Robards Karen - Pocałunek ognia.pdf

(1039 KB) Pobierz
96795954 UNPDF
Karen Robards POCAŁUNEK OGNIA
Książkę tg dedykuje
z wyrazami miłości
mojemu mężowi Dougowi
i naszym trzem synom:
Peterowi, Christoplierowi i Jackowi.
Dedykuję ją również
Caroline Trolley
i jej nowo narodzonemu synkowi,
Johnowi Andrew Malabre juniorowi.
A także: Lauren McKennie -
za jej cierpliwość
i Steve’owi Axelrodowi
oraz Damaris Rowland - za ich wiarę.
Rozdział pierwszy
W chodząc do pogrążonej w mroku stajni, Joe Welch pojął, iż właśnie odkrył źródło drażniącego przekonania, że
coś jest nie w porządku.
W środku ktoś był. Ktoś, kto nie powinien tam się znajdować. Konie były poruszone, niespokojne i kręciły się w
swoich boksach, zamiast stać cicho, jak zwykle o tak późnej porze. Któryś - Joe pomyślał, że to chyba Sulejman -
zarżał do niego cichutko. W powietrzu wyczuwało się nieokreślone napięcie, świadczące o czyjejś niedostrzegalnej
obecności. Wyczuwał ją, była tak namacalna jak zapach dymu, wciąż snujący się na zewnątrz, pozostały po spalo-
nych po południu gałęziach.
Joe, stojąc w prostokącie księżycowego blasku, który wlewał się przez szerokie wrota, teraz częściowo odsunięte
na bok, zmrużonymi oczyma wpatrywał się w długi szereg boksów, szukając intruza pośród cieni. Jednocześnie
przesuwał palcami po wygładzonych piaskiem deskach w poszukiwaniu przełącznika światła. Znalazł go,
przycisnął - i nic. No jasne. Brak prądu nie wydawał się taki znów dziwny. Wcześniej wiał silny wiatr, a w tej
części hrabstwa czasami to już wystarczało, by zerwać linię elektryczną. A może wyskoczył bezpiecznik? To też
się czasami zdarzało, kiedy ktoś włączył za dużo świateł. Dzisiejszego wieczoru w Dużym Domu paliło się wiele
lamp: Joe widział je, kiedy przechodził przez pola. A więc to prawdopodobnie bezpiecznik.
Cholera.
Nadal przeszukiwał wzrokiem ciemność, uniesiona dłoń opadła mu powoli wzdłuż ciała. Po chwili znalazł to,
czego szukał: ciemniejszy, gęstszy, człekokształtny cień, zapewne usadowiony na miękkich, zagrabionych
trocinach leżących na ziemi. Ów kształt opierał się plecami o ścianę po lewej stronie. Nogi wyciągnął prosto przed
siebie, wyglądały jak ciężkie, czarne kłody na tle jasnego pyłu w kolorze umbry. W panującym mroku Joe mógł w
ogóle przeoczyć siedzącego, gdyby nie to, że tylko ten jedyny cień pozostawał w bezruchu pośród wszystkich
innych, przesuwających się i tańczących tuż poza zasięgiem księżycowego blasku.
Zaniepokojony Sulejman - Joe był już teraz pewien, że to ten wielki deresz - ponownie zarżał.
- Hej, kto tam? Proszę się pokazać! - Głos Joego zabrzmiał rozkazująco, ale nie niegrzecznie, na wszelki
wypadek, gdyby to jego pracodawca lub któryś z gości postanowił odpocząć, siedząc tutaj na ziemi.
Nie było żadnej odpowiedzi. Żadnego poruszenia. Nic.
Joe wziął głęboki wdech, opanował się, czując narastające napięcie w mięśniach. Miliarderzy i ich kumple
zazwyczaj nie siedzą w stodole pośród trocin, pomyślał, więc to przypuszczenie można spokojnie wykluczyć.
Pozostawało zatem - właśnie, co? Niektóre z koni zostały kupione zaledwie parę miesięcy wcześniej, na lipcowym
targu w Keeneland, a każdy z nich kosztował około miliona dolarów; pozostałe również były cenne, bardziej lub
mniej, więc obcy przybysz w tym miejscu oznaczał tysiące różnych wypadków - a żaden z nich nie był pożądany.
Nagle, gdy Joe już się szykował, by porządnie wystraszyć albo nawet potraktować jeszcze gorzej intruza, który
wtargnął do stajni, pośród zwykłych zapachów siana, słodkiego zboża, końskich odchodów i samych zwierząt
rozpoznał wyraźny kwaśny odór bimbru. Zapach ów wciskał się do nozdrzy i spływał do gardła, pozostawiając na
języku wyraźny smak, który Joe przez lata dobrze poznał i znienawidził.
Napięcie zniknęło, na jego miejscu pojawiły się gniew i irytacja.
- Tato?
Ten zapach jednoznacznie zdradzał intruza. Któż inny mógłby tu siedzieć w nocy, jeśli nie jego ojciec, pijany jak
bela, pijany tak, jak wiecznie się zarzekał, że już nigdy więcej nie będzie. Upojony alkoholem Cary Welch czasami
odwiedzał stajnię Whistledown: wyobrażał sobie, że jest wielkim trenerem i hodowcą rasowych koni, jak dawniej,
1
a nie zapitym eks-hodowcą o zaszarganej opinii, którego żaden właściciel nie dopuści do swoich zwierząt nawet na
odległość splunięcia.
Także i Charles Haywood, pracodawca Joego i właściciel stadniny Whistledown, do którego należały ta stajnia i
konie.
Joe nie usłyszał odpowiedzi, tylko Sulejman po raz kolejny zarżał niespokojnie, uderzając kopytami o ziemię.
Ciemny kształt w kącie nadal się nie poruszał. Ale tego zapachu nie można było z niczym pomylić.
- Do diabła, tato, nie masz tu nic do roboty, skoro piłeś, i wiesz o tym, do cholery! Powinienem wykopać cię stąd
na księżyc i z powrotem!
Cień ani drgnął, nie zareagował też w żaden inny sposób. Czyżby ojciec był nieprzytomny?
Głośno klnąc, Joe ruszył ku nieruchomej postaci. Wszystkie konie po obu stronach przysuwały się do drzwiczek
boksów, parskając i rżąc do niego.
- Myślisz, że cię nie widzę? Widzę cię jak na dłoni, ty stary pijaku. - Wysokie buty Joego zaskakująco głośno
uderzały o ziemię, kiedy szedł przez stajnię. Cień - jego ojciec - trwał nieruchomo, jak zając na pustym polu, gdy
wokół węszy pies. - Mówię ci jeszcze raz, nie chcę tu kłopotów.
Właśnie minęła pierwsza w nocy, zaczynał się chłodny czwartek, był początek października. Joe poszedł spać o
jedenastej, jak zwykle, i nawet zdążył już zasnąć. Zazwyczaj zasypiał jak kamień, gdy tylko przyłożył głowę do
poduszki. Ale obudził się z dreszczem osiem minut po wpół do pierwszej, jak głosiły lśniące zielone cyferki
budzika. Teraz już nigdy nie budził się w środku nocy - długi dzień wypełniony ciężką, fizyczną pracą raz na
zawsze leczy z bezsenności - dzisiaj mu się to jednak przydarzyło. Jeszcze półprzytomny, z nieokreślonym uczu-
ciem niepokoju pomyślał o tym, co najbardziej oczywiste - że coś jest nie tak z dziećmi. Wstał, wciągnął dżinsy i
flanelową koszulę, którą zostawił na oparciu krzesła w kącie małej sypialni, po czym człapiąc bosymi stopami,
wyszedł na zimny korytarz na pierwszym piętrze starego domu, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Najpierw zajrzał do pokoju Jen, po drugiej stronie korytarza. Wsunął głowę przez drzwi, nie włączając światła, i
dostrzegł swą jedenastoletnią córeczkę, śpiącą twardo na boku, twarzą do wejścia. Leżała z kolanami
podciągniętymi niemal pod drobną klatkę piersiową, przykryta ulubioną czerwono-niebieską kołdrą z aplikacją
przedstawiającą konia. Krótkie brązowe włosy rozsypały się na poduszce. Jedną małą dłoń podsunęła sobie pod
opalony policzek. Ruffles, gruba, nierasowa suczka, nieodłączna towarzyszka Jen, wyciągnęła się na plecach w
nogach łóżka: wszystkie cztery łapy miała w górze, długie czarne uszy opadały po obu stronach pyska. W prze-
ciwieństwie do dziecka chrapała głośno. Widząc pana, przebudziła się na chwilę, by otworzyć jedno brązowe oko i
mrugnąć do niego.
Joe zamknął na powrót drzwi. Tutaj nie było żadnych problemów. Lecz przecież tu ich się nie spodziewał, raczej
nie. Jen nigdy w życiu nie sprawiła mu kłopotu, o ile pamiętał. Jeśli od czasu do czasu nasunęła mu się refleksja, że
mała jest w końcu córką swej matki, odsuwał od siebie tę myśl. Przecież on sam ją wychował, nie Laura. Laura
odeszła już dawno temu.
Josh i Eli to inna sprawa. Ich wspólny pokój znajdował się kilka kroków dalej, tuż za łazienką. Bardziej
prawdopodobne wydawało się, że to jeden z synów wzburzył owo dziwne przeczucie ojca. Chłopcy wprawdzie nie
byli źli - ale to żywi chłopcy, zawsze gotowi do wszelkich psikusów. Joe otworzył drzwi i zajrzał do pokoju. Zoba-
czył szesnastoletniego Eliego, w dżinsach i podkoszulku, śpiącego smacznie na plecach, z rozrzuconymi rękami i
nogami na skotłowanej pościeli. Stopy chłopca, w niegdyś białych, a teraz spranych, szarych sportowych
skarpetach, wystawały dobre dziesięć centymetrów poza materac, jedna ręka zwisała z łóżka, na uszach miał nadal
słuchawki. Eli niemal doganiał wzrostem ojca, jego wydłużona, chuda sylwetka nie zaczęła się jeszcze wypełniać.
Chrapał z lekko otwartymi ustami, trzymając na piersi otwarty podręcznik - zapewne do algebry. Wcześniej
chłopiec wspomniał, że ma jutro jakiś większy sprawdzian. Pod przeciwległą ścianą stało równie skotłowane, bliź-
niacze łóżko czternastoletniego Josha - puste.
Aha, pomyślał Joe, gratulując sobie dobrze działającego rodzicielskiego radaru. Lata bycia jednocześnie ojcem i
matką dla tej trójki uczyniły go niezwykle wyczulonym na wszystko, co się działo z dziećmi. Jeśli Josh, zamiast
być w łóżku, spaceruje gdzieś o tej porze, wiedząc, że jego staruszek zazwyczaj śpi jak kamień, to czeka go nie
lada niespodzianka.
Lampka na zniszczonej, dębowej szafce nocnej była włączona. Aparatura stereo stojąca obok lampki musiała być
podkręcona do maksimum, bo pomimo słuchawek Joe słyszał ryk wysokich tonów gitary i rytmiczne dudnienie
basów.
Jak już niezliczoną ilość razy mówił synowi, zapewne lepiej by mu szło w szkole, gdyby choć raz spróbował
uczyć się bez wycia, od którego pękają bębenki w uszach. Eli oczywiście tłumaczył, że muzyka pomaga mu się
skoncentrować. Nie potrafił jednak dowieść tego swoimi ocenami.
Wykrzywiając z przekąsem usta, Joe wszedł do pokoju i zdjął książkę z piersi syna. Zamknął ją, odłożył na nocną
szafkę, po czym wyłączył stereo. Obok umieścił słuchawki, a Eli nawet nie drgnął, jak zwykle. Joe zgasił światło i
wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
A gdzie Josh?
Ledwo zaczął schodzić po wąskich schodach, prowadzących na parter, dobiegł go dźwięk telewizora. Łagodny,
2
lekko błękitny blask podświetlał łukowate przejście do salonu, nadając dobrze już wytartym podłogowym deskom
na dole dziwny odcień brązowawej purpury. Joe zmarszczył brwi, stanął na purpurowej plamie i spojrzał w lewo,
do środka pokoju. Telewizor był włączony, ale miał ściszony głos. Akurat na tym kanale nadawano film, chyba był
to któryś z „Terminatorów”. Josh, wciąż w powyciąganym, szarym swetrze i wyblakłych dżinsach, które nosił do
szkoły, leżał na plecach na kanapie, śledząc obrazy na ekranie. Czarną głowę, jak na poduszce, opierał na miękkim,
wytartym, krytym brązowym tweedem oparciu.
- Hej, kolego, czemu nie jesteś w łóżku? - zapytał zrzędliwie Joe, wchodząc do pokoju; jednocześnie poczuł ulgę,
że jego sprawiająca największe kłopoty latorośl nie wypuściła się gdzieś dalej.
Josh wykręcił głowę, by spojrzeć na ojca.
- Eli musi mieć włączone światło do nauki. - Głos chłopca był pełen goryczy, jak głosy wszystkich
krzywdzonych młodszych braci na całym świecie.
- Akurat. - Joe podszedł do telewizora, wyłączył go i spojrzał na syna. - Eli śpi. Idź do łóżka. Jutro musisz wstać
do szkoły.
- Tato! To był Arnold! - zaprotestował Josh, siadając gwałtownie. Był szczupły jak źdźbło trawy, miał jakieś sto
siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i przed sobą jeszcze sporo wyrastania. Z rozdrażnieniem przebiegł palcami po
krótkich, przystrzyżonych surowo, po wojskowemu, włosach. Ta fryzura, myślał Joe, to jeden ze sposobów, by
odróżnić się od Eliego, tak jak to tylko możliwe, co było trudne, gdyż bracia stali się bardzo do siebie podobni.
Josh często drażnił się z Elim, z kpiną mówiąc o fryzurze starszego brata „długie, piękne loki”. Eli był próżny, gdy
chodziło o jego lekko kręcone, czarne włosy sięgające karku i takie żarty bardzo go irytowały.
- Trudno. Już prawie pierwsza. Do łóżka!
- Proszę cię, nie mogę obejrzeć do końca? - Niebieskie oczy chłopca patrzyły prosząco na ojca, w jego głosie
zabrzmiał przymilny ton.
- Nie. Marsz spać, natychmiast - polecił Joe, niewzruszony.
- Proszę?
- Słyszałeś, co powiedziałem.
Joe pomyślał, że spośród jego trojga dzieci to właśnie Josh zawsze będzie próbował zbadać granice ojcowskiej
cierpliwości. Czasem, gdy musiał powtarzać coś synowi pięćdziesiąt razy, nim ten w końcu usłuchał, czuł, że
jeszcze trochę, a poprze swe polecenie szybkim szturchańcem, ale w głębi duszy rozumiał, że młodszy syn pragnie
na każdym kroku zaznaczyć swą indywidualność. Tak samo rozumiał jego potrzebę, by odróżnić się od starszego, a
w oczach Josha również bardziej udanego, brata.
- Gdybyś kazał Eliemu zgasić światło o przyzwoitej porze, już bym teraz spał. Ale nie, jemu nigdy nic nie każesz
- odparł teraz ponurym głosem.
- Joshua, idź do łóżka. - Krzyżując ręce na piersi, Joe policzył w myślach do dziesięciu.
Josh zerknął na ojca, który odpowiedział mu stanowczym spojrzeniem. Chłopak parsknął z odrazą, wstał i
szurając nogami, wyszedł z pokoju, a przydługie nogawki workowatych dżinsów zamiatały podłogę.
Joe obserwował, jak syn wchodzi na górę, po czym potrząsnął głową i powoli obrócił się wkoło pośrodku
ciemnego salonu.
Jak widać, z dziećmi wszystko w porządku. Czy więc usłyszał coś, może szum telewizora albo jakiś dźwięk,
który wydawał się tak niezwykły, że go obudził?
Być może. Zapewne właśnie tak. Ale skoro już wstał, nie zaszkodzi zajrzeć do koni. Zwracał na nie uwagę
niemal tak samo jak na dzieci.
Konie były jego źródłem utrzymania, a także pasją. Joe hodował je, trenował i dbał o nie: o swoje własne, stojące
w starej, pomalowanej na czarno szopie na tyłach domu, troszczył się z miłości i wdzięczności za wszystko, co
udało mu się osiągnąć w tym biznesie; natomiast o wierzchowce Charlesa Haywooda, zajmujące niepokalanie
czystą, białą stajnię z dachem o dwóch szczytach, zbudowaną na wzgórzu, dbał w zamian za regularną pensję.
Jednym uchem nasłuchując, jak Josh szykował się do snu - zaszumiała spłuczka w toalecie, pociekła woda w
umywalce, zatrzeszczała podłoga, drzwi otworzyły się i zamknęły - Joe przeszedł z salonu na korytarz i dalej do
kuchni na tyłach domu. Usiadłszy na jednym z solidnych, białych kuchennych krzeseł, wcisnął bose stopy w
wysokie, sznurowane, brązowe buty robocze, które wcześniej postawił tuż za kuchennymi drzwiami, zawiązał je,
po czym wstał. Porwał z wieszaka nylonową, niebieską kurtkę z napisem „Uniwersytet Kentucky”, wyszedł z
domu, zamknął za sobą drzwi na klucz i ruszył przez trzeszczącą, oszronioną trawę ku swojej stajni.
Noc była piękna i jasna, chłodniejsza niż zwykle w październiku, który w Kentucky bywał z zasady łagodny.
Dziesiątki gwiazd migotały na granatowym czystym nieboskłonie. Księżycowi do pełni brakowało już tylko
kawałeczka; okrągły i biały, świecił jasno jak reflektory samochodowe, zalewając blaskiem łagodnie pagórkowaty
krajobraz i rozrzucone po nim domy, stodoły, ogrodzenia z desek i szerokie szosy.
Trzynaście hektarów ziemi Joego rozciągało się wzdłuż dwustu czterdziestu pięciu hektarów Whistledown, ale
ponieważ jego teren należał niegdyś do posiadłości - a dokładniej, ziemia stanowiła własność zarządcy - obie
stajnie znajdowały się na tyle blisko siebie, że można było z łatwością przejść od jednej do drugiej. Stajnia Joego
znajdowała się na niewielkim wzniesieniu za domem; stajnia Whistledown zaś na większym pagórku, oddzielona
3
pomalowanym na czarno, pojedynczym płotem; dzieliło je nie więcej niż sześć akrów ziemi.
Zbliżywszy się do zabudowań, Joe dojrzał czarne wody trójkątnego jeziorka, lśniące w blasku księżyca,
odbijające nocne niebo jak zwierciadło. Nieco dalej z tyłu stał cichy i opustoszały kryty tor wyścigowy do
trenowania koni: był to zadaszony owal o obwodzie prawie kilometra, tak więc Joe mógł pracować ze zwierzętami
nawet podczas niesprzyjającej pogody. Tor wyglądał dokładnie jak długi, zakrzywiony, czarny tunel kolejowy.
Dalej, w lasku ograniczającym posiadłość od tyłu, pohukiwała sowa, a z jeszcze większej odległości dobiegało
wycie kojota. Tuż na skraju zagajnika, ledwo widoczna jak ciemny, jednolity blok na tle rozmaitych plam
węglowego szkicu lasu, stała niewielka chata ojca Joego. Światła były pogaszone - nic dziwnego. Jego owdowiały
ojciec był także miłośnikiem koni, co oznaczało, że kładł się wcześnie i wstawał o świtaniu.
To znaczy, kiedy nie pił.
Joe wszedł do stajni i przycisnął włącznik oświetlenia - był to system równo rozmieszczonych pod sufitem,
połączonych ze sobą tanich jarzeniówek - i rozejrzał się wokół. Srebrzysty Cud przysunęła się do przodu boksu,
mrugając oczami i parsknęła w cichym zapytaniu. Drago i Leśna Kraina były następne, wystawiły głowy przez
otwarte górne części holenderskich drzwiczek i spoglądały na przybyłego z ciekawością. Dalej, wzdłuż przejścia,
coraz więcej koni, niektóre należące do Joego, a inne tylko wstawione tu przez właścicieli, wysuwało głowy na
zewnątrz. Znały rozkład dnia równie dobrze jak on i najwyraźniej dziwiły się, co sprowadza do nich człowieka w
środku nocy.
- Wszystko w porządku, maleńka?
Joe podszedł do Srebrzystego Cudu i pogładził jej piękny, kształtny łeb. Rasowa dziesięciolatka trąciła go
pyskiem, dopraszając się poczęstunku, więc pogrzebał w kieszeniach, by znaleźć miętówki. Srebrzysty Cud
uwielbiała miętówki.
Odwinął cukierek i podał go na otwartej dłoni siwej, drobnej klaczy. Wzięła poczęstunek aksamitnymi wargami i
schrupała ze smakiem. Zapach mięty wypełnił powietrze, gdy Joe szybko obchodził wszystkie boksy. Stajnia,
zbudowana na planie prostokąta, mieściła około czterdziestu koni w dwóch równoległych rzędach po obu stronach,
od przodu miała pomieszczenie biurowe, a na drugim końcu trochę wolnej przestrzeni. Tworzyło to w efekcie coś
w rodzaju krótkiego toru, biegnącego wokół boksów i pomieszczeń na sprzęt, tak więc konie można było uspokoić
i przeprowadzać wewnątrz, gdyby to było konieczne.
Zachowanie zwierząt wskazywało, że tu wszystko w porządku.
- No dobrze, śpijcie dalej. - Wróciwszy do punktu, z którego zaczął obchód, Joe poklepał czule klacz po szyi,
oparł się jej przymówkom o kolejnego cukierka i opuścił stajnię.
Pewnie jedyną niezwykłą rzeczą tej rozgwieżdżonej nocy był fakt, że Josh nie leżał w łóżku. Przecież to
Simpsonville w Kentucky, miejscowość licząca sobie dziewięciuset siedmiu mieszkańców, samo serce końskiego
hrabstwa Shelby. Rajskiej Krainy, jak je nazywali tutejsi ludzie, z powodu pięknego krajobrazu i niezwykle
spokojnego życia. Przestępczość była tu tak znikoma, że praktycznie nie istniała.
A jednak Joe obudził się z myślą, że coś jest nie tak. I, jak sobie uświadomił, nadal miał to uczucie.
Sprawdzi jeszcze konie w Whistledown i podejdzie do chaty ojca, zanim wróci do łóżka.
Bardzo łatwo było pokonać ogrodzenie - Joe robił to mniej więcej dziesięć razy dziennie. Najpierw wspierał but
na najniższej desce, potem przerzucał drugą nogę górą i gotowe. Wspiął się na wzgórze przy akompaniamencie
własnych trzeszczących kroków i bardziej odległych szmerów jakichś nocnych stworzeń, zajmujących się wła-
snymi sprawami. Na horyzoncie, na tle ściany wysokich dębów, jaśniała sylwetka Whistledown, białego domostwa
Haywoodów, wzniesionego jeszcze przed wojną secesyjną. Budynek lśnił delikatnie w żółtym blasku
zewnętrznych lamp oświetlających teren. Teraz, gdy znajdował się tu pan Haywood z grupką przyjaciół przybyłych
na wyścigi w Keeneland, zazwyczaj opustoszały dom jarzył się jak bożonarodzeniowe drzewko. Rozproszone
światło przelewało się przez story w dwunastu oknach. Na podjeździe, niemal cały rok pustym, parkowały cztery
samochody.
Joe się zamyślił: to wspaniale, być tak bogatym, że miejsca takiego jak Whistledown używa się tylko przez sześć
tygodni w roku, głównie w czasie wiosennych i jesiennych gonitw w Keeneland. Dla Charlesa Haywooda konie
były wyłącznie kosztownym hobby, farma Whistledown zaś to tylko jedna z kilkunastu należących doń po-
siadłości. Oczywiście, Joe był przekonany, że ten facet również ma problemy, bo każdy z nas ma jakieś problemy,
ale z taką kasą - czyż mogą one być poważne?
On sam chętnie by się przekonał, jakie problemy niesie ze sobą taka fortuna, zamiast bez przerwy zamartwiać się,
skąd weźmie pieniądze na niezbędne wydatki. Najważniejsze w jego życiu istoty - dzieci i konie - wymagały
olbrzymich nakładów finansowych, nie dając w zamian gwarancji, że inwestycja się zwróci.
W przeciwieństwie do jego niewątpliwie starej stajni piętrowe zabudowania Whistledown lśniły świeżą, białą
farbą. Zwieńczenia dachu ozdabiały dwie szkarłatne kopułki, będące znakiem rozpoznawczym farmy. Joe dotarł do
wejścia, odsunął zasuwę, przesunął odrzwia na bok i wszedł do środka.
Parę chwil później ruszył, tupiąc ze złości, a zapach whisky wskazywał mu kierunek, niczym latarnia morska; Joe
szedł przez stajnię i przeklinał, czując się zdecydowany, gotowy i na siłach, by zrobić z tym wreszcie porządek.
Jego cierpliwość się wyczerpała. Sześć tygodni temu ojciec przysiągł nigdy więcej nie tknąć ani kropli gorzałki,
4
póki żyje, po tym, jak Joe wyciągnął go z meczu koszykówki w szkole średniej hrabstwa Shelby, kiedy to Cary
poważnie skompromitował Eliego, który grał jako napastnik, i pozostałe wnuki, śpiewając w czasie przerwy hymn
szkolny na środku boiska.
Jasne, myślał Joe. Słyszał już tę śpiewkę, i to więcej razy, niżby mu się chciało liczyć. Wszyscy ją już znali. Ale
to była ostatnia kropla. Ojciec wiedział - dobrze wiedział - że nie wolno mu się zbliżać do koni, jeśli pił. Zwłaszcza
do koni w Whistledown. A już szczególnie wtedy, gdy Charles Haywood przebywał w domu.
W ciemnościach trudno było coś dostrzec, ale wyglądało na to, że nieruchoma postać nie zdaje sobie sprawy z
obecności Joego, nawet gdy ten podszedł blisko i wpatrywał się natarczywie w siedzącego. Na sekundę opanowało
go zwątpienie: może to jednak nie ojciec? Na oko facet był zbyt wysoki i za dobrze zbudowany, ale z drugiej stro-
ny może to ciemność płatała figle. Nagle pozostała mu tylko jedna rzecz, której mógł być pewien - raczej pewien -
a mianowicie, że ktokolwiek to był, był mężczyzną. Buty, spodnie, sama postura intruza - wszystko wskazywało na
mężczyznę. Siedział na ziemi z wyrzuconymi sztywno w przód nogami i głową lekko przechyloną; ramiona
zwisały luźno wzdłuż ciała, ręce spoczywały na ziemi dłońmi do góry. Joe pomyślał, że facet ma chyba zamknięte
oczy. Było zbyt ciemno, by to dostrzec na pewno, ale pomyślał, że przecież dostrzegłby jakiś błysk, gdyby tamten
na niego patrzył.
- Tato? - zapytał, choć już niemal na pewno wiedział, że to nie ojciec. Poczuł ślad innego zapachu, obcego w
stajni. Był bardziej ostry i przenikliwy, jednak tak samo dobrze znany, jak zapach wódki. Głos Joego zabrzmiał
bardziej stanowczo i ostrzej: - No dobra, wstawaj!
Nieznajomy ani drgnął.
Rdzawobrązowe trociny w mroku były prawie czarne. Ale wokół prawego boku mężczyzny Joe dostrzegł okrągłą
plamę, która zdawała się powiększać w oczach, rozlewała się w ciemniejszą, gęściejszą czerń, połyskujący oleiście
mrok...
Zmrużył oczy, usiłując przebić wzrokiem ciemność. Przysunął się bliżej, przykucnął, położył niepewnie rękę na
ramieniu intruza. Było silne i sprężyste - lecz ów ktoś pozostał nieczuły na wezwanie.
- Hej - powiedział Joe, chwytając siedzącego mocniej za ramię i potrząsając nim. - Hej, ty! - dodał po chwili,
głośniej.
Głowa mężczyzny przetoczyła się w przód, a jego korpus przechylił się w bok, jakby pozbawiony kośćca;
skórzana kurtka, trąc o drewno, wydała zgrzytliwy dźwięk. W końcu tamten zatrzymał się, jak gdyby przełamany
na pół w pasie, wiotki niczym szmaciana lalka, opierając głowę o ziemię na skraju oleistego kręgu.
Ta postawa zdecydowanie nie jest naturalna, pomyślał Joe. Facet musi być zalany w trupa - albo martwy.
O Jezu. Martwy!
Już wszędzie dookoła konie tupały i parskały bez przerwy nerwowym chórem. Joe czuł niepokój zwierząt;
świadomość, że coś jest nie tak w ich świecie. W chwili gdy to zrozumiał, zjeżyły mu się włosy na karku: miał to
samo wrażenie, co w chwili gdy wszedł do stajni. Najlepiej oddawały je słowa „ciężar czyjejś obecności”. Szybko
rzucił okiem przez ramię, ale ujrzał jedynie cienie, blask księżyca i poruszające się końskie łby - i wtedy przyszło
mu do głowy, jak bardzo stajnia stoi na uboczu.
Był taki film, który Eli ogromnie lubił. Joe nie mógł tak od razu przypomnieć sobie tytułu, ale tekst z zapowiedzi
zaczynał się jakoś tak: „W próżni nikt nie usłyszy twego krzyku”.
To zdanie mniej więcej podsumowywało jego uczucia, kiedy tak zamarł w ciemności obok nieruchomej,
przekrzywionej postaci. Poczuł spojrzenie niewidzialnych oczu jak lodowate palce na skórze i znów się obejrzał.
Nie widział nic prócz koni, cieni i księżycowego blasku. Ale miał absolutne, mocne przekonanie, iż nie jest sam.
- Kto tu jest? - zawołał ostro.
Nie było odpowiedzi. Czy naprawdę spodziewał się, że ją usłyszy? Zacisnął usta i na powrót skupił uwagę na
leżącym mężczyźnie. Dotknął zbrązowiałych trocin i odkrył, że, tak jak podejrzewał, to, co zabarwiło je na ciemno,
było lepkie, mokre - i ciepłe.
Krew. Podniósłszy palce do nosa, nie mógł nie rozpoznać jej ostrego zapachu, przypominającego woń gnijącego
mięsa.
- Jezu Chryste - powiedział Joe na głos, wycierając palce w trociny. Sięgnął do szyi mężczyzny, by wyczuć
tętnicę i puls. Nic, choć ciało było ciepłe. Szukając tętna, pochylił się nad nieruchomą postacią, usiłując przyjrzeć
się rysom twarzy.
Przez ten czas jego oczy przystosowały się do mroku najlepiej, jak to było możliwe. Nadal nie dostrzegał
wszystkiego - umykały mu drobne szczegóły i barwy, coś jednak widział. Na przykład to, że facet na pewno miał
zamknięte oczy, a usta otwarte, i że na wargi wystąpiła mu czarna piana, która nie mogła być niczym innym jak
wypływającą w bąblach krwią.
Charles Haywood. Roztrzęsiony Joe nabrał głęboko powietrza, rozpoznając swego pracodawcę. W lewej skroni
mężczyzny czerniała dziura wielkości dziesięciocentówki, wokół prawego boku powiększał się krąg
przesiąkniętych krwią trocin - a nie dalej niż piętnaście centymetrów od lewej dłoni leżał pistolet.
Joe uświadomił sobie, że zapach, który go uderzył razem z odorem alkoholu, był przenikliwą wonią świeżo
użytej broni. Haywood zginął od kuli.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin