszaleć w czasie niekończących się przyjęć i porannych spotkań przy kawie.

Aż gwizdnął przez zęby.

- To się nazywa życie!

Odwróciła się w jego stronę, żeby lepiej wi­dzieć jego ładny profil.

- A ty czym się zajmujesz?

- Najczęściej uganiam się za bydłem. Poza tym wyliczam procent dochodu, decyduję, które zwierzęta pójdą na ubój, zatrudniam i zwalniam pracowników, jeżdżę na konferencje, podejmuję strategiczne decyzje - wyliczał. Na moment oder­wał wzrok od drogi i spojrzawszy na Fay, dodał: - Od czasu do czasu zasiadam w zarządzie dwóch korporacji.

Zmarszczyła brwi.

- Czy mi się zdawało, czy mówiłeś, że jesteś brygadzistą na farmie?

- Prawdę mówiąc, moje stanowisko jest nieco inne - odparł beztrosko - ale nie ma sensu o tym opowiadać. Dokąd chcesz jechać?

Zaskoczył ją tym pytaniem, musiała więc szyb­ko przestawić myślenie na inne tory. Chwilę milczała, obserwując przez okno tonące w mroku płaskie równiny południowego Teksasu.

- Sama nie wiem... Po prostu nie chcę wracać do domu.

- W San Moreno jest dzisiaj fiesta. Byłaś kiedyś na czymś takim?

- Nigdy! - Oczy jej zalśniły z radości. - Jedź­my tam, dobrze?

- Czemu nie. Ale uprzedzam, że to żadna atrakcja, tylko piwo i tańce. Lubisz tańczyć?

- Bardzo! A ty?

Uśmiechnął się.

- Jak trzeba, to zatańczę. Za to jeśli chodzi o piwo, nie mam najmniejszych oporów.

- Udało mi się polubić kawior, więc nie jest wykluczone, że podobnie będzie z piwem - po­wiedziała.

Powstrzymał się od komentarza. Włączył ra­dio, z którego popłynęła muzyka country. Fay oparła głowę o zagłówek fotela i zamknąwszy oczy, uśmiechnęła się do siebie.

To niesamowite, pomyślała, że tak bardzo ufa człowiekowi, którego dopiero co poznała. Chwi­lami zdawało jej się, że zna go od dawna.

To uczucie towarzyszyło jej przez całą drogę do San Moreno, małego, pokrytego pyłem mias­teczka, w którym odbywała się fiesta. Mieszkań­cy tańczyli na rynku w takt skocznej meksykańs­kiej muzyki, wygrywanej przez zespół mariachis. Dookoła stały kolorowe stragany z piwem, tequilą i meksykańskimi potrawami. I choć muzyka dudniła tak głośno, że aż bolały uszy, a piwo było ciepłe, wszyscy bawili się doskonale.

- Z jakiej okazji świętujemy? - spytała, z tru­dem łapiąc oddech, gdy wirowali wśród tańczą­cych.

- Czy to ważne? - Roześmiał się, obracając ją w takt melodii.

Pokręciła głową. Po raz pierwszy w życiu czuła się szczęśliwa i całkiem beztroska. Nawet gdyby miała jutro umrzeć, nie czułaby żalu, bo na osłodę zostałyby jej wspomnienia tej cudow­nej nocy. Piła więc ciepłe piwo, które z każdym łykiem miało lepszy smak, i tańczyła otoczona mocnymi ramionami Donavana. Opierała głowę o jego szeroką klatkę piersiową i chłonęła za­pach, który uderzał jej do głowy mocniej niż alkohol.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin