Jan Długosz
Komin Pokutników
1994
Wydanie polskie
Data wydania:
Wydanie 3, poprawione
Wydawca:
Prószyński i S-ka SA
www.proszynski.pl.
e-mail: info@proszynski.pl
ISBN: 83-85661-25-5
Wydanie elektroniczne:
Trident eBooks
OD WYDAWCY
„...U stóp Kościelca stoi kamień nagrobny ku czci Karłowicza z napisem „Non omnis moriar”. Taki napis mógłby być wyryty i na grobie Długosza. Pamięć Karłowicza jest wśród polskich alpinistów równie żywa dzisiaj, jak była żywa przed pół wiekiem. Pamięć po Długoszu przetrwa równie długie łata.
Karłowicz utrwalił swe stanowisko w taternictwie pośmiertnie wydanym tomem wspomnień. Po Długoszu pozostanie nie tylko lista zdobyczy górskich w Tatrach, Alpach, Kaukazie – świadectwo sukcesów alpinistycznych na wyjątkową miarę w Polsce, na najwyższą miarę w skali alpinizmu światowego – pozostanie po Długoszu również owa książka, którą w ostatnich miesiącach życia przygotował do druku – ów „Komin Pokutników”, który oprze się długo erozji czasu.”
JAN ALFRED SZCZEPAŃSKI
Minęło 28 lat od napisania powyższych stów w przedmowie do pierwszego wydania „Komina Pokutników”.
Czy oparł się on erozji czasu?
Lata kiedy wspinało się pokolenie Długosza i lata dziewięćdziesiąte to różne epoki w których trudno znaleźć wspólny mianownik. Dlatego też chcemy nowemu pokoleniu, zagubionemu w dzisiejszym rozpolitykowanym świecie przypomnieć książkę, która pomoże mu spojrzeć na góry i ludzi gór w inny sposób oraz sprowokuje do znalezienia nowego, własnego świata tam gdzie:
„... w mech odziany kamień
gdzie zaduma w wiatru graniu
gdzie powietrze ma inny smak...”
LAWINA
Kłęby rozpylonego w powietrzu śniegu zaczynają z wolna opadać. Stoję na niepewnych, chwiejnych nogach, zbierając myśli. W zupełnej pustce kołaczą jak muchy o szybę natrętne pytania: „Czy tylko ja się uratowałem? Trójka jest na pewno tam, na dole, ale gdzie jest Adam? Może został wyżej?”
Wytężam nie najlepszy wzrok; w górze majaczy ciemna sylwetka, przymrużam oczy: chyba się porusza...
– Adam, to ty?! – wrzeszczę.
– Janek! Żyjesz? – dolatuje niepewna odpowiedź.
Niewyraźna ciemna plama powiększa się, kontury zarysowują się ostrzej – wreszcie rozpoznaję wystraszoną twarz człapiącego ku mnie Adama. Wygląda raczej na całego, tylko czekan i czapkę porwała mu lawina.
– Aleśmy mieli niewiarygodne szczęście! – powtarzam chyba po raz dziesiąty.
– Tak, tak, chodźmy prędko do nich – odpowiada niespokojnie Adam.
Przytomnieję.
Za chwilę patrzymy w kilkusetmetrowe, przecięte prawie pionowym żlebem urwisko. Nie mówimy nic, wielkiej nadziei nie ma.
Schodzę wolniej, przeszkadza mi brak okularów i złe raki. Na niektórych głazach czerwone plamy: krew. Boję się tego, co zastaniemy. Wciąż nie mam jeszcze wrażenia, że to rzeczywistość, raczej zły sen. Jak w transie pokonuję trudne strome odcinki – chciałbym się zbudzić, ale w głębi duszy wiem, że to niemożliwe. Z dołu słyszę okrzyki:
– Janek, prędzej!
Mijam ostatnie kręte skały i widzę niewiarygodnie wielkie lawinisko sięgające aż pod zamarznięty staw, do połowy zasypaną figurkę Staszka i Adama, nerwowo grzebiącego rękami. Za chwilę cwałuję po ubitej lawinie i zaczynam ryć z drugiej strony bezwładnej ręki w skafandrze. To Hanka.
Nie wiem, czy to sekundy, minuty czy kwadranse, Hanka żyje; jest żółta jak Chińczyk – zdaje się, złamana ręka – ale żyje, choć potępieńczo szczęka zębami.
– Adam! Janek! – woła unieruchomiony złamaną nogą Staszek. – Zostawcie ją! Szukajcie Mańki!
Jak szaleńcy chwytamy za ginącą pod śniegiem linę i potykając się, upadając i podnosząc, wyrywamy ją z białego labiryntu. Lina, wściekle poskręcany wąż – robi przedziwne pętle, odbiega, zawraca. Opór, kopiemy gołymi rękami – psiakrew! – blok skalny i znów w lewo, w prawo, ósemki, łuki, wreszcie dół. Głębokość śniegu jest odwrotnością naszych nadziei, z uporem krwawimy palce o zamarznięty śnieg. Słychać tylko świszczące oddechy. Nad nami słońce, beznamiętne, obojętnie oświetlające nas słońce. Hanka i Staszek bez słowa czekają na wynik. Znikamy prawie w wykopanym dole, przeszkadzając sobie nawzajem.
Dokopuję się pierwszy. Głębokość ponad metr, leży głową w dół. Zlepione krwią włosy, ostatnie grudki śniegu i sina twarz. To chyba koniec. Adam ustawia jej język we właściwym położeniu i nagle... cichy jęk – zaczyna oddychać.
– Żyje! – krzyczę.
– Żyje... – cieszą się asystujący z oddali Hanka i Staszek.
Jest zupełnie nieprzytomna.
Słońce cofnęło się trochę ku zachodowi i obejmuje nas cień – kilkanaście stopni mrozu, trzecia po południu, za półtorej godziny noc. Przerywamy bezskuteczne cucenie.
– Adam, leć po Popradzkiego, ja zostanę z nimi. Znasz drogę?
– Przez próg do Złomisk, potem prosto?
– Tak. Wracaj zaraz. Jakieś jedzenie, tobogan – zadzwoń po „Zachrankę”*[1]!
– Trzymajcie się. Lecę!
– Adaś, tylko po gazie, po gazie, spiesz się! – wtrąca Staszek.
Adam pędzi twardym lawiniskiem, ale wnet zaczyna zapadać się w śniegu, fika kozła za jakimś wystającym głazem i znika. Zostaję sam z trzema połamańcami. Sam, na nie wiadomo jak długo – w najlepszym wypadku na pięć, sześć godzin, w najgorszym...
Cień obejmuje już Hankę, dochodzi do Staszka. Hen w górze, prawie kilometr nad nami, niedostępny Czeski Szczyt i Wysoka.
– Wiesz – mówi Staszek – kiedy to wszystko stanęło i spojrzałem do góry, o rany! – Pomyślałem, jak wysoko trzeba będzie podchodzić... Teraz – dodaje – żeby tylko jakoś z tego wyjść...
– No, no, nie jest znowu tak źle – odpowiadam niepewnie.
Robi się cholernie zimno. Nadaremnie usiłuję odszukać zarzucone w śniegu rękawiczki. Jestem w samej koszuli, bo na moim skafandrze i swetrze leży Maryna. Zaczyna mnie trząść – ponownie zabieram się do cucenia. Maryna nie reaguje na słowa, na rozcieranie skroni śniegiem, na klepanie po policzkach. Bełkocze coś. Wtem otwiera oczy i przypatruje mi się uważnie:
– Ktoś ty? – pyta. – Czemu mnie budzisz? Ja chcę spać! – zaczyna płakać: – Zostaw mnie! Zostaaw! Tak ciepło... Wiosna – ptaszki, pszczoły brzęczą... Zostaw! Brzęcząą!!
Po chwili otwiera oczy, tym razem przytomniejsza:
– Janek – szepce słabo – co się stało? Ja chcę do domu... Mamusiu!
Tłumaczę jej jak dziecku, że to jest niemożliwe; polecieliśmy z lawiną, Adam poszedł po pomoc i zaraz wróci. Kiwa potakująco głową, ale zaczyna znowu swoje:
– Czemuś mnie zbudził? Ja chcę do domu...
Jestem trochę tym wszystkim zmęczony. Na dobitek Staszek i Hanka dają znać o sobie chóralnymi krzykami i szczękaniem zębów – nie czują zmarzniętych nóg. „Muszę posadzić moich rozbitków razem – myślę – zawsze cieplej. Najlepiej będzie ściągnąć Staszka w dół”. Ale napotykam opór; optymizm Staszka przez te półtorej godziny ulotnił się trochę i nie pozwala ruszyć złamanej nogi. Niosę w górę na wpół przytomną Marynę i wracam po Hankę. Odwracam się na krzyk. Maryna jak wańka-wstańka kiwa się nad Staszkiem:
– Ktoś ty? Ja idę do domu...
– Mańka! Mańka! Zwariowałaś? Uważaj!! Janek! Janek! Bo ona upadnie i do reszty mi złamie tę nogę!
Zanim zdążyłem dolecieć, Maryna, zataczając się jak nałogowy alkoholik, schodzi w dół – w połowie lawiniska leży jak długa. A więc – od początku. Wreszcie wszyscy są razem. Sadzam ich na skafandrze. Robi się zupełnie ciemno. Noc.
Była nas piątka: Maryna, Staszek, Hanka, Adam i ja. Zdecydowaliśmy się na powrót do Krakowa i z żalem patrzyliśmy na skrzącą w słońcu lodem panoramę Mięguszowieckich Szczytów i ciemne, gdzieniegdzie tylko przyprószone śniegiem urwisko Kazalnicy. Wiedzieliśmy, że góry zobaczymy nie wcześniej jak wiosną, słonecznym, ciepłym kwietniem. I nagle Staszek zawołał:
– Popatrzcie! Chmurka nad Żabim Koniem!
Rzeczywiście – maleńka różowa chmureczka. To ona była wszystkiemu winna. Dobrze po południu, zamiast jechać wygodnie w wagonie, daliśmy się zaskoczyć zmierzchowi pod wierzchołkiem Rysów. Ciemną już nocą dygotaliśmy w burzy i zawiei na szczycie, a Staszek usiłował znaleźć drogę. Robiło się coraz przepastniej, teren nawet jak na noc – kiedy nie widać ekspozycji – był stanowczo za stromy.
W końcu dobrnęliśmy do rozległych śnieżnych pól, ukrywających na swoich zboczach maleńkie pudełeczko – Chatę pod Rysami. Dolinkę zaległa mgła – pierońskie zimno – dziewczęta skarżyły się na odmrożone nogi. Rozstawiliśmy się w tyralierę, przeszukując stok. Mieliśmy szczęście, jak po sznureczku trafiliśmy na majaczące w ciemności schronisko. Zimą nikt tu nie mieszka. Wewnątrz ciemno, zimno – nie palono ładnych parę miesięcy – temperatura poniżej zera. Troskliwie zamknęliśmy targane śnieżycą okno.
Spaliśmy jak zabici, nie słysząc jednej z największych tatrzańskich śnieżyc, jaka rozszalała się wkrótce. Rankiem termometr pokazywał minus 25 stopni, a huragan pędząc masy śniegu, chciał zerwać dach. O wychyleniu choćby nosa na zewnątrz nie mogło być mowy. Zaczęły się perypetie z paleniem w piecu. Rozpalony ogień natychmiast zgasł. Kiedy wykryliśmy, że rura do komina zatkana jest papierem, wiatr zaczął nam dąć śniegiem poprzez palenisko na pokój. Staszek znalazł gdzieś w rupieciarni komin z kogutkiem od wiatru. Wyprawa – by ustawić go na dachu – trwała około pół godziny, a Adam odmroził rękę. Ale jak za to potem było ciepło... Odkryliśmy zamaskowany skład drewna i napaliliśmy jak w łaźni.
Miło wspominam tamte chwile. Naokoło nas szalało piekło, w krótkim czasie niszczące każde życie, a tutaj my – zagubieni w ogromnych śniegach, w samym sercu gór – samotni i niezależni, zastanawialiśmy się, jakąś potrawę można wykombinować z długiego makaronu i konserwowych „paradajków”. Wieczorem, kiedy wiatr targał z wściekłością okiennicami, zmywaliśmy talerze, śpiewając smętną „bandoskę”. Byliśmy szczęśliwi, że burza trwa, byliśmy szczęśliwi wbrew wszystkiemu, wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Koło południa przejaśniło się trochę. Mężczyźni postanowili zrobić wypad na Wysoką. Na szczęście wiatr pozwiewał śnieg z północnych ścian i nie groziły lawiny. Sto metrów pod wierzchołkiem zatrzymała nas przewieszka. Zrobiło się późno – musieliśmy zatrąbić na odwrót. Zmrok złapał nas koło przełęczy, ale światełko doprowadziło do schronu. Postanowiliśmy jutro powrócić.
Rano pogoda przedstawiała się kiepsko – lecz cóż, słowo się rzekło. Szczyt osiągaliśmy w huraganie, śnieżycy i mgle. Schodząc, tonęliśmy w białej pierzynie aż po uszy – śnieg zasypywał ślady. Nie obeszło się bez lekkich odmrożeń i trudno byłoby trafić do „domu”, gdyby nie Hanka stojąca z lampą naftową w oknie.
Ale na drugi dzień głód zaglądał nam w oczy. Nawet makaron i pomidory się skończyły. Należało wracać. Pogoda dopiero o zmroku pozwoliła na rekonesans. Szczyt Rysów i droga zejściowa tonęły w śniegu.
A więc jutro wieczorem powrót – zadecydowaliśmy.
Znaleziona przypadkiem puszka mięsa poprawiła humory. A może by tak rankiem – jeśli będzie ładna pogoda – skoczyć z dziewczętami na Czeski Szczyt? Zrobić kilka zdjęć?
Zimowe wieczory są długie. Ciemno robi się już po czwartej, a śpi się dopiero o dziewiątej. Co tu robić? Dyskutować, śpiewać, grać w karty – można też tylko do czasu.
Jako baczny obserwator zajmującej się tym nałogowo starej ciotki, miałem pewne umiejętności w tym kierunku. Z niewielu zestawień kart i pojęć natury ogólnej, że kier to miłość, a trefl – kłopoty, zapamiętałem zestawienie oznaczające śmierć: as trefl, dama trefl i dziewiątka trefl. Kiedy koło damy karo symbolizującej Marynę ułożyła się powyższa kombinacja – poczułem się trochę nieswojo. Reszta towarzystwa wyraziła pewne zainteresowanie:
– No, to postaw mnie! – z uśmiechem zaproponował Staszek.
Ku ogromnemu zdziwieniu mimo wielokrotnego tasowania i przekładania kart – as trefl, dama i dziewiątka otaczały Staszka wianuszkiem. Popatrzyliśmy na siebie...
– Teraz moja kolej – powiedział Adam. Wszyscy skupili się przy stole, kiedy odkrywałem karty. W najbliższym sąsiedztwie Adama czerniły się krzyże: as, dama...
Poczułem się bardzo głupio, jak mało kiedy w życiu. Coś, co sam traktowałem jako żart, coś, w co nie sposób było uwierzyć, mimo wszystko dawało wiele do myślenia. Kiedy kładłem kabałę dla siebie, czwórka zbitych głów zasłaniała widok na czarno-czerwone obrazki. Wszyscy milczeli, słychać tylko było podekscytowane oddechy. Obok mnie stały rzędem: as, dama, dziewiątka... Nagłym ruchem ręki zmiotłem karty:
– Do diabła z głupstwami!
Ale pogodny nastrój nie wrócił, milczeliśmy patrząc na siebie nieufnie.
– Polecimy z lawiną – zawyrokował Adam.
– Trzeba będzie cholernie uważać przy zejściu...
– Wrócimy wieczorem, jak nie będzie słońca – powiedział Staszek.
Usiłowałem się uśmiechnąć:
– Eee, kto by tam wierzył w karty...
To nie była prawda, mówiąc te słowa już słyszałem, że zabrzmiały fałszywie – irracjonalny niepokój z każdą chwilą rósł.
Dzień wstał piękny jak nigdy. Noc wypędziła strachy, a reszty dokonało nie oglądane od wielu dni słońce. Weseli pstrykaliśmy zdjęcia i w najlepszych humorach podchodziliśmy pod Kogutka*[2]. Śnieg był twardy, ale wczorajsza kabała podświadomie kazała dmuchać na zimne. W efekcie związaliśmy Staszka z dziewczętami i szliśmy ostrożniej niż zwykle. Na Kogutku ogarnęło nas znowu słońce i weszliśmy na oświecone południowe stoki. Tutaj spuszczane w dół małe kulki śnieżne szybko rosły w ogromne kule. Przytłumiony niepokój obudził się znowu.
– Jest cholernie lawiniasto – powiedziałem.
Ale Staszek miał do mnie jakieś zadawnione pretensje i każdą uwagę zbywał ironicznymi okrzykami. Zresztą słońce, ciepło – nie pozwalały uwierzyć w nieszczęście. A potem stało się to wszystko bardzo nagle.
Dochodziliśmy do szczytu, kiedy śnieg drgnął pod nogami i raczej wyczułem, niż usłyszałem tępy dźwięk. Nagle pobledli, przystanęliśmy bezradnie, patrząc w dół. Gdzie uciekać? Ogromne pola śnieżne odcinają odwrót, kilkanaście metrów nad nami wyrasta ze śniegu potężny głaz. Boże! Żeby się tam dostać...
– Uważajcie! Pękło! – krzyczę do Staszka i niepomni na nic, w szalonym, zwierzęcym wprost strachu przebiegamy kilkadziesiąt nerwowych kroków. Trzymam już z całej siły ręką chropowatą, mocną skałę, ale nie czuję się bezpiecznie. W żlebku nade mną widzę głęboką szczelinę w białej pokrywie – w dola słyszę gderający głos Staszka:
– Gdzie pękło? Gdzie pękło? Wcale nie jest lawiniasto...
Ale już podminował nas lęk. Adam zdławionym głosem żąda, żebym szedł dalej. Jestem bezradny jak dzie...
agu-agu