19_Armia.doc

(197 KB) Pobierz
Katharsis

Armia.

 

W tym samym momencie usłyszeliśmy jeszcze jeden samochód, skręcający w naszą leśną drogę. A za nim jeszcze kolejny. Spojrzeliśmy na siebie pytająco, a wtedy Esme przyłożyła dłoń do czoła i zacisnęła oczy, licząc coś w pamięci.

-          To już dziś... – powiedziała cicho. – Spotkanie Stephenie z fanami “Twilight”. Myślę, że możemy się już spodziewać gości chętnych na jeleni puchar.

Wszyscy odruchowo spojrzeliśmy w stronę drzwi wejściowych, nie wiedząc, co o tym myśleć. Z jednej strony niecierpliwie oczekiwaliśmy jakichkolwiek popleczników, ale z drugiej... w tej chwili byliśmy w gronie niemal rodzinnym. Przeżywaliśmy swoje wewnętrzne tragedie i serca burzyły się nam na myśl o wprowadzaniu w tę sytuację kogoś nowego. Przez ten krótki moment, zaabsorbowana pojawieniem się Eleazara i opowieścią Declana, nie myślałam o własnym bólu i niepewności. Udało mi się na chwilę zapomnieć o rozpaczy związanej z córeczką, a to było bardzo wiele. Ta chwila wytchnienia od koszmaru niepewności wydała mi się błogosławieństwem nieporównywalnym z niczym innym. Teraz zaś czekały mnie kolejne godziny, spędzone na opowiadaniu naszej historii innym ludziom. Nie chciałam tego. Już nie.

-          Dwie osoby w pierwszym samochodzie, wampiry – powiedział skrótowo Gabriel, wczuwając się w ślady aromatu gości. – W drugim też dwie osoby, ale między samochodami ktoś jeszcze biegnie.

-          Wampir? – spytał Carlisle.

-          Tak – Gabe skinął głową i zmarszczył brwi. – Ten drugi samochód... to na pewno wampiry, ale niosą ze sobą zapach czegoś dziwnego, obcego. Zdaje mi się, że przybywają z daleka.

-          Czy byli tu kiedykolwiek? – zapytała nagle Claire.

Wydawało mi się, że nawet Gabriel ze swoim absolutnie zadziwiającym darem nie będzie w stanie odpowiedzieć na to pytanie, ale widocznie Claire lepiej znała swoje przybranego syna. Choć ślady pamięciowe musiały mieć wiele lat, Gabe bez wahania potwierdził jej słowa.

-          Wampiry w samochodach owszem. Biegnącego nie czuję – odparł pewnym tonem.

-          To Benjamin – powiedział nagle Edward. – W tym pierwszym samochodzie. Słyszę go, wita nas serdecznie i każe przekazać, że sprowadza przyjaciela.

-          Słyszysz jego myśli z tej odległości? – zdziwił się Declan, obdarzając mojego męża pełnym podziwu wzrokiem.

-          Nie słyszę nikogo innego – Na twarzy Edwarda pojawił się cień uśmiechu. – Strasznie krzyczy.

Ja też nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu na myśl o pogodnym, prawym Benjaminie. Lubiłam go bardzo i w jakiś sposób traktowałam jak rodzinę, a przynajmniej bardzo dobrego, sprawdzonego przyjaciela. Wątpliwości nagle zniknęły, rozwiane nadzieją i oczekiwaniem.

Ale jednocześnie uderzyła mnie inna myśl. Jeśli ja mogę liczyć jedynie na krótkie chwile zapomnienia o całym bólu, to co musi czuć Edward? On zmaga się nie tylko ze swoimi myślami, ale także z myślami całej naszej gromady, wszystkich w tym domu. Każdy w jakimś momencie wraca myślami do naszych zagubionych bliskich, a Edward stale słyszy te rozważania, teorie, wątpliwości... On nie ma nawet tych krótkich chwil, gdy zapomina o utracie Renesmee.

Niewiele myśląc, podeszłam bliżej i wsunęłam palce w jego szczupłą dłoń. Wzruszona patrzyłam, jak odwraca twarz w moją stronę z oddaniem, ulgą i... zdziwieniem, które zabolało najbardziej. Przepraszam kochanie, że zostawiłam cię samego... Przepraszam, że nie było mnie obok. Przepraszam.

-          Nie masz za co... – szepnął mi do ucha, owiewając mój policzek słodkim oddechem, za którym, teraz to poczułam, tak bardzo tęskniłam.

Spojrzałam na niego zdziwiona, ale zaraz sama zrozumiałam. Bezwiednie odrzuciłam swoją mentalną tarczę, żeby moja skrucha do niego dotarła. Nawet nie wiedziałam, że może to być takie łatwe.

-          Kocham cię – szepnęłam tym razem na głos, chcąc być całkowicie pewna, że mnie usłyszy.

Uśmiechnął się wreszcie i mocno uścisnął moją dłoń. Jak mogłam być tak głupia i myśleć, że nie mogę patrzeć na jego twarz?! Teraz chciałam wpatrywać się w nią godzinami, nigdy nie przestać...

Ale wkrótce musiałam odwrócić wzrok, bo przed domem zaparkowały z piskiem opon dwa pojazdy. A kiedy tylko to się stało, ujrzałam przed sobą radosną, szczerze ucieszoną twarz Benjamina i poczułam jego serdeczne ramiona wokół siebie. Zalała mnie fala ciepła, którą spotęgował jeszcze cichy dźwięk tuż nad moją głową. Edward! To było cudowne i upajające, bo Edward... śmiał się cicho, szczerze, radośnie. Moja wdzięczność do Benjamina wzrosła dwukrotnie.

-          Żyjecie, jesteście! – zawołał radośnie Benjamin. – Czekałem na was, wiedziałem, że w końcu wrócicie! Mieszkam teraz w Teksasie, wśród ludzi, tak jak wy!

-          Wiedziałem – uśmiechnął się Edward. – To jednak ty!

Kiedy pokrótce opowiedział mu o mailu czytelniczki sagi, ja przyjrzałam się Benjaminowi chciwie. Dopiero teraz zauważyłam, że zmienił się w nim jeden, bardzo istotny szczegół. Otóż tęczówki Benjamina, dawniej krwistoczerwone, dziś były złociste, ciepłe, cudownie znajome.

-          A Tia? – spytałam, nieco zagubiona tym nagłym odkryciem.

-          Jest tam, nie widzisz? – Ben zaśmiał się serdecznie. – Wita się z Esme.

Wtedy dostrzegłam smagłą, wiotką Tię o ujmującym uśmiechu i delikatnych dłoniach. I ona mnie zauważyła, bo podeszła od razu i uściskała mnie mocno, ciągnąc za sobą smugę słodkiego, lekko korzennego aromatu orientu. Miałam wówczas okazję przyjrzeć się także jej oczom, jednak tu zauważyłam coś dziwnego. Tęczówki Tii nie były co prawda amarantowe jak kiedyś, ale nie były też przejrzyście złote. Miały obecnie odcień mętnego pomarańczu, wzbogaconego smugami czerwieni, co z całą pewnością nie wyglądało naturalnie.

-          Tia ma jeszcze problemy z zachowaniem wegetarianizmu – powiedział Benjamin, widząc mój zdziwiony wzrok. – Na ogół żywi się zwierzętami, ale miewa chwile... słabości i dlatego na razie staramy się nie przedstawiać jej sąsiadom.

-          Chcę być, jak wy...- szepnęła Tia, wstydliwie opuszczając powieki. – Tylko nie zawsze umiem nad tym zapanować...

-          Ale idzie nam coraz lepiej – Benjamin wyszczerzył rozbrajająco zęby.

Esme objęła Tię ramieniem, a ja dopiero teraz zastanowiłam się, kto z nimi właściwie przyjechał. Kto był w drugim samochodzie i kto biegł tuż obok? Rozejrzałam się, ale uchwyciłam tylko jedną nową twarz: młodego, około osiemnastoletniego chłopaka o rozwichrzonych włosach i zawadiackim uśmiechu, który rozpromieniał mu twarz. Ciemne, miękkie pukle loków opadały mu na czoło z niedbałą nonszalancją i niepokornie wchodziły w wielkie,  karminowe oczy. Ostre kości policzkowe obciągała idealnie gładka, wampirza cera, a końcówki jego uszu przywodziły na myśli leśnego elfa. Przez chwilę miałam ochotę parskąć śmiechem, bo skojarzenie było natychmiastowe: chłopak przypominał Orlando Blooma w wersji “Piratów z Karaibów” skrzyżowanych z “Władcą pierścieni”.

Byłam ciekawa, czy Edward też to zauważył, więc zerknęłam na niego krótko, jednak nie dojrzałam spodziewanego rozbawienia. Zamiast tego zobaczyłam głęboki namysł i zmarszczenie pięknych brwi. Czyżbym przyglądała się nowemu chłopakowi o sekundę za długo? Owszem, był śliczny i ujmujący, ale przecież nie miałam na myśli nic złego.

Zaraz jednak miałam się przekonać, że nie o mnie chodziło.

-          Witajcie, Edwardzie, Bello – powiedział z uśmiechem chłopak, podchodząc bliżej.

-          Witamy – odparł mój mąż, wyciągając do niego dłoń. – Znasz nasze imiona. Jakie jest więc twoje?

To było coś nowego... Spojrzałam na Edwarda zdziwiona, przez chwilę jeszcze myśląc, że żartuje. Ale nie, wyglądało na to, że mój mąż rzeczywiście oczekuje odpowiedzi! Kompletnie nie miałam pojęcia, o co chodzi, bo pierwszy raz słyszałam go, zadającego takie pytanie i autentycznie wsłuchującego się w słowa rozmówcy. Zwykle znał imię stojącego obok wampira bez żadnej rozmowy.

-          Noah – uśmiechnął się ten, którego już w myślach nazywałam “Orlando”.

Sytuacja zrobiła się dość niezręczna, bo Edward wciąż wpatrywał się w niego z natężeniem przekraczającym zasady kultury, a ja nie śmiałam się w tych okolicznościach odezwać. A nuż mój mąż słyszy w tym momencie myśli, których nie powinnam zakłócać? A może Edward już widzi, że ten człowiek nie jest naszym poplecznikiem?

A jednak pomyliłam się na całej linii...

-          Zaskoczony? – Benjamin roześmiał się serdecznie, widząc minę mojego męża. – Świetnie! Do końca nie byłem pewien, czy na ciebie też to zadziała!

-          Owszem, działa... – przyznał Edward niechętnie.

Tego było już za wiele.

-          Możecie mi powiedzieć, o co właściwie chodzi? – spytałam, kompletnie zdezorientowana.

Edward odwrócił się wreszcie w moją stronę.

-          Nie słyszę jego myśli – wyjaśnił krótko.

-          Dokładnie! – Benjamin zaśniał się raz jeszcze. – A teraz spróbujmy to rozciągnąć...

Stanął za Noah’em i pociągnął w swoją stronę Tię, żeby młody chłopak utworzył granicę między Edwardem a resztą pokoju. Nie miałam pojęcia, co się w tej chwili dzieje, ale bez trudu zobaczyłam szok na twarzy Edwarda.

-          Cisza... – wyszeptał mój mąż. – Po raz pierwszy zapanowała cisza...

Prawdopodobnie nikt nie mógł wyobrazić sobie jego zaskoczenia. On, który wiecznie, nawet wbrew własnej woli, słyszał rozumowanie wszystkich ludzi w pomieszczeniu, który od dekad żył w hałasie i gwarze cudzych myśli, nagle został otoczony ciszą... Chwyciłam go mocno za rękę, ściskając z otuchą. Obawiałam się, że Edward poczuje się bezużyteczny, opuszczony i pozbawiony daru. Ale on... on się uśmiechał!

-          Jakie to cudowne... – powiedział cicho. – Jestem sam... Słyszę sam siebie...

Znowu uświadomiłam sobie, jakim obciążeniem musiało być dla niego ciągłe dzielenie niepokoju, strachu i wątpliwości innych ludzi. I pożałowałam, że to nie ja wywołałam uśmiech na jego twarzy.

Ale Noah wydawał się nie mieć nic przeciwko. Wpatrywał się w nas pogodnie, bez najmniejszego wysiłku rozciągając swoją tarczę na wszystkich w Bóg wie jak wielkim promieniu. Z łatwością robił coś, nad czym ja pracowałam tyle czasu i nigdy do końca nie zapanowałam.

-          Zdumiewające – powiedział Eleazar, nagle jakby spokojniejszy i bardziej opanowany. – Dwie tak silne tarcze obok siebie... Volturi zabiliby połowę swojej straży za choć jedno z was.

Dojrzałam Declana, którego dłoń spoczywała lekko na ramieniu Eleazara i zrozumiałam, skąd wziął się spokój wcześniej wyraźnie przerażonego wampira. Choć tajemnicza koperta nadal tkwiła w jego dłoni, Eleazar nie drżał już i nie panikował, a jedynie z ciekawością lustrował Noah’a.

Chwilę zajęło, zanim dotarły do mnie wszystkie konsekwencje przybycia chłopaka. Był zdecydowanie bardziej biegły ode mnie w posługiwaniu się swoją tarczą, też stanowił obronę przez darami Aleca i Jane, mógł chronić drugą grupę osób w razie, gdybyśmy się rozdzielili i w dodatku trudniej go było zabić, bo każdy wampir walczył lepiej ode mnie. Z nim zyskiwaliśmy możliwości, o jakich wcześniej nam się nie śniło!

-          Jeśli chcesz, mogę to utrzymać na stałe – zaproponował chłopak beztrosko, zwracając się do Edwarda.

Przez chwilę zobaczyłam na twarzy męża wahanie, ale zaraz zastąpiła je decyzja. Edward twardo potrząsnął głową i gestem podziękował. Jak zwykle musiał panować nad swym darem, aby chronić nas wszystkich. Zwłaszcza że teraz dopiero dojrzałam pasażerów z drugiego samochodu i zadrżałam mimowolnie. W drzwiach naszego domu znów, tak jak piętnaście lat temu, stali Vladimir i Stefan.

Teraz podeszli bliżej i przywitali się, śląc w naszą stronę coś w rodzaju ukłonu. Ich oczy nadal były karminowe, ale teraz było w nich nieco więcej zadowolenia niż dawniej.

-          Słyszeliśmy, że w końcu szykujecie się do wojny – powiedział Stefan niby spokojnie, ale jego tęczówki rozbłysły chciwością.

-          Chcemy być tego udziałem – Vladimir nie mógł powstrzymać własnego języka i w pożądliwym geście oblizał usta.

Carlisle wystąpił naprzód i odkłonił się uprzejmie, ale na jego twarzy nie było śladu takiego oczekiwania, jak u Rumunów.

-          Jeśli będzie sposób, aby uniknąć walki, to na pewno z niego skorzystamy – uprzedził. – Chcemy być przygotowani, ale zależy nam jedynie na odnalezieniu bliskich. Dopiero, gdy Volturi stawią nam opór, zgodzimy się na rozlew krwi.

-          To nam wystarczy – Vladimir uśmiechnął się kącikiem ust. – Chętnie wesprzemy was w walce, jeśli do niej dojdzie.

-          A dojdzie na pewno – prychnął Stefan. – Volturi nie oddają nikogo bez oporu.

To, niestety, wiedzieliśmy sami. Od początku zdawaliśmy sobie sprawę z powagi sytuacji, ale słowa Stefana nikomu nie poprawiły nastroju. Całe szczęście, że w tym momencie rozbrzmiał wesoły dzwonek komórki Esme i wszyscy usłyszeliśmy dobiegający ze słuchawki, wesoły głos Stephenie:

-          Konferencja świetna, już do was jedziemy – mówiła beztrosko, a gdzieś z otoczenia dobiegł nas rozbawiony głos Setha. – Jest nas trochę więcej, bo niektórzy woleli dotrzeć tutaj, a nie do Forks. Ale już jedziemy razem z Siobhan, Maggie, Liamem, Charlesem i Makenną. Będziemy za jakieś trzy godziny.

-          Uważajcie na siebie... – przypomniała wiecznie troskliwa Esme.

-          Spokojnie, mamy nielichą obstawę – roześmiała się Stephenie. – Przed nami biegną jeszcze Peter i Charlotte, wyprzedzają nas o dobrą godzinę. Wygląda na to, że wierna armia znowu grupuje szeregi.

I dopiero te słowa poprawiły nam nastrój.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin