Slonimski Antoni - Kroniki tygodniowe 1927-1931.rtf

(1261 KB) Pobierz
Kroniki tygodniowe

Antoni Słonimski

 

 

 

Kroniki tygodniowe

 

1927–1931


O Kronikach Tygodniowych Antoniego Słonimskiego

 

Gdy 12 czerwca 1927 roku Antoni Słonimski drukował w „Wiadomościach Literackich” pierwszy odcinek swego wieloletniego cyklu, był już autorem dobrze znanym. Miał rozgłos wybitnego poety, opinię błyskotliwie dowcipnego i złośliwego satyryka, a także wymagającego i kapryśnego krytyka teatralnego. Sił w felietonie próbował wcześniej — z powodzeniem — w „Sowizdrzale” i „Cyruliku Warszawskim”. Był czytywanym powieściopisarzem i autorem dobrych reportaży. Świeżo, przed miesiącem, zadebiutował na scenie Teatru Polskiego jako dramaturg. Mniej pamiętano jego działalność plastyczną, od której rozpoczynał swe przygody z muzami — owe tempery, rysunki i gwasze, wystawiane w „Zachęcie” w latach 1916–1918, ilustracje do „Sowizdrzała”, grafikę książkową, konkursy, w których brał nagrody. Był w sile wieku (liczył lat trzydzieści jeden), miał ugruntowane poglądy, pewność siebie, ostre pióro i nie znał litości w walce o swoje racje.

Z „Wiadomościami Literackimi” współpracował od początku, od roku 1924. Drukował tu wiersze, artykuły literackie, recenzje z warszawskich premier, szkice z zakresu sztuk plastycznych, omówienia filmów, złośliwości w rubryce Książki najgorsze oraz liczne drobiazgi — fraszki, notatki, polemiki — zarówno pod nazwiskiem, jak pod pseudonimami. Do tych licznych wcieleń literackich i artystycznych dodać trzeba jeszcze jedno, już wcześniej w Słonimskim upostaciowane, ale dopiero teraz mające przybrać kształt pełny, wyrafinowany i bogaty: Kroniki tygodniowe utrwaliły w świadomości powszechnej obraz Słonimskiego jako klasyka felietonu.

Bywają dzieła pisane jakby na marginesie twórczości właściwej i dopiero z perspektywy czasu rosnące w znaczenie. To los listów Krasińskiego, Kronik tygodniowych Prusa, dzienników Żeromskiego czy Lechonia. Do tej kategorii należą, jak się zdaje, i Kroniki tygodniowe Słonimskiego. Ich autor za nurt główny swej twórczości zawsze uważał poezję. W latach Kronik nurt ten jak gdyby osłabł; w każdym razie felietony przyćmiły go i doraźną popularnością, i liczebnością. Od czerwca 1927 do września 1939 roku Słonimski wydał poemat Oko w oko (1928) i jeden tylko nowy tomik poezji, bodaj najświetniejszy: Okno bez krat (1935). Pisał też i wystawiał dramaty i komedie, drukował reportaże, opublikował powieść Dwa końce świata (1937). Wspomina się tu o tym, gdyż była to literatura, w której publicystyka tkwiła w utajeniu niemal przez cały czas; która towarzyszyła Kronikom przekładem tej samej problematyki na język emocji. Trudno zresztą oddzielić, zwłaszcza w drugiej połowie lat trzydziestych, Słonimskiego–publicystę od Słonimskiego–poety: obie te dziedziny twórczości czerpały obficie z zasobów dziejącej się historii, z burzliwych źródeł polityki i życia społecznego, w obu wypowiadał się ten sam system wartości, te same marzenia o świecie bez konfliktów, te same nadzieje na skuteczność słowa pisanego. Nadzieje z czasem słabnące i ustępujące nastrojom zwątpienia; autor wymienionego wyżej tomiku zamykał go słowami wiersza Rozmowa z poetą. „Smutnych twoich i trudnych słów nie chce, nie słyszy // Ten, który kraty wznosi i ten spoza krat”. Felieton wydawał się lepiej słyszalny i w Kronikach pisarz trwa nadal na swych uparcie bronionych pozycjach, aż do końca, do września 1939 roku — choć coraz wyraźniej widząc daremność swych perswazji.

Mieczysław Grydzewski, redaktor i dyktator „Wiadomości”, miał szczęśliwą rękę. Powierzając Słonimskiemu autonomiczny — zgodnie z tradycją gatunku — teren na ostatniej kolumnie tygodnika, oddawał mu jednocześnie pełnię władzy na tym terenie. Nie był to krok lekkomyślny: stanowiska poety i pisma w sprawach najważniejszych były tożsame, granice liberalizmu, charakteryzującego „Wiadomości”, zakreślone szeroko, podobnie jak granice wolności felietonisty. Autor i redaktor znali się doskonale z długoletniej (choć nie zawsze bezkonfliktowej, to prawda) współpracy i byli zaprzyjaźnieni. Dowody uzdolnień publicystycznych i satyrycznych Słonimski złożył wcześniej, a wśród tych dowodów były też liczące się akty odwagi krytycznej, uczciwości intelektualnej i zdolności szybkiej i stanowczej reakcji na wydarzenia z dziedziny życia politycznego, społecznego i kulturalnego.

Już pierwszy felieton ujawnił styl i charakter wypowiedzi Słonimskiego jako kronikarza „Wiadomości”. Jest w nim niemal wszystko: aktualność; krytycyzm spojrzenia na świat; złośliwość komentarza, kierowanego ad personam; aluzyjność, czytelna tylko dla wtajemniczonych (i po latach wymagająca komentarza); karykatura, doprowadzająca do absurdu; wreszcie gry słowne i kalambury, nie oszczędzające nazwisk atakowanych osób. Z czasem wyraźnie da się zauważyć postawa sceptyka i racjonalisty, pretekstowość wielu tematów, wiodąca od szczegółowej obserwacji ku uogólnieniu, zmiana problematyki w kierunku przewagi spraw polityczno–społecznych nad kulturalnymi. Zmieni się też tonacja wypowiedzi: osłabnie wiara w reformowalność świata, do głosu dojdzie refleksja pesymistyczna.

 

*

 

Słonimski cenił swoje tradycje warszawsko–inteligenckie. Wiele — jak sam twierdził — zawdzięczał ojcu, znanemu na gruncie stołecznym lekarzowi, Stanisławowi Słonimskiemu. Dziedziczył — po nim instynkt społeczny, trzeźwość spojrzenia na świat, wiarę w siłę rozumu, postawę mądrej tolerancji. Za jego pośrednictwem brał w spadku również pewne cechy całej formacji intelektualnej, jaką była warszawska inteligencja pozytywistyczna — jej liberalizm, praktycyzm, ideały służby społecznej, demokratyzm, jej optymizm. W sferze przekonań politycznych doktor Słonimski przekazał synowi sympatię dla Polskiej Partii Socjalistycznej i jej programu. Dla poety program ten ucieleśniał, jak się zdaje, wielkie marzenia końca XIX wieku i uniesienia roku 1905, a nie dyrektywy politycznego działania — pod jego piórem słowo „socjalizm” miało sens nieco utopijny. Do końca lat dwudziestych autor Kronik zaliczał się jednocześnie do sympatyków PPS i zwolenników Piłsudskiego. Po ojcu miał wreszcie Antoni Słonimski szybki refleks i cięty dowcip, z którego aż w nadmiarze czynił użytek w druku.

Był nade wszystko moralistą. Nie w sposobie głoszenia poglądów, lecz w ich podstawach. W jego systemie wartości wolność i godność człowieka były na pierwszym miejscu. Z tej zasady pierwszej wypływały inne, przekładała się ona na język ideologii. Tu miał swe źródła pacyfizm, owo „ceterum censeo” Słonimskiego, manifestowane w Kronikach stale, z uporem niemal nużącym. Wojna — to skrajna forma przemocy, dwukrotnie doświadczona w ciągu ostatnich kilkunastu lat, za żywej pamięci autora. W Kronikach jawi się ona jako wciąż aktualne zagrożenie, z którym należy walczyć wszelkimi siłami, zwłaszcza zaś wpływając na świadomość ludzi, od szkoły poczynając, poprzez wszelkie formy społecznej perswazji: publicystykę, literaturę, religię. Słonimski wielokrotnie podejmuje polemiki z apologetami wojny, z kultem armii, z metodami wychowania obronnego młodzieży, narażając się na łatwe do sformułowania zarzuty braku patriotyzmu i „obcości krwi”. Wskazuje na światowe plany zbrojeniowe, przestrzega przed lekceważeniem problemu przez rządy i opinię publiczną, przez prasę i radio. Ale też program swój pojmuje szerzej, jako system poglądów stanowiący o stosunkach międzyludzkich i formach współżycia społeczeństw. „Pacyfizm, który polega tylko na obawie wojny lub na wstręcie do organizowania zbiorowych morderstw — pisze — jest uczuciem dość słabym i bezpłodnym. Pacyfizm musi wynikać z szerszej koncepcji pojmowania świata i nie jest celem ostatecznym, ale jednym ze środków, jednym z warunków koniecznych przy organizowaniu życia ludzkości” (219[1]). A po latach, w Alfabecie wspomnień, w notatce o Carlu Ossietzkym, dopowiada: „Pacyfizm niewiele miał wspólnego z biernym, tołstojowskim nieprzeciwstawianiem się złu czy z naiwnym sekciarstwem. Byłem pacyfistą, co nie przeszkadzało mi w 1920 roku zgłosić się do armii. […] Pacyfizm nie oznaczał wtedy, jak to dziś chcą niektórzy nam wmówić, odmowy walki w obronie kraju. Warto przypomnieć, że była to postawa pewnych ugrupowań postępowej inteligencji, która konsekwentnie sprzeciwiała się stosowaniu wszelkiej przemocy politycznej, terrorowi państwa i broniła podstawowych Praw Człowieka”.

Te refleksje rodziły się z uważnej obserwacji procesów zachodzących we współczesnym świecie. Słonimski wyraźnie dostrzegał kruchość równowagi sił w Europie zorganizowanej na podstawach ustalonych przez traktat wersalski. Wzbierające fale nacjonalizmów i szowinizmów stanowiły dobrą pożywkę dla rodzących się ruchów totalistycznych. Autor Kronik trafnie oceniał faszyzm włoski, stosowane przezeń metody indoktrynacji, system terroru fizycznego, choć ograniczony jeszcze zakres historycznych doświadczeń i odległość od granic polskich pozwalały mu na lekceważąco — parodystyczną prezentację tego zjawiska. Jako groźne memento jawi mu się natomiast hitleryzm ze swą nie skrywaną brutalnością, z jawnym ludobójstwem, ze starannie reżyserowaną propagandą — nurt polityczny bezpośrednio zagrażający Polsce i Europie. W miarę rozwoju sytuacji zagrożenie to staje się coraz bardziej realne. „Hasła, które ryczy dwa miliony ludzi zebranych na placu berlińskim — pisze Słonimski w maju 1934 roku — godzą nie w Żydów niemieckich, ale w podstawy naszej wiary w człowieka i cywilizację. […] Chodzi o rzeczy niemodne, ale jeszcze nie zwalczone: o moralność, o sprawiedliwość, o człowieczeństwo”(193). Ma to swój wymiar moralny, ale i bezpośrednio polityczny. Gdy ostatnia z Kronik tygodniowych ukazała się drukiem, w numerze „Wiadomości Literackich” z datą 3 września 1939 roku, niepokoje Słonimskiego znalazły ponure potwierdzenie w niemieckich zagonach pancernych, ruszających na Warszawę.

 

*

 

O ile faszyzm włoski i niemiecki od początku oceniane były przez Słonimskiego jednoznacznie i bez wahań, o tyle Związek Socjalistycznych Sowieckich Republik (jak brzmiała ówczesna nazwa), wcielający ideę komunizmu w kształty dyktatury proletariatu, budził uczucia zmienne i refleksje niejasne. W poezji swoje stanowisko autor Kronik określa tytułem wiersza: Hamletyzm. Jego reportaż z roku 1932, Moja podróż do Rosji, rozpisany jest na głosy Entuzjasty i Sceptyka. W przedmowie do tego reportażu Słonimski zadaje sobie pytanie: „Czy jadę do kraju czerwonego terroru, czy do państwa żywego socjalizmu, o którym przecież każdy z nas marzył od dziecka?”. To pytanie rysuje początkową ambiwalencję uczuć i ocen, widoczną w Kronikach. Zdeklarowany zwolennik socjalizmu chwilami gubi się najwyraźniej w próbach rozumienia Związku Sowieckiego. Dziś, po doświadczeniach ostatniego półwiecza, łatwo to napisać. Wtedy wiedza o naszym groźnym sąsiedzie była jeszcze niepełna i obfitująca w sprzeczności, a dodatkowo mącona dymną zasłoną oficjalnej sowieckiej propagandy. Autor Kronik cenił zawsze spojrzenie własne, nie ulegające rozpowszechnionym stereotypom, nie poddane namiętnościom politycznych programów. Był ostrożny. Próbował ratować ideę socjalizmu przeciwstawiając ją jego „wynaturzeniom” w postaci realnych, historycznych wcieleń, budzących przynajmniej niepokój, jeśli nie grozę. Wspomniany wyżej reportaż opatruje w jednej z Kronik autokomentarzem: „Socjalizm w Rosji […] nie zdołał przeniknąć do życia. Nie socjalizm wytworzył te strony życia sowieckiego, o których mówię z obrzydzeniem, ale właśnie brak socjalizmu” (136).

Zapowiedź zniesienia GPU w roku 1934 Słonimski wita z nadzieją, nie wiedząc jeszcze, że wszystkie jego funkcje przejmie natychmiast NKWD. Nieufnie przygląda się rosnącemu kultowi Stalina, ale też pisze jednocześnie: „Jeśli Stalinowi uda się wygnać z Rosji głód i gorszy od głodu strach człowieka przed człowiekiem, niedoszły diakon zasłuży istotnie na wawrzyn największego wodza wszystkich narodów” (189). Z dzisiejszej perspektywy nadzieje to, delikatnie mówiąc, naiwne. Ale wówczas mieściły się w kategoriach racjonalnego rozumowania. Słonimski widzi rosnący w Związku Sowieckim terror, wie, co to są Wyspy Sołowieckie, co to jest mroźna północ. Wkrótce też obraz Związku nabiera w oczach felietonisty pełnej jednoznaczności. Nadchodzi okres wielkich czystek lat 1934–1937. Już w końcu roku 1934, po zabójstwie Kirowa, Słonimski nie ma żadnych złudzeń. Sowiety to państwo „największego skrępowania swobody słowa”, państwo, gdzie „władza i tak jest najokrutniejsza i najbezwzględniejsza, jaką ludzkość znała od wieków” (218). W roku 1936 jest to już kraj „okrutnego terroru, donosicielstwa i szpiegostwa” (287). W latach 1938–1939 diagnozy Słonimskiego są pozbawione wątpliwości. Wszelkie odmiany faszyzmu oraz komunizm w wydaniu sowieckim to w jego rozumieniu ten sam typ zagrożenia dla kultury europejskiej. W miejsce wartości chrześcijańskich (Słonimski pisze o „religii chrześcijańskiej”) wraca „kult siły i okrucieństwa. Kult walki nie przebierającej w środkach. To, co się dzieje w Sowietach, Niemczech i we Włoszech jest największym ruchem pogańskim, jaki istniał od dwu tysięcy lat” (359). I, podsumowująco: „Propagatorzy faszyzmu mają wspólną cechę z propagatorami bolszewizmu. Pogardę dla moralności” (405).

 

*

 

Przez cały czas w kręgu krytycznej obserwacji Słonimskiego znajdują się rodzime przejawy faszyzacji życia politycznego i społecznego. Wraz z rozwojem sytuacji wewnętrznej przybierają one na sile. To przede wszystkim ewolucja stylu sprawowania rządów w kierunku rządów autorytarnych. Sprawa brzeska (1930 — 1932), stanowiąca punkt zwrotny w stosunku autora Kronik do sanacji; utworzenie w roku 1934 obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej; konstytucja kwietniowa 1935 roku; powołanie Obozu Zjednoczenia Narodowego (OZON–u) jako sanacyjnego „frontu jedności narodu” (1936/1937) — to główne etapy tego procesu. Słonimskiego niepokoiły również próby rozszerzenia wpływów państwa na sfery literatury i kultury, szczególnie wyraźne od roku 1931, to jest od chwili, gdy ministrem Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, a później i premierem został Janusz Jędrzejewicz. Toteż uważnie, obserwował i w Kronikach krytykował te zjawiska życia kulturalnego i literackiego, które stanowiły inicjatywy rządowe lub miały swój początek w kręgach bliskich sanacji: utworzenie Polskiej Akademii Literatury, Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej, powołanie tygodnika „Pion” jako prorządowej przeciwwagi „Wiadomości Literackich”, ustanowienie państwowych nagród w zakresie literatury, teatru i plastyki, wreszcie — co w tym szeregu quasi — kontrolnych działań również wspomnieć należy — wzmożenie aktywności cenzury. Przedsięwzięcia te odczytywane były przez Słonimskiego jako próby stopniowego ogarniania kontrolą państwową sfer wolnej sztuki, jako próby ograniczania wolności słowa i ducha. A niezależność artysty była dla niego nie tylko jedną z podstawowych zasad twórczości, ale warunkiem istnienia i rozwoju kultury.

Stałym motywem Kronik jest aktywność środowisk narodowo–demokratycznych. Są one nieprzerwanie celem ataków Słonimskiego — a równie często kontrataków, najgwałtowniejsze bowiem wystąpienia pod adresem „Wiadomości Literackich”, „Skamandra” i samego poety z tamtych właśnie regionów wychodziły. Chodziło o sprawy wielkie — i drobne, o polemiki zasadnicze i akcydentalne riposty. Radykalizacja postaw prowadziła do ekscesów jawnie faszystowskich, jak getta ławkowe, bojówki młodzieży spod znaku ONR–u (Obozu Narodowo–Radykalnego), jak wreszcie napad na samego Słonimskiego. W gęstniejącej atmosferze politycznego terroru autor Kronik trwał na swych pozycjach, dając świadectwo postawy godnej i nieustępliwej.

 

*

 

Wyraźnie wyodrębniającym się wątkiem Kronik, powracającym wielokrotnie i w różnych ujęciach, jest tak zwana sprawa żydowska. Z pewnością stanowiąca dla poety w jakiejś mierze wątek osobisty. Słonimski nigdy nie wypierał się swych żydowskich korzeni, z dumą przywoływał nazwiska swego dziada, Chaima Zeliga Słonimskiego i pradziada, Abrahama Sterna — wybitnych uczonych i działaczy ruchu żydowskiego. Sam jednak nigdy nie afiszował się ze swoim pochodzeniem, jako gorliwy zwolennik asymilacji, a także krytyk i szyderca, atakujący żydowskie getto narodowościowo — obyczajowe. Ród Słonimskich już w pokoleniu rodziców poety porzucił tradycyjny mozaizm: ojciec, jeszcze przed urodzeniem się Antoniego przeszedł na katolicyzm, jego brat, a stryj poety, Leonid — Ludwik, mieszkający w Petersburgu, przyjął prawosławie (z intencją zatarcia żydowskiego rodowodu). Słonimski był z metryki katolikiem. Nie negował jednak nigdy więzów krwi — ani w swych wystąpieniach publicystycznych, ani w poezji, ani w ulotnym żarcie (jak w owej przekazanej — czy autentycznej? — odpowiedzi na zarzut antysemityzmu: „Zawsze byłem «anty» i zawsze «semitą», ale nigdy jednocześnie”). Emocjonalna zaś więź z niektórymi wątkami tradycji żydowskiej daje się odczytać w wielu jego utworach literackich.

Ale poza motywacjami natury osobistej były i inne. Sprawa żydowska pod piórem felietonisty „Wiadomości Literackich” była również częścią jego programu społeczno — politycznego. Może nawet szerzej: systemu moralnego, świata wartości. Słonimski nie angażował się w bezpośrednią działalność partii politycznych. Nie sformułował wprost systemowej propozycji rozwiązania „kwestii żydowskiej”, sposobu regulacji wzajemnych stosunków między polską większością a żydowską mniejszością. Nie umiał lub nie chciał budować programu zaradczego, łagodzącego lub niweczącego konflikty. W miarę upływu czasu przybierały zaś one na sile. Mniej więcej do połowy lat trzydziestych środowiska rządzące opierały swą politykę wobec Żydów na zasadach tolerancji, wspartych postanowieniami konstytucji marcowej z roku 1921. W ostatnim pięcioleciu niepodległości, wraz z powstaniem sanacyjnego OZON — u i radykalizacją faszyzujących programów narodowo — demokratycznych, fala antysemityzmu gwałtownie wezbrała. Słabły pozycje zwolenników asymilacji, wywodzącej się jeszcze z dziewiętnastowiecznych (a bliskich Słonimskiemu) pozytywistycznych ideałów równouprawnienia, tolerancji, humanitaryzmu. Słabły zresztą po obu stronach: polskiej i żydowskiej. Coraz głośniej natomiast odzywały się postulaty żądające żydowskiej emigracji, ekonomicznego bojkotu, w sformułowaniach skrajnych grożące separacją, czyli zastosowaniem getta (co miało swe zaczątki w tak zwanym getcie ławkowym na uczelniach), czy eksterminacją fizyczną, której przedsmakiem były antyżydowskie działania bojówek młodzieży oenerowskiej.

Felietonista „Wiadomości” określił się wyraźnie jako przeciwnik wszelkiej przemocy. „Konflikt żydowsko–polski jest, oczywiście, prymitywny i głupi — pisał. — Nie znam ani programu, ani żadnych rozsądnych żądań stawianych Żydom przez antysemitów. Burdy młodzieży i znęcanie się nad bezbronnymi to prawie wszystko. Nie zamierzam się przyłączać do chóru potępień takiej metody walki, bo taka walka jest obrzydliwością zbyt bezsporną” (257). Wielokrotnie jednak występował przeciw antysemickim ekscesom. Wierny swoim zasadom, proponował rozwiązanie szlachetne, ale od rzeczywistości odległe: „Dzielenie obywateli na gorszych i lepszych jest cofaniem się z drogi postępu. Sprawa żydowska może być rozwiązana przy uwzględnieniu zarówno emigracji, jak i asymilacji. Ten drugi sposób jest bardzo niemodny. Burzą się przeciw niemu nacjonaliści żydowscy i nacjonaliści polscy. A przecież umożliwienie jednym Żydom, żeby byli Żydami w Palestynie, a innym, żeby byli Polakami w Polsce, jest najsłuszniejszą drogą, jaką pójść może państwo, jeśli ma to być państwo naprawdę demokratyczne” (307). „Najsłuszniejsza droga” w swym członie emigracyjnym była jednak wówczas polityczną fikcją. Realnego rozwiązania na podorędziu nie było.

Słonimski atakował również szowinizm żydowski, megalomanię i separatyzm ortodoksyjnych sfer chasydzkich, średniowieczną ciemnotę szkół talmudycznych, dobrowolne getto obyczajowe. I tu, jak w innych swych polemikach, sięgał po szyderstwo i zjadliwą drwinę. W ten sposób wystawiał się na napaści ze strony środowisk żydowskich. Dla publicystów spod znaku endecji sam był Żydem, „pisarzem żydowskim piszącym po polsku”, bezprawnie zabierającym głos w sprawach społeczeństwa polskiego. Nacjonaliści żydowscy widzieli w nim antysemitę. Autor Kronik, urodzony polemista, odpierał te ataki z obu stron, złośliwie, ironicznie, prowokacyjnie. Starał się zachować sąd spokojny i stanowisko niezależne. Uparcie trwał przy swoich racjach humanisty, demokraty, liberała, obrońcy praw człowieka i jego godności.

 

*

 

Słowo „kronika” położone przez autora w tytule cyklu jest w tym użyciu określeniem zwodniczym. Tak właśnie tytułując swoje felietony Słonimski pragnął złożyć hołd swemu wielkiemu poprzednikowi i jednocześnie uwielbianemu pisarzowi — Bolesławowi Prusowi. Ale Prus, ów wzór i klasyk stołecznego kronikarstwa, w swoich Kronikach tygodniowych inaczej patrzył na świat i na Warszawę. Kroniki Słonimskiego niewiele mają wspólnego z rejestracją wydarzeń historycznych z dziejów Europy, Polski czy bodaj miasta. Nie jest to „dokument epoki” i nie opis stanowi o ich specyfice. Mają charakter interwencyjny lub, przynajmniej, ingerencyjny. Chcą wpływać na bieg historii. Są zaczepne, polemiczne, agresywne. Więc i jednostronne, ich świat bowiem to obszar sił ciemnych, z którymi autor podejmuje walkę. Wybór problemów przekazuje jednak dość wiernie atmosferę tamtych dni, napięcia emocjonalne, oddech historii. Program pozytywny ujawnia się nieśmiało, bardzo ogólnie, jako utopia społeczeństwa socjalistycznego, inspirowana koncepcjami Herberta George’a Wellsa i angielskimi wzorami porządku społecznego. Utopia świata zorganizowanego racjonalnie i, co więcej, zbudowanego z zastosowaniem racjonalnych metod postępowania. Do jego stworzenia w jakiejś nieoznaczonej przyszłości trzeba wiedzy i intelektu — i dlatego w Kronikach tak wiele miejsca zajmuje zwalczanie ciemnoty i zacofania. Wydając książkowo wybór swych kronik, pierwszy ich tom Słonimski nazwał: Moje walki nad Bzdurą, a we wstępie tak ów tytuł wyjaśniał: „Terenem walk była rzeka Bzdura wraz z jej dopływami z lewej i prawej strony. Rzeka ta, nie umiejscowiona na żadnej mapie, rozlewa się bardzo szeroko po całym kraju i powoduje liczne powodzie. Starałem się tu nieraz podać rękę ludziom tonącym w szarych falach rzeki Bzdury i to ratownictwo usprawiedliwia wiele moich okrucieństw wojennych”.

Bieg dziejów ukazał słabość wszelkich dążeń naprawczych i bezsilność człowieka wobec wielkich procesów historii, czyli wobec samego siebie. Świadomość tego staje się udziałem autora Kronik. Z biegiem lat Kroniki gubią ów ludyczny ton, tak wyraźny w początkowych felietonach. Gaśnie nadzieja na skuteczność interwencji słowa drukowanego. Do głosu dochodzą teraz nastroje pesymistyczne i katastroficzne. „Epoka nasza nie jest epoką humanitaryzmu. Wszystko zdaje się wskazywać na to, że idziemy naprzeciw wielkiej i niszczącej fali barbarzyństwa” (139).

Obraz tamtych dni, przekazany nam w Kronikach, mimo że niepełny i subiektywny, jest nam przecież bliższy niż opis z podręczników historii, ze szkoły czy z oficjalnego studium uniwersyteckiego. Bliższy, bo oglądany z perspektywy historii aktualnie dziejącej się, z pozycji kronikarza, dla którego historia ta jest współczesnością, jeszcze bez ciągów dalszych. Bliższy również przez to, że jest zapisem emocjonalnym, emocjonalnym tak dalece, że czasem niesprawiedliwym w ocenach. Jest świadectwem uczuciowego zaangażowania autora w przemiany świata, dowodem poczucia współodpowiedzialności za dalszy ich bieg. To poczucie jest wartością samą w sobie i wartości tej nie przekreśla daremność dążeń.

 

*

 

Felieton jest głosem dnia. Nurt mijających wydarzeń powołuje go do życia, animuje polemiką, podnieca, a potem odsyła między zakurzone regały biblioteczne. Ulotność felietonu i jego przemijająca szybko aktualność powodują, że należy on do gatunków szybko zapadających w zapomnienie. Felietonistów był legion — pamięć pokoleń utrzymała w swych łaskach zaledwie kilku lub kilkunastu. Co decyduje o ich wyjątkowości? Talent, oczywiście. Pod warunkiem, że składają się nań lub towarzyszą mu zdolności dodatkowe: umiejętność dostrzeżenia spraw współcześnie ważnych; odwaga mówienia rzeczy niepopularnych; prowokacja dziennikarska: agresywność, kierowana konkretnie, często personalnie; wreszcie kreacja postaci narratora, dostatecznie wyrazistej i zapadającej w pamięć — a wraz z nią projekcja czytelnika, dopełniającego ów felietonowy tandem podobnie jak odpowiednio dobrany widz warunkuje powodzenie kabaretu literackiego. Tradycja dziennikarska nadała felietonowi w gazecie bądź czasopiśmie pewną autonomię, której przywileje wchodzą z reguły w mniej lub bardziej szczęśliwą grę z główną orientacją macierzystego pisma. Wreszcie — o żywotności felietonu po kilkudziesięciu latach, o wpisaniu go do trwałej pamięci pokoleń, decyduje szczęście utrafienia w problemy istotne i dla potomnych.

Jest to właściwie charakterystyka Kronik tygodniowych Antoniego Słonimskiego. Z tym wszakże, że Słonimski dodał do tego całą garść literackich przypraw: zjadliwy dowcip, anegdotę, karykaturę, parodię, kalambur, grę słów, często niegrzecznie drwiącą z nazwisk, złośliwość graniczącą z nietaktem, z rzadka — dygresję w stronę czystego liryzmu.

Lekturę numeru „Wiadomości Literackich” zaczynało się od Kroniki tygodniowej. Popularność felietonów Słonimskiego była ogromna. Autor zdawał sobie z tego sprawę. Aby je ocalić od zapomnienia, na bieżąco zaczął przygotowywać Kroniki do wydania książkowego. Obszerny ich wybór opublikował w trzech kolejnych tomach: Moje walki nad Bzdurą (1932, właściwie zaś 1931), Heretyk na ambonie (1934) i W beczce przez Niagarę (1936). Obejmują one około 220 tekstów (w tym kilkanaście spoza rubryki Kronika tygodniowa), trochę wygładzonych, nieznacznie skróconych, opatrzonych zabawnie formułowanymi wieloczłonowymi tytułami zapowiadającymi rzekomo treść felietonu, w rzeczywistości mającymi jedynie podniecić ciekawość ewentualnego czytelnika — nabywcy. Gromadzą prawie wszystko, co się do maja 1935 roku w rubryce Słonimskiego ukazało. Obszerny wybór z całości (przystosowany do wymogów cenzury) pojawił się w roku 1956 w opracowaniu Władysława Kopalińskiego (Kroniki tygodniowe 1927–1939), sam zaś autor włączył garść Kronik do wyboru swej felietonistyki Jedna strona medalu (1971). Nie ukazał się — przygotowany do druku — ich duży zbiór, złożony w wydawnictwie „Czytelnik” w latach siedemdziesiątych. Był on w maszynopisie opatrzony cennymi komentarzami autorskimi (wprowadzonymi do niniejszej edycji). Pełne wydanie Kronik, to właśnie wydanie, nie byłoby więc chyba sprzeczne z intencjami autora.

Dla nas ma ono sens przynajmniej dwojaki. Po pierwsze — zebrane tu felietony są świadectwem historii. Nie jej opisem, nie wyważonym obrazem, lecz właśnie świadectwem: zapisem najżywotniejszych problemów tamtych lat, ścierających się racji, nurtów życia publicznego, temperatury polemik, obyczaju dziennikarskiego i politycznego. W tym sensie stanowią cenne źródło historyczne. Po wtóre — w dzisiejszej lekturze jakże często nieoczekiwanie odsłaniają swą nieprzebrzmiałą aktualność. W ich świetle szczególnie wyraźnie ujawnia się dziedzictwo postaw politycznych, poglądów, stereotypów ideowych, metod działalności publicznej, jakie nasze czasy przejęły w spadku po międzywojennym dwudziestoleciu. Z tego punktu widzenia Kroniki mogą być czytane jako diagnoza, jako terapia, jako przestroga.

Wreszcie sprawa ostatnia. Mamy oto przed sobą dzieło znakomitego pisarza, jednego z najwybitniejszych w Polsce XX wieku, po raz pierwszy wydane w pełnym kształcie. Wchodzi ono w obieg literacki, dopełniając sylwetkę pisarską Słonimskiego o teksty mało znane i trudno dostępne. Pisane świetnym piórem, nie będzie obojętne — jak sądzić można — również współczesnemu czytelnikowi. A jeśli lektura Kronik zdoła pobudzić go do refleksji — będzie to pośmiertny triumf szyderczego moralisty, heretyka na ambonie, kombatanta walk nad rzeką Bzdurą, która wciąż toczy się szerokim i żywym nurtem.

Roman Loth


Nota wydawnicza

 

Wydawnictwo LTW postanowiło opublikować wszystkie felietony Antoniego Słonimskiego drukowane w „Wiadomościach Literackich” w latach 1927–1939. Tom pierwszy obejmuje okres 1927–1931, drugi 1932–1935 a trzeci 1936–1939. Decyzja ta podyktowana została przekonaniem o wartości felietonistyki Słonimskiego oraz pamięcią o zabiegach jakim ta forma jego wypowiedzi poddawana była w przeszłości. Kroniki tygodniowe 1927–1939 wydane w 1956 r. były nie tylko wyborem mocno fragmentarycznym, ale zostały także ocenzurowane o czym, zgodnie z ówczesną praktyką, nie poinformowano czytelnika.

Niniejsza edycja oparta została na pierwodrukach Kronik. W tekstach nie dokonano żadnych opuszczeń, uwspółcześniono pisownię, poprawiono interpunkcję, rozwinięto niektóre skróty.

Edycja, którą prezentujemy nie rości sobie ambicji naukowych. W przypisach umieszczonych pod poszczególnymi felietonami znalazły się informacje ułatwiające ich zrozumienie a więc w jakimś sensie niezbędne, co nie znaczy, że udało się wyjaśnić wszystko, co wyjaśnienia wymaga.

Przypisy oznaczone literami pochodzą od Autora i przygotowane zostały dla edycji Kronik, której wydanie projektowane było w połowie lat 70. przez S.W. Czytelnik lecz nie doszło do skutku z powodów politycznych. Przypisy oznaczone cyframi pochodzą od autorów opracowania. Nawiasami kwadratowymi zaznaczono zwroty zakwestionowane przez cenzurę i usunięte w wersji przygotowywanej do druku w latach 70. Informacje biograficzne, poza wyjątkami, przeniesione zostały do indeksu nazwisk.

Rafał Habielski


1927

1
Nr 24, 12 czerwca

O cudzoziemcach. — Dobrze o Schillerze i źle o Sliwińskim. — „Pusta czaszka”. — Projekty p. Kotarbińskiego. — Mężczyzna o kobiecym imieniu. — Nie wiadomo co gorsze.

 

Cudzoziemcy, którzy jak dotąd przyjeżdżali do nas w pojedynkę, zachęceni pewnie pochwałami „menu” bankietów, rozgłoszonymi w prasie przez Tomasza Manna[2], rzucili się hurmem na Warszawę.

Odjechał Chesterton[3], chwaląc warszawskie piwo i wodę borowąa[4], odfrunęła „sinaja ptica”b[5] Balmontc[6][7], przewalił się przez miasto Majakowskid[8], autor poematu Obłok w spodniach (ktoś nazwał ten poemat Obok w spodniach), zjechało się natomiast parę tysięcy lekarzy z wielkiego świata i paru kawalerzystów z Węgier. Ponieważ istniała obawa, że lekarze puszczeni samopas będą się rzucali na ludzi i dokonywali gwałtem na przechodniach operacji wyrostka robaczkowego, komitet zjazdu zaopiekował się lekarzami i zatrudnił każdą wolną minutę delegatów.

Dziwi nas natomiast, iż zignorowano zupełnym milczeniem w prasie przyjazd największego konradysty, p. Jean–Aubry. PEN–Club, który — zdawałoby się — istnieje po to, aby podejmować i ułatwiać pracę gościom tego rodzaju, powinienby się bardziej nieco zakrzątnąć koło krytyka, który nie przyjechał, aby zjeść obiad i wygłosić toast, ale w celu konkretnej i nader nas wszystkich zajmującej pracy nad polską młodością Conrada[9].

Z okazji tych licznych przyjazdów zastanowić by się należało, co pokazywać gościom, zaprowadzenie bowiem Chestertona na Adriannę Lecouvreur[10] równoznaczne jest z pokazaniem kina „Pałace” lub przyzwoitej dorożki samochodowej, z tą różnicą, że dorożką mógłby się Chesterton przejechać, a z Adrianną mu tego zrobić nie wypada. Nie ma chyba potrzeby stawania na głowie, aby pokazać cudzoziemcowi tylko tyle, że mamy pewne strony życia znajdujące się na poziomie środkowej Europy.

Pożądaną i piękną innowacją w tej sprawie było widowisko ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin