Palmer Diana - Long tall Texans series 10 - Aniołki Emmetta.rtf

(329 KB) Pobierz
DIANA PALMER

Diana Palmer

ANIOŁKI EMMETTA

tłumaczyła Magdalena König

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W biurze panował nieopisany rozgardiasz. Melody Cartman popatrzyła tęsknym wzrokiem na szeroki parapet za oknem, zastanawiając się, co by było, gdyby tam stanęła w poszukiwaniu chwilowego wy­tchnienia. Spojrzawszy jednak na swego świeżo oże­nionego kuzyna Logana Deverella, i jego promienie­jącą małżonkę, Kit, uznała, że nie może im psuć miodowego miesiąca.

- Na pewno sobie poradzisz - konspiracyjnym szeptem uspokoiła ją Kit. - W razie czego mów klientom, że Logan wraca za tydzień, a do tego czasu ich rachunkami zajmuje się Tom Walker.

- Jesteś pewna, że go uprzedził? - spytała Melody, która miała niedawno okazję poznać wybuchowe usposobienie Walkera na własnej skórze.

Tom Walker zaczynał karierę zawodową w No­wym Jorku, ale z powodów osobistych przeniósł się do Houston. Urodził się w Dakocie Południowej i często powtarzał, że Teksas przypomina mu rodzinny stan. Melody nie byłaby zdziwioną gdyby się okazało, iż Walker spędził dzieciństwo wśród tamtejszych gór­skich niedźwiedzi, bo niekiedy zachowywał się jak jeden z nich.

- Na pewno, daję ci słowo - zapewniła ją Kit. - Słyszałam na własne uszy, jak z nim rozmawiał.

- No to w porządku. Kiedy poznałam Walkera wydał mi się całkiem miły. Ale nie zapomnę tego dnia, kiedy zaprowadziłam do niego klienta przysłanego przez pana Deverella akurat w chwili, kiedy wyrzucał kogoś z gabinetu. W rezultacie obaj klienci wzięli nogi za pas, a wszystko skrupiło się na mnie. Niby nie powiedział nic złego, nawet nie podniósł głosu, ale wychodząc od niego, czułam się, jakby czołg po mnie przejechał.

- Dlaczego nie mówisz Loganowi po imieniu? Przecież jest twoim kuzynem.

Melody spojrzała na postawnego bruneta, który rozmawiał z kimś przez biurowy telefon.

- Wolę poczekać na inicjatywę z jego strony - od­parła.

- Możesz być pewna, że tym razem nie zapomniał porozumieć się z Tomem, więc nic ci z jego strony nie grozi. Myślisz, że przez tydzień dasz sobie sama radę?

- Teraz albo nigdy - dzielnie odrzekła Melody, siląc się na beztroski uśmiech, który sprawił, że stała się niemal ładna.

Była wysoką, mocno zbudowaną młodą kobietą o łagodnie zaokrąglonej, piegowatej twarzy, długich, kasztanowych włosach o złotawych refleksach i piw­nych, nakrapianych złotymi plamkami oczach. Byłaby całkiem atrakcyjną gdyby o siebie zadbała, pomyślała Kit. Niestety, Melody chodziła zwykle w zapinanych pod szyję bluzkach z długimi rękawami albo skrom­nych kostiumach, a do tego wybierała kolory, które byłyby lepsze dla brunetki o ciemnej karnacji.

- Tom nie jest taki zły, trzeba go tylko bliżej poznać - dodała Kit. - A tamtego faceta przepędził za bezczelne napastowanie jego sekretarki. Nigdy nie złości się bez powodu. Jest samotny, nie ma nikogo oprócz zamężnej siostry i siostrzeńca. I nie spotyka się z kobietami.

- Nie rozumiem, po co mi to mówisz.

- Jest przystojny i inteligentny, a do tego bogaty.

- Ten twój opis pasuje jak ulał do mordercy, o którym piszą dziś w gazetach - chłodno zauważyła Melody, wskazując leżące na jej biurku brukowe pismo z supermarketu.

Kit rzuciła okiem na gazetę, której pierwszą stronę zajmowały wyjątkowo makabryczne kolorowe foto­grafie ofiary brutalnego mordu.

- Czytujesz takie szmatławce?! - zdumiała się Kit, krzywiąc się z obrzydzenia. - Potworne zdjęcia!

- Podobno jesteś detektywem. Myślałam, że detektyw musi być uodporniony na takie widoki - rzekła Melody.

Kit zrobiła zakłopotaną minę.

- Na ogół jest, ale morderstwa to nie moja specjalność.

- Wcale ci się nie dziwię. Ja też nie lubuję się w okropnościach. Kupiłam tę gazetę, bo na drugiej stronie podaj ą nową odchudzającą dietę. Popatrz, jaka fajna! Niczego nie trzeba się wyrzekać, wystarczy mniej jeść i unikać słodyczy.

- Ale ty wcale nie jesteś gruba! - obruszyła się Kit.

- Tylko za wysoka i mam zbyt obfite kształty - westchnęła Melody. - Wolałabym być smukła i wio­tka.

- Nic ci nie brakuje.

- Może ty tak uważasz, ale...

Nagły tumult na korytarzu nie pozwolił jej skończyć zdania. Obie z Kit odwróciły głowy. W drzwiach biura ukazał się Emmett Deverell z trójką dzieci. Wszystkie miały na sobie indiańskie stroje, w których zapewne występowały podczas niedawnego Święta Dziękczy­nienia. Znane ze swoich wybryków dzieciaki do tego stopnia przypominały małych Indian, iż Melody nie byłaby zdziwioną gdyby się okazało, że przed chwilą przypiekały nad ogniskiem stopy jakiejś bladej twarzy.

Guy, najstarszy syn Emmetta, stanął tuż przy ojcu, mierząc Melody pełnym niechęci wzrokiem. Nato­miast Amy i Polk z miejsca podbiegli do swojej ulubionej ciotki.

- Cześć, Kit! - wrzasnęli równocześnie. - Dzień dobry, Melody. Czy możemy posiedzieć w biurze i pooglądać telewizję?

- Obiecuję, że będziemy grzeczni - dodała od siebie Amy, podnosząc głowę i patrząc na Melody proszącym wzrokiem. Miała takie same oczy jak jej ojciec. - Tata musi pojechać na lotnisko po bi­lety, ale ja i Polk wolimy posiedzieć przed tele­wizorem.

- Macie wspaniałe stroje - zachwyciła się Melody.

Guy udał, że tego nie słyszy, Polk zdążył tym­czasem włączyć telewizor.

- Amy, nie ma „Big Birda”! - oświadczył roz­czarowany malec.

Melody przyjrzała się całej trójce. Każde z nich na swój sposób wdało się w ojca. Zwłaszcza najstarszy Guy. Chłopiec był nad wiek wysoki, miał tak samo pociągłą twarz i równie ciemne włosy. Amy byłaby bardziej podobna do matki, gdyby nie oczy. Cała trójka odziedziczyła po ojcu zielone oczy.

Poprzednim razem Emmett przyszedł do biura specjalnie po to, by zrobić Melody awanturę. Ten ranczer spod San Antonio żywił do niej nieprzejed­naną urazę. Uważał za skandal, że dziewczyna nadal pracuje u Logana, z którym wiązało go pokrewień­stwo, a który stał się od niedawna powinowatym Melody przez małżeństwo z Kit. Po tamtej wizycie Melody przez kilka dni nie mogła dojść do siebie. Postanowiła, że tym razem nie da się sponiewierać. To, że Emmett jest od niej sporo starszy, nie oznacza, że może nią bezkarnie pomiatać.

- Amy i Polk chcieliby zostać w biurze, aż wrócę z lotniska - zwrócił się do Melody, udając uprzejmość. O Guyu nie wspomniał. Chłopak nie lubił jej tak samo jak on.

Mimo strachu i zdenerwowania Melody starała się zachować spokój. Popatrzyła na niego wyzywającym wzrokiem.

- Pytasz mnie, czy pozwolę im zostać?

W zielonych oczach Emmetta zabłysła hamowana złość.

- Tak. Pytam i proszę - wycedził.

- Jeśli tak, to nie mam nic przeciwko temu, żeby Amy i Polk pod twoją nieobecność oglądali telewizję - odparła ucieszona swoim pierwszym małym trium­fem.

Emmettowi nie spodobało się wyzywające spo­jrzenie Melody i jej ironiczny uśmieszek. Gdyby nie to, że dzieciaki od samego rana dawały mu do wiwatu, nigdy by tutaj nie przyjechał. Ta upokarzająca sytua­cja doprowadzała go do furii.

- Nie ułatwisz im ucieczki albo czegoś jeszcze gorszego? - zapytał sarkastycznym tonem, robiąc oczywistą aluzję do dawnego incydentu, kiedy to Melody pomogła swemu bratu Randy'emu porwać Adeli, ówczesną żonę Emmetta i matkę jego dzieci.

O nie, powiedziała sobie w duchu Melody, nie będziesz się dobierał do mojego sumienia! Nie wymusisz na mnie w ten sposób poczucia winy! Spojrzała mimochodem na gazetę z makabrycznymi zdjęciami i przypomniała sobie, co opowiadała jej Kit po po­wrocie z wizyty u Emmetta w San Antonio. Uśmiechając się słodko, wzięła ze stołu brukowe pisemko.

- Czytałeś już, co piszą dziś o tym strasznym morderstwie? - zapytała, podsuwając pod nos roz­złoszczonemu mężczyźnie stronę z makabrycznymi zdjęciami.

Emmett zbladł.

- Jasna cholera! - zaklął, zawrócił na pięcie i popę­dził do toalety.

Melody, Amy, Polk i Kit parsknęli śmiechem. Tylko Guy rzucił im wszystkim wściekłe spojrzenie i wybiegł za ojcem.

- Ma wyjątkowo wrażliwy żołądek - stwierdziła Melody, nawiązując do opowieści Kit o tym, że wystarczy napomknąć przy Emmettcie o jakimś krwa­wym wydarzeniu, a jemu od razu robi się niedobrze. Cecha doprawdy zaskakująca u ranczera, który był w dodatku mistrzem rodeo.

Emmett miał zresztą wiele innych, nie mniej zdu­miewających cech charakteru, które przychylnie do niego nastawioną kobietę mogłyby zaciekawić, a nawet zafascynować. Melody starannie złożyła gazetę i wło­żyła do torebki. Będzie miała cenną broń, na wypadek gdyby Emmett spróbował ją znowu zaatakować.

- Dobrze, dzieci, czujcie się jak u siebie w domu - zwróciła się do Amy i Polka.

- To był chwyt poniżej pasa! - zaśmiała się Kit.

- Sam się o to prosił, impertynent - mruknęła pod nosem, zerkając ku drzwiom, jakby się bała, że Emmett tylko czeka, by ponowić atak.

Kit z trudem opanowywała śmiech. Logan podszedł do żony i otoczył ją ramieniem.

- Co cię tak rozśmieszyło? - zapytał.

- Tata dostał mdłości. Melody go załatwiła! - za­wołała rozbawiona Amy.

- Jakim sposobem? - zaciekawił się Logan.

- To nasza tajemnica - odparła Kit. - My, kobiety, mamy swoje sposoby na takich facetów, jak ten twój kuzynek. Melody, tutaj masz numer, pod którym w razie czego możesz nas złapać.

- Dzięki. Ale obiecuję, że bez potrzeby nie będę wam zawracać głowy.

- Nie bój się Toma - upomniał ją Logan. - Tamtym razem to była moja wina. Zapomniałem mu powiedzieć, żeby zajął się moimi klientami, ale przed ślubem miałem tyle spraw, że po prostu wyleciało mi to z głowy.

- Rozumiem. Nic się nie martw, dam sobie radę.

- A gdyby ci Tom dokuczał, napuść na niego dzieciaki.

- Nie podsuwaj jej ryzykownych pomysłów - upo­mniała męża Kit. - No chodź, musimy się zbierać - dodała, biorąc go pod ramię.

- I nie pozwól, żeby Emmett cię wykorzystywał. Pamiętaj, że jesteś moją sekretarką, a nie opiekunką jego dzieci.

- Nie zapomnę.

- Do zobaczenia za tydzień!

- Cześć!

Wychodząc, Kit i Logan spotkali się w drzwiach z mocno pobladłym i zgaszonym Emmettem, za któ­rym kroczył Guy.

- To było wredne - ze złością oświadczył chłopak.

- Sami robicie ojcu podobne kawały - obruszyła się Melody. - Wiem o tym od Kit.

- My to co innego. Należymy do rodziny, a ty nie.

- Jak to nie? - zaprotestowała Amy. - Melody jest naszą ciocią. Prawdą tato?

Emmett miał minę zbitego psa.

- Wrócę po dzieci około trzeciej po południu - oznajmił, nie odpowiadając na pytanie córki.

- Jest naszą ciotką czy nie? - upierała się Amy.

- Jest, ale przyrodnią - wyjaśnił jej Polk.

- Aha - uspokoiła się dziewczynka. - Do zobacze­nia, tato, a ty, braciszku, pilnuj ojca, żeby mu się co nie stało.

- Nikt nie musi mnie pilnować - burknął Emmett. - Lepiej niech ona się pilnuje - dodał groźnie, spo­glądając na Melody.

- Emmett, uważaj! Gazeta jest w jej torebce - ostrzegł go Logan.

- Zdrajca! - zawołała Kit, uderzając męża w ra­mię.

- My, mężczyźni, musimy ze sobą trzymać - od­parł Logan ze śmiechem. - Wszystko wskazuje na to, że we współczesnym świecie mężczyzna stanie się wkrótce najbardziej zagrożonym gatunkiem. Tylko patrzeć, jak walczące feministki utworzą szwadrony śmierci i zabiorą się do tępienia przedstawicieli tak zwanej płci brzydkiej.

- Wcale bym się nie zdziwił - zawtórował mu Emmett. - Jak tak dalej pójdzie, pewnego dnia obudzi­my się w matriarchalnym społeczeństwie, w którym mężczyźni po spełnieniu swojej funkcji rozrodczej będą sprawnie likwidowani.

- Bardzo ciekawy pomysł - zaczepnie zauważyła Melody.

- Jak wam nie wstyd opowiadać takie dyrdymały?! - zgromiła ich Kit. - Radykalne poglądy zawsze zyskują największy rozgłos. Większość zwolenniczek ruchu wyzwolenia kobiet domaga się tylko sprawiedli­wości: równej płacy za równą pracę. Co w tym złego?

- Nie brakuje też mężczyzn równie zaciekle prze­śladujących kobiety - zauważył Logan, przyciągając Kit do siebie. - Nie słyszałaś o walce płci? Toczy się od zarania dziejów. Po prostu ostatnio więcej się o niej pisze.

- Pewnie tak - zgodziła się Melody. - Może koniec końców mężczyźni nie są zagrożonym gatunkiem.

- Zdjęłaś mi kamień z serca - mruknął Emmett. - Nie będę musiał trzymać warty przed bramą na wypadek natarcia żeńskiego szwadronu śmierci.

- Nie byłabym taka pewna siebie - ostrzegła go Melody.

- No proszę, a ja miałem cię za mimozę.

- Na pewno nie jestem mimozą, a do tego mam kolce - wesoło zauważyła Melody. - Jeśli się nie mylę, wybierałeś się po bilety na powrót do domu, prawda?

- Słyszałeś, z jaką nadzieją w głosie zadała ci to pytanie? - roześmiał się Logan. - Musiało ci to sprawić ogromną przyjemność. Stale narzekasz, że nie możesz opędzić się od kobiet.

Emmett nie wyglądał na ucieszonego. Bardziej przypominał gradową chmurę.

- Guy, idziemy - mruknął pod nosem. - Miłej podróży poślubnej - dodał, zwracając się do Logana i Kit. - Nie jestem zwolennikiem instytucji małżeń­stwa, ale życzę wam wszystkiego najlepszego.

- To przez mamę, bo odeszła i zostawiła go same­go - wyjaśniła Amy. - Dlatego tata nie chce się więcej żenić.

- Ale musi - z poważną miną stwierdził Polk. - Bo inaczej po co sprowadzałby do domu te wszystkie wystrzałowe dziewczyny?

- Głupi jesteś - skarcił go Guy. - To tylko dziew­czyny do zabawy. Nie po to, żeby się z nimi żenić.

- A co to jest dziewczyna do zabawy? - zaintereso­wała się Amy.

- To samo co chłopak do zabawy, tylko nie tak wysoki - wyjaśniła Melody, posyłając Emmettowi zjadliwy uśmiech.

Sposępniał jeszcze bardziej.

- Na nas już czas - szybko wtrąciła Kit. - Zabie­rzesz się z nami, Emmett? Jedziemy stąd prosto na lotnisko.

- Jasne. - Logan wziął kuzyna pod ramię. - Chodź, Guy. Do widzenia Melody, do zobaczenia za tydzień. Dzwoń, gdybyś miała jakieś problemy. Aha, byłbym wdzięczny, gdybyś któregoś dnia zajrzała do Tansy do szpitala. Chris będzie ją odwiedzał, ale znasz moją mamę i wiesz, że im więcej osób będzie ją miało na oku, tym lepiej.

- Możesz na mnie liczyć - zapewniła go Melody. - Wieczory zazwyczaj spędzam w domu.

- Bo nie ma takiego śmiałka, który odważyłby się z tobą umówić - skomentował Emmett.

Melody w milczeniu sięgnęła po torebkę z gazetą. W spojrzeniu, jakie Emmett rzucił jej na odchodnym, tliła się obietnica bezlitosnej zemsty.

 

Po wyjściu całego towarzystwa w biurze zapanował względny spokój. Przez pierwszych parę godzin ury­wały się telefony, ale później odzywały się rzadziej, a ponadto przyszło dwóch klientów, którzy chcieli osobiście sprawdzić stan swoich kont. Melody miała rachunki pod ręką, szef przed wyjazdem udzielił jej stosownych pełnomocnictw, wystarczyło je im oka­zać, więc wszystko poszło gładko.

Dzieci, o dziwo, nie sprawiały najmniejszego kło­potu. Siedziały cicho, oglądając programy edukacyj­ne, tylko raz poprosiły o drobne do automatu z napojami. Melody dała im monety, po czym nasłuchiwała z niepokojem, czy nie zaczną demolować automatu, ale nic się takiego nie stało, więc nareszcie mogła się zająć biurową robotą.

Załatwiła wszystkie sprawy i właśnie kończyła porządkować papiery na biurku, kiedy zjawił się Emmett, by odebrać dzieci.

- Czy musimy już iść? - jęknął Polk. - Zaraz będzie „Mister Rogers”.

- Nie ma mowy. Zbierajcie się! Jutro z samego rana wracamy do domu. Ale przedtem czeka mnie ostatnie rodeo: jazda bez siodła na nieujeżdżonym koniu.

- To jedna z najbardziej niebezpiecznych kon­kurencji, prawda? - spytała Melody.

Emmett lekceważąco wydął wargi i podniósł brwi. Czoło zasłaniało mu szerokie rondo teksańskiego kapelusza, którego nie raczył zdjąć z głowy.

- Każda konkurencja jest niebezpieczna dla nie­uważnego albo niedołężnego zawodnika. Ale nie dla mnie - odparł.

Wiedziała, że Emmett jest dobry w swym zawo­dzie. Był chodzącą legendą rodeo. Uważnie śledziła jego karierę, z czego on na szczęście nie zdawał sobie sprawy. Była entuzjastką rodeo, ale ze względu na wrogość, jaką jej okazywał, wolała się z tym nie zdradzać.

- Bardzo ci dziękujemy za gościnę. - Amy popat­rzyła na nią z uśmiechniętą buzią.

Melody odpowiedziała jej równie miłym uśmie­chem. Dziewczynka bardzo przypadła jej do serca. Mimo opinii strasznej psotnicy, była dzieckiem nie­zwykle wdzięcznym i czułym.

Emmett dostrzegł uśmiech Melody, który zrobił na nim nieoczekiwanie silne wrażenie. Nigdy by nie przypuszczał, że jeden uśmiech potrafi tak opromienić dosyć pospolitą twarz i uczynić ją piękną. Po raz pierwszy naprawdę przyjrzał się delikatnym rysom stojącej przed nim kobiety. Odruchowo powiódł spo­jrzeniem w dół jej ciała. Miała figurę, którą dobrze ułożony mężczyzna nazwałby bardzo kobiecą, to zna­czy, była świetnie i proporcjonalnie zbudowana, choć daleko jej było do smukłości. Adeli była jak trzcinka. Melody stanowiła jej przeciwieństwo.

Zirytowało go, że pomyślał o Melody jak o kobie­cie. Nie wolno mu tak myśleć o osobie, która wy­rządziła mu największą krzywdę. To ona wespół ze swoim niecnym braciszkiem zrujnowali mu życie. Nie tylko jemu, ale i jego dzieciom. Rozbili jego rodzinę. Bez trudu ją za to znienawidził.

- Powiedziałem, że idziemy - zwrócił się do dzie­ci. - Zaczekam na was w holu. - Nawet nie spojrzał na Melody.

- Guy cię nie lubi - stwierdziła Amy z dziecięcą otwartością. - Ale ja uważam, że jesteś super.

- Ja też bardzo cię lubię, skarbie - odparła Melody.

Amy odpowiedziała na to kolejnym promiennym uśmiechem. Podeszła do ojca.

- Możemy iść - powiedziała. - Czy pozwolisz mi pisać listy do mojej przyjaciółki? Do Melody?

- Później o tym porozmawiamy - odparł Emmett wymijająco. - Dziękuję za opiekę nad dziećmi - dodał po krótkim namyśle.

- Cała przyjemność po mo...! - Melody potknęła się o leżący na podłodze tomahawk i runęła jak długa na ziemię.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin