Smith Deborah - Slodka zemsta.pdf

(743 KB) Pobierz
Deborah Smith
Deborah Smith
Słodka zemsta
Przełożyła Małgorzata Zieniewicz
PROLOG
– Zaczekaj, dziecko, zaczekaj! Muszę ci coś powiedzieć. Nadchodzą kłopoty!
Zaskoczona Thena Sainte-Colbert podniosła srebrzyste oczy i osłoniła je ręką przed
intensywnym słońcem Georgii. Od razu zauważyła żylastą, starą, czarną kobietę szybko
maszerującą w jej stronę po nierównych deskach głównego mola w Dundee.
Poławiacze skorupiaków i rybacy z rozbawieniem przyglądali się energicznej małej
kobiecie. Wyblakła drukowana sukienka zafalowała wokół jej chudego ciała, gdy zatrzymała
się nagle na skraju skrzypiących desek i spojrzała w dół. Widać było, że jest zdenerwowana.
– Zawsze się o mnie za bardzo martwiłaś, Benebo – powiedziała Thena z niedostrzegalną
wymówką w głosie.
Wyszła z otwartego kokpitu łodzi i wdrapała się na pokład. Poruszała się z gracją i
pewnością nabytą przez lata pływania. Uśmiechnęła się.
– Wybieram się jutro do St. Andrews zobaczyć nowe molo – powiedziała Thena. –
Zrobiłabym to dzisiaj, ale pelikany zjadły pięć krzaczków pomidorów i chciałam dziś rano
dosadzić kilka roślin. – Rozejrzała się. – Gdzie zostawiłaś łódkę?
– Nie zmieniaj tematu, dziecko. Nie mów do mnie tak, jakbym była starą wariatką –
powiedziała Beneba Everett łamiącym się głosem.
Thena spojrzała na nią ze zdziwieniem. Szybko przeszła pomiędzy skrzynkami z
warzywami i innymi rzeczami zgromadzonymi na przednim, skrzypiącym pokładzie łodzi i
przeszła nad poręczą na dziobie. Beneba wyciągnęła wychudłą rękę. Thena chwyciła ją,
marszcząc brwi. Starsza pani nie żartowała. Była rzeczywiście zdenerwowana.
– Nadchodzą kłopoty! – powtórzyła Beneba.
Thena wiedziała, że Beneba posługuje się starym dialektem wybrzeża Gullah tylko
wtedy, gdy jest naprawdę przejęta.
– Kłopoty dla mnie? – zapytała Thena, potrząsając głową. – Może gdybym mieszkała na
lądzie. Ale na wyspie jestem bezpieczna, babciu.
Nie miało najmniejszego znaczenia, że miały inny kolor skóry, a ich rodziny nie były
spokrewnione. Beneba zawsze była dla niej babcią.
– Wiedziałam to, dziecko. Zmiana wiatru. Nadchodzą kłopoty. Nie tak, jak kiedyś, gdy
znalazły cię na lądzie. Teraz dotrą aż do wyspy. Śniłam to.
Pochodząca od niewolników z Jamajki i Indian ze szczepu Greek, Beneba odziedziczyła
wiarę w mistycyzm. Urodziła się w czepku. Rozmawiała z duchami. Potrafiła również
przepowiadać przyszłość, czasem z przerażającą dokładnością. Thena wcisnęła luźną koszulę
pomiędzy kolana i zwiesiła gołe nogi nad zielonymi wodami Atlantyku.
– Jakiego rodzaju kłopoty, babciu?
– Nie jestem pewna. We śnie słyszałam mężczyznę o głosie jak grzmot. Mężczyznę z
daleka. Może skrzywdzić ciebie i wyspę. Nie wiem, czy to zrobi. Nie umiem powiedzieć.
Thena roześmiała się, aby ukryć dreszcz strachu, który przebiegł jej po plecach.
– Naznaczę mu plecy śrutem, a psy poszarpią mu skórę. Wszyscy wiedzą, że umiem
301488413.001.png
zadbać o siebie i wyspę. Spójrz, babciu! – Wyjęła z kieszeni koszuli zwitek banknotów. –
Sprzedałam dziś turystom cztery akwarele. Dwa tysiące dolarów. Mam szczęście, a nie pecha.
Ciężkie deszczowe chmury zasłoniły lipcowe słońce i cień spłynął na ocean. Thena
spojrzała na horyzont i nagle zapragnęła znaleźć się z powrotem na wyspie leżącej poza
zasięgiem wzroku. Dziwny krzyk mewy wywołał gęsią skórkę na jej opalonym ciele.
– Dziecko, boję się – ostrzegła Beneba.
Jej śnieżnobiałe włosy splecione były w warkocz upięty dookoła głowy. Gdy kiwała
głową w rytm wypowiadanych słów, warkocz niemal spadł jej na plecy.
– Znaki mówią, że może nadjeść zło, dziecko. Zmiana. Mężczyzna przyjdzie i zmieni
wszystko. Uważaj. Pilnuj plaż i zatok, aby w porę go dostrzec.
Ciemne, mahoniowe rzęsy przykryły zwężone oczy Theny.
– Nikt nie może mnie skrzywdzić – powiedziała surowo. – Kiedy jestem na wyspie,
jestem bezpieczna.
Mewa znów zakrzyczała.
– Nie będziesz bezpieczna przed tym człowiekiem – szepnęła Beneba.
– Taa... to jest właśnie to, czym jest Sancia. Nawiedzoną wyspą czarownicy.
– No, nie.
Jed Powers zimno spojrzał na posiwiałego Farlo Briggsa, który odpowiedział mu
zdziwionym wzrokiem. Farlo spokojnie kierował rybacką łódź w stronę zielonego klejnotu
rosnącego na horyzoncie. Nagle powiedział głośno, przekrzykując szum silnika i uderzenia
wody o burty łodzi.
– Panie Powers, powiedział pan, że nie jest ona nawiedzona lub że nie należy do
czarownicy.
– I to i to.
– Jak to? H. Wilkens Gregg z cholerngo Nowego Jorku był właścicielem Sancii, ale nie
widzieliśmy go ani nie słyszeliśmy o nim od czterdziestu lat. Wszyscy tutaj uważają, że
należy ona do tej czarownicy, Theny Sainte-Colbert.
– H. Wilkens był moim dziadkiem. Zostawił mi tę wyspę gdy umarł rok temu.
Jed niemal uśmiechnął się, widząc powątpiewające spojrzenie, którym obdarzono go w
zamian za tę informację.
Oczy Farla przenosiły się ze spracowanych rąk Jeda na jego twarz, spłowiale dżinsy i
kraciastą koszulę.
– Nie wyglądasz na tak bogatego jak Gregg, synu. Nie wyglądasz również na cholernego
nowojorczyka. I powiem ci coś jeszcze. Kowbojskie buty nie są dobre do chodzenia po
wyspie.
– Rzeczywiście, to prawda.
Farlo czekał na wyjaśnienia, które nie nadeszły. Ostre oceaniczne powietrze wpadało
przez duże okna nadbudówki łodzi, silnik mruczał pod ich stopami. Był to lipcowy dzień, ale
wiatr czynił go chłodnym.
– Nie lubi pan paplaniny, panie Powers, czyż nie? To nie moja sprawa, co pan tu robi.
301488413.002.png
– Nie.
– Dziwnie pan mówi. Skąd pan jest?
– Wyoming.
– Czy kiedykolwiek wcześniej widział pan ocean?
– Nie.
– Jest pan pewien, panie Powers, że chce pan biwakować na tej cholernej wyspie trzy
dni? Mogę przypłynąć wcześniej.
– Taa... Chcę mieć dość czasu, żeby dobrze obejrzeć miejsce. Nie chcę tu wracać.
Zamierzam sprzedać wyspę.
– Jeżeli spotka pan tę czarownicę niech się pan przeżegna i niech jej pan nie patrzy prosto
w oczy, żeby nie mogła rzucić na pana uroku. Wchowała ją stara Beneba Everett, a Beneba
jest czarownicą. Nauczyła ją wszystkiego, co sama wie.
Jed oparł się w ulubiony sposób – rozluźniony, a jednocześnie gotowy na wszystko co
może nadejść – o metalowy słupek podtrzymujący nadbudówkę łodzi. Wysoki na sześć stóp,
miał twardą, wyrobioną przez pracę posturę, bez śladu tłuszczu. Jego wygląd świadczył o
dużej sile ciała i charakteru.
Spojrzał na zbliżającą się wyspę i lekko uśmiechnął się. Prawnicy powiedzieli mu, gdy
odziedziczył to zesłane przez los miejsce, że gdy oficjalny zarządca, Lewis Simmons, umarł
w 1950 roku, jego rodzina przywłaszczyła sobie prawa do Sancii.
Da Thenie kilka tysięcy dolarów, aby mogła poszukać sobie innego miejsca, na pewno
perspektywa wyjazdu bardzo ją ucieszy.
Przepity głos Farla przerwał jego myśli.
– ... a ten duch jeżdżący konno po plaży, to duch Sarah Gregg, jeżdżący tak, jak
czterdzieści lat temu, gdy została zabita przez huragan. Pana babka, Sarah, była piękną
kobietą.
Farlo przerwał, żeby sprawdzić efekt swoich słów, a piaski i bujne lasy Sancii przybierały
na ich oczach dziwne kształty. Jed był zaskoczony jej wielkością. Zachodnia plaża rozciągała
się na co najmniej kilka mil.
– Jak ją pan zobaczy, niech pan powie kim pan jest, a na pewno zostawi pana w spokoju.
Jed uniósł do góry jedną brew.
– Nie wierzę w duchy. Nie sądzę, żeby jakiś duch z rodziny Greggów chciał ze mną
rozmawiać.
Potrząsnął głową. Pracownicy powiedzieli mu, że Sancia znaczy po łacinie”
sanktuarium”. Dla niego nie było żadnym sanktuarium. Była tylko pamiątką po rodzinie
matki, która wyrzekła się jej, gdyż wyszła za ubogiego kowboja. Jego ojca. Jed chciał uporać
się z przeszłością, a wyspa Sancia była środkiem do tego.
301488413.003.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jed nie był poetą i męczył się, starając się opisać to, co czuł, patrząc na tonące w oceanie
słońce otoczone karmazynowo-złotą mgłą.
„Sprawia mi to przyjemność, ale czyni smutnym” – pomyślał. Potem wykrzywił się z
naganą. To nie miało sensu. A może miało, a on tylko czul się głupio, starając się zanalizować
odczucia. Myślał o sobie jako o prostym człowieku z prostymi uczuciami i nie lubił, gdy
odczuwał zmieszanie, a było to to, co czuł teraz. Jed nie kochał wyspy, ale jej piękno
sprawiało mu ból, pomieszany z cierpieniem i radością.
Pokiwał głową nad swoją słabością. Buldożery. To jest to, czego potrzeba temu miejscu.
Buldożery i ekipy budowlane i kondominia dla grubych, bogatych, głupich ludzi.
– Stój, stary – powiedział głośno. – Dostałeś piętnaście milionów kawałków i wyspę,
więc przestań gadać o bogaczach. Zwłaszcza, że gadasz akurat głupoty.
Wypowiedziane słowa porwał wiatr i Jed miał dziwne wrażenie, że coś lub ktoś
podsłuchał go. Będąc w wyjątkowo wrażliwym nastroju, zamknął usta i wsłuchał się w szum
fal uderzających o piasek sto jardów dalej. Wysokie piaszczyste wydmy zasłaniały mu widok,
a wysokie trzciny szumiały jak trawa w Wyoming. Trzciny sprawiały, że czuł się trochę jak w
domu.
Mewy – najhałaśliwsze i najdziwniejsze ptaki jakie widział – krążyły i zniżały lot nad
falami, zasłaniając błękitne niebo. Para brązowych pelikanów pruła fale jak małe łódki.
Owiewana bryzą twarz Jeda miała wyraz szczęścia.
Przeszedł go dreszcz, właściwie bez powodu, poza tym, że wyobraził sobie piękną,
dostojną babkę, Sarah Gregg, jadącą konno po białej plaży ciągnącej się przed wydmami. Jed
przymknął oczy. „To cholerne miejsce działa hipnotycznie – pomyślał z niesmakiem. –
Duchy, co za bzdury opowiedział ten rybak... „
Odgłos tętentu galopującego konia zmusił go do otwarcia oczu.
Jed skulił się, gotowy do szybkiej reakcji, cokolwiek mogłoby nastąpić. Nie wiedział, co
zrobi, gdy zjawisko wyłoni się zza wydm, ale z pewnością coś wymyśli. „Czyste wariactwo”
pomyślał szybko. Nie ma duchów. Ale czuł, że jego serce łomocze w rytm zbliżającego się
tętentu.
To, co wyłoniło się zza wydm, istotnie było zjawiskiem, ale z krwi i kości. Jed usłyszał
świst powietrza uchodzącego mu z płuc z westchnieniem ulgi.
– Co za... – zaczął i przerwał.
Wszystko zatrzymało się – jego oddech, jego myśli, świadomość tego co jest dookoła
niego. W ciągu trzydziestu dwóch lat nigdy nie widział kogoś tak pięknego.
Siedziała na oklep na ślicznej małej klaczy, kierując nią delikatnymi ruchami ciała i linką
przytwierdzoną do kantaru założonego na głowę konia. Cienka biała sukienka bez rękawów i
z dużym dekoltem odsłaniała jej szczupłe ręce i śliczne ramiona. Sukienka była niedbale
owinięta wokół złotych, silnych nóg przyłożonych do boków klaczy.
Trzy psy z wywieszonymi językami, jeden mały i dwa duże, biegły obok konia.
301488413.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin