Antologia - Stało się jutro 21 - Gabriela Górska.doc

(430 KB) Pobierz
Gabriela Górska —

Gabriela Górska —              Kolejne ogniwo

              Punkt odniesienia

              Zamknięty krąg

Kolejne ogniwo

Ryan kończył dyżur o ósmej, była dopiero siódma i ta ostatnia z wielu godzin spędzonych w stałym napięciu pomiędzy salą operacyjną a blokiem reanimacyjnym wydała mu się nagle trudniejsza do zniesienia niż cała ubiegła noc. Był zmęczony, był piekielnie zmęczony. To miało także i swoją dobrą stronę: w zmęczeniu nie chciało mu się myśleć, zastanawiać nad czymkolwiek; mógł odsuwać od siebie to wszystko, co zdarzyło się w gmachu Najwyższej Rady przed jego ostrym dyżurem, mógł nie pamiętać, że owo posiedzenie, po którym obiecywał sobie tak dużo, stało się jego ostateczną, nieodwracalną klęską. Usiadł na brzegu stołu, przesunął ręką po twarzy — dwudniowy zarost zaskrzypiał nieprzyjemnie, czuł się brudny i lepki, śmierdział środkami dezynfekcyjnymi, eterem i licho wie czym jeszcze. Skrzywił się, wstał, podszedł do umywalni, zaczął myć ręce — mył je długo, dokładnie, z jakąś zimną i tępą furią, jakby w ten sposób mógł zmyć z siebie wielogodzinne zmęczenie; dwudniowy dyżur, w tym osiem godzin na nogach, osiem godzin najwyższego napięcia odczuwanego zawsze przy operacjach częściowych przeszczepów mózgu. I jakby tego też mógł się pozbyć w ten sposób: gorzkiego poczucia nieodwracalnej klęski.

Kiedy sięgnął po ręcznik, zielonozłote oko aparatu televideo rozjarzyło się pulsującym, niecierpliwym wezwaniem. Wcisnął czarny przełącznik, ale na ekranie nie pojawiła się twarz dyżurującej z nim razem pielęgniarki, pozostał ciemny i pusty: ten, kto chciał z nim mówić, chciał także, by jego twarz pozostała nieznana — i Ryan wiedział z góry, co usłyszy za chwilę.

— Doktorze Raiston — ten sam głos słyszał już dwukrotnie tej nocy, głos powolny, przerywany zadyszką (głos astmatyka

— określił Ryan odruchowo), a jednocześnie pewny siebie, rozkazujący głos człowieka nie przywykłego do napotykania czyjegokolwiek oporu. — Doktorze Raiston, dajemy panu milion. To już ostatnie słowo. Niech pan się zastanowi...

— Nie — odpowiedział natychmiast. Własny głos wydał mu się bardziej niż kiedykolwiek znużony, nie było w nim przekonania. — Mówiłem już dwukrotnie: ta propozycja mnie nie interesuje.

— Czy rzeczywiście? — tamten był ciągle spokojny, pewny siebie; Ryanowi wydało się nagle, że musiał już kiedyś słyszeć ten tak charakterystyczny głos. — To jest dla pana niepowtarzalna szansa zastosowania pańskich badań w praktyce. Jedyna — teraz, gdy Rada...

— Skąd pan wie?

— Że Rada Naukowa zabroniła panu dalszych prac w tym kierunku? Nieważne — skąd. Ważne, że wiem. Współpraca z nami stworzy panu warunki...

— Już powiedziałem: nie interesuje mnie to.

— Czy milion także nie interesuje pana, doktorze? Ani to wszystko, co w naszym świecie można mieć za ten milion?

—Nie.

Uderzył w klawisz, gwałtownie przerywając połączenie. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w milczący, ciemny aparat — zielonożółte oko nie rozjarzyło się po raz drugi, tamten widocznie zrezygnował z dalszych prób połączenia. Wychodząc strzelił drzwiami — sam nie wiedział dlaczego. Szedł szybko korytarzem, szybciej, niż to było konieczne, jakby od czegoś czy od kogoś uciekał — gdyby go zapytano, nie umiałbym powiedzieć, przed kim właściwie chciałby uciec w ten sposób: przed tamtym czy przed sobą. Z przeszklonej, migającej światłami kontrolnych monitorów, dyżurki wybiegła pielęgniarka — jej twarz pod skośnym skrzydłem sztywnego czepka wydawała się prawie biała, nawet usta miała bledsze niż zwykle.

— Doktorze — była młoda, przejmowała się łatwo i Ryan pomyślał, że trzeba jej jeszcze sporo czasu, aby mogła nauczyć się patrzeć obojętnie na wszystko, co działo się wokół niej. — Doktorze... Ta dziewczyna... Sala trzysta czterdzieści jeden... To chyba już... Zawrócił. Biegł prawie — on także nie potrafił jeszcze przechodzić nad tym do porządku dziennego, traktować umierania i bólu jak rzeczy całkiem zwyczajnej. Nie potrafił — pomimo tylu lat.

Tak. To było — już. W twarzy dziewczyny leżącej w słonecznej plamie światła na pociemniałych od potu, zaklęśniętych poduszkach, zobaczył to niezwyczajne skupienie, osunięcie się w sobie — jak gdyby człowiek schodził w ogromną, nie znaną dotąd pustkę gdzieś w nim samym — to wyostrzenie rysów, czujne, prawie bolesne wsłuchanie się w coś niepojętego, co dzieje się z nim wtedy — jakie widywał zawsze na twarzach konających. Pasemko ciemnych włosów, zmatowiałych i szorstkich, przywarło do spoconego policzka, oczy zapadły pod wzniesionymi nagle / łukami czołowymi, w kąciku nie domkniętych ust z każdym wysilonym oddechem pęczniał bąbelek śliny. Może poczuła jego cień przesuwający się po jej wzniesionej twarzy, bo pociemniałe powieki rozwarły się nieznacznie — wąską szparą spojrzały na niego mętniejące, przekrwione oczy.

— Doktorze... Boli... Jak boli... Czy... jeszcze długo?

Tu już nic nie mógł pomóc - zrobiono wszystko, co tylko było możliwe: w zapadłe żyły, ledwie widoczne przez skórę zsiniałą od wielkich, płytkich wylewów tworzących się przy każdym ukłuciu, sączyły się kroplówki, miarowo błyskał stabilizator serca, wprowadzoną przez nos plastykową rurką szedł do płuc tlen. Aparat diagnostyczny połyskliwą, spłaszczoną czaszą wznoszący się nad łóżkiem obejmował jej głowę przyssawkami elektrod, jego kontrolne światła paliły się czerwono, sygnalizując zamieranie wszystkich życiowych funkcji.

Mógł jeszcze tylko być przy niej, skoro to, czego umierający potrzebowali najbardziej, to była czyjaś obecność, współczucie — drugi człowiek. Skoro tak bardzo bali się samotności w tej ostatniej godzinie bólu i lęku. Coś mówił, dawał zastrzyk. Nie pamiętał. Nigdy zresztą nie pamiętał tego, co robił: robiąc wszystko, co właśnie zrobić powinien, nie w pełni uświadamiał sobie własne działanie; pracował w nim już nawyk, wieloletnia rutyna. Dopiero kiedy umarła i zielonkawa linia elektroencefalogramu w ekranie stała się całkiem płaska, poczuł swoje znużenie — był teraz pusty, jak gdyby zbędność wszystkich jego z góry skazanych na niepowodzenie wysiłków, ich gorączkowość była czymś ponad siły. Ogarnęło go zwykłe w takich momentach poczucie beznadziejności; czuł całą własną bezradność i bezcelowość ludzkich usiłowań nie mogących zapobiec żadnej ostateczności, niczego przeciwstawić bólowi i rozpaczy.

Siedział bez ruchu na brzegu łóżka wdychając zapach lekarstw, potu i śmierci, którym przesiąkło powietrze w małej sali, i czując ciepło słońca na zarośniętym policzku; nie był w stanie się ruszyć. I właśnie gdy tak siedział, wróciło znów wspomnienie tej chwili w auli Rady, kiedy nad pulpitami zaczęły błyskać czerwone krople świateł. Teraz już tego nie odsuwał od siebie, nie starał się zapomnieć. Może dlatego, że przedtem — tylko przyrzekł, tylko się z tym pogodził. Teraz dopiero zaczynał ich decyzję rozumieć. ... nad pulpitami błyskały czerwone światła. Jeden po drugim zapalali je wszyscy członkowie Rady, Najwyższej Rady Naukowej Ziemi. Jeden po drugim decydowali: nie. Stał w środku sali, na niezbyt wysokim podium, z którego mógł dokładnie widzieć te twarze: zamyślone, skupione, spokojne w swoim zdecydowaniu — i w ustach mu zasychało. Nie miał już argumentów, a gdyby je miał nawet, nie zdołałby ich logicznie powiązać, nie potrafiłby bronić swego punktu widzenia. Wobec czerwonych świateł był całkowicie

bezradny. Chciał jeszcze tylko wiedzieć — zadać jedno, ostatnie już pytanie. Więc kiedy znowu udzielono mu głosu, zaraz po tym, jak Przewodniczący ogłosił, że Rada Naukowa Ziemi zabrania mu dalszych badań — powiedział:

— Dlaczego?

Nikt mu nie odpowiedział — stał samotnie naprzeciw tych wszystkich twarzy, milczących twarzy największych naukowców, jacy żyli na Ziemi, specjalistów ze wszystkich niemal dziedzin. Milczeli ciągle. Miał już powtórzyć pytanie, gdy z pierwszych rzędów podniósł się siwy i barczysty Ikarow, z którego podręczników etyki uczyło się już drugie pokolenie. Jego twarz była taka jak na okładkach owych dzieł naukowych: twarz, której profil — dziwny, jakby wpisany w okrąg, liniami nosa i czoła mówiący wyraźnie o odległych, trackich przodkach — zapamiętywało się łatwo i na zawsze, twarz mądra i brzydka, taka, jaką Ryan znał z dawnych uniwersyteckich wykładów

— Ryan — mówił wolno, wyraźnie dzieląc słowa, jego głos słychać było w najdalszym kącie sali; Ryan poczuł wdzięczność za to, że profesor zwraca się doń tak właśnie jak dawniej, imieniem, nie nazwiskiem. — Wiem, że wciąż nie rozumiesz, jeszcze nie możesz pojąć. Że werdykt Rady za bardzo cię zaskoczył. Ale nie odpowiem ci'wprost. Chcę, żebyś sam zrozumiał i sam zadecydował. Żebyś przez chwilę — ty także — poczuł się jednym z nas.

— To przecież jest możliwe. W moim rozumowaniu nie ma żadnego błędu.

— Tak. Z tego wszyscy zdajemy sobie sprawę.

— Więc dlaczego?

— Pomyśl: odkryłeś drogę, po której idąc ludzie mogą stać się twórcami żywych istot, czujących i myślących tak samo jak i my. Nie popełniłeś błędu — to jest istotnie możliwe. Więcej: jak tu udowodniłeś, jest to zupełnie łatwe. Ale nie pomyślałeś, co dajesz przez to do rąk istoty nazwanej homo sapiens.

— Możliwość zasiedlania wszystkich, nawet najdalszych planet Układu Słonecznego przez czujące i rozumiejące w ten sam sposób co i my istoty, których organizmy można będzie zbudować w taki sposób, aby warunki panujące na tych planetach nie były dla nich zabójcze. Albo zdolne zasiedlić i eksplorować oceany Ziemi. Braci w rozumie, będących tego homo sapiens uzupełnieniem, których na próżno — jak dotąd — szukał w układach innych gwiazd. Tych, którzy — razem z człowiekiem — utworzą wielką, kosmiczną rodzinę Istot Rozumnych, zdolną stworzyć

cywilizację międzygwiezdną, potęgę, jakiej podstawą nie mogła stać się jedna, niezbyt wielka planeta...

— Cóż, chyba istnieje taka możliwość... Ale nie tylko. Bo któż może zaręczyć, że zamiast braci w rozumie —jak to nazwałeś przed chwilą — ludzkość nie zechce stworzyć sobie niewolników, istot uznanych za coś od siebie niższego. które — jak do niedawna zwierzęta — będzie wolno zmuszać do pracy ponad siły, dręczyć, a nawet zabić? Albo też lepiej niż on sam, człowiek, przystosowanych do walki, których rękami można będzie rozstrzygać wszelkie konflikty. już z góry rozgrzeszając się z każdej masakry? Podobnych możliwości jest nieskończenie wiele. Nie mówiąc nawet o tym. czy możesz im zapobiec — czy zdołasz choćby przewidzieć je wszystkie?

Spróbował zwilżyć językiem zaschłe wargi; mówiło mu się z trudem, głos był chrapliwy i płaski:

— Nie... Tego nie potrafię. Nikt nie jest w stanie...

— A przecież naukowiec jest w pełni odpowiedzialny za to. co razem ze swoim odkryciem daje ludzkości, i musi przewidzieć konsekwencje, jakie mogą przynieść jego wynalazki. Inaczej to, co stworzy, może obrócić się przeciw tej ludzkości. Jak choćby rozbicie atomu.

— Przecież od tamtych czasów ludzkość...

— Nie. Mylisz się. Wciąż jeszcze nie dorośliśmy do tego. aby móc dostać wszystko. A może nawet nie stanie się to nigdy. Właśnie dlatego powstała Najwyższa Rada... I dlatego spytałem: czy potrafisz przewidzieć, co może zrobić człowiek wyposażony w szansę tworzenia żywych istot? Czuł wokół siebie skupione oczekiwanie milczącej, pełnej ludzi sali   ta cisza przeciągała się coraz bardziej, stając się czymś nieomal dotykalnym, przytłaczała. Ikarow zaczął mówić dalej:

— Ale to jeszcze nie wszystko. Twoje odkrycie jest przypadkiem szczególnym, mogącym godzić nie tylko w samą ludzkość. Żeby tworzyć nowe formy istnienia i z całą świadomością przyjąć odpowiedzialność za akt kreacji i los stwarzanych   musi się być szaleńcem albo po prostu bogiem. Szaleńcem, by nie dostrzegać konsekwencji, jakie stworzenie życia musi pociągać za sobą. Bogiem - żeby mieć dosyć siły. aby nieuchronnemu w takim przypadku złu umieć zapobiec. Jak wiemy, bogów nie ma -- a w każdym razie ty bogiem być nie możesz. Więc będziesz siłą sprawczą, która zdolna jest tylko nadać ten pierwszy impuls, w nic już więcej nie wyposażoną:

ani w mądrość, pozwalającą przewidzieć, czym stanie się

twoje dzieło, ani też w umiejętność naprawienia tego, co raz zostanie stworzone. Wobec wszystkich następstw własnego czynu całkowicie bezradną... Przerwał na chwilę i znowu cisza zaczęła się rozrastać, wypełniać całą salę. Kiedy zdawała się już nie do zniesienia, Ikarow podjął znowu:

— Czy pomyślałeś o odpowiedzialności, jaką na ciebie — a w razie akceptacji twych dalszych prac także i na Radę — złożyłoby stworzenie istot rozumnych, czujących, zdolnych cierpieć, bać się, rozpaczać? Czy nigdy nie pomyślałeś, że tworząc życie stwarzasz także ból. umieranie — każdy strach, każdą mękę znaną żywej istocie? A wiedząc o tym i nie umiejąc temu w żaden sposób zapobiec — czy miałbyś dość odwagi wziąć to na siebie, czy znajdziesz cel dość wielki, by to usprawiedliwiał?

Milczał. W ogromnej ciszy sali słyszał szybkie i głuche bicie swojego serca. Czuł się jak ogłuszony. Nie zauważył, kiedy Ikarow usiadł, kiedy przewodniczący, nukleonik 0'Brien, wstał ze swojego miejsca.

— Doktorze Ralston, czy rozumie pan teraz motywy decyzji zabraniającej panu wszelkich prac nad tematem, będącym przedmiotem dzisiejszych obrad Rady?

— Tak.

— Czy godzi się pan z tą decyzją?

— Tak.

— Czy złoży pan przyrzeczenie, że nie tylko nie będzie pan

kontynuował badań, ale zniszczy wszelki ślad już

przeprowadzonych? I że będzie pan milczał. Milczał

o wszystkim, co zaszło na tej sali, a także — że na zawsze

przemilczy pan nie tylko swoje odkrycie, lecz i możliwość

jego dokonania?

Mimo tego. co usłyszał, poczuł żal — nieważny, a przecież

dojmujący. Na chwilę powróciła świadomość własnej

przegranej, zawiedzionych nadziei, poczuł znów gorycz

bezcelowego buntu. Usłyszał swój głos — zdecydowany,

wyraźny:

— Przyrzekam.

Światło słońca zalewało już teraz całą salę, w nagrzanym powietrzu szpitalny zapach stawał się bardziej intensywny, trudny do zniesienia. Wstał, znów przeciągnął ręką po zarośniętej twarzy i mrużąc oczy przed tym jaskrawym blaskiem patrzył chwilę na zmarłą; w ściągnięciu brwi, w grymasie nie domkniętych ust odsłaniających zaciśnięte. wyszczerzone zęby był wciąż jeszcze ślad bólu, w zmętniałych oczach odbicie ostatniego strachu. „I pan, doktorze Ralston,

chciałby stworzyć to wszystko..." Tego nikt nie powiedział. Ale mógł mu powiedzieć — właściwie każdy z nich. Miał dość, miął już zupełnie dość. Chciał być w domu, możliwie jak najprędzej, móc zasnąć, nie pamiętać. Czy rzeczywiście mógł być aż tak ślepy przez całe cztery lata? Czy to możliwe, aby ta beznamiętna dociekliwość badacza idącego tropem wymykającego się jego poznaniu, a tak bliskiego odkrycia — podobna do okrutnej ciekawości dziecka — mogła przesłonić wszystko? Zaraz za drzwiami.sali wpadł na doktora Ranka, małego i tłustego Steve'a, toczącego się z szybkością bilardowej kuli na swoich krótkich i krzywych nogach i pomrukującego do siebie w wiecznym zadowoleniu; dziś bardziej niż kiedykolwiek rozradowany Steve kojarzył mu się z gaworzącym coś niezrozumiale, przyjaźnie nastawionym do świata, spasionym jeżozwierzem, jakie widywał w rezerwacie nad rzeką Saskatchewan.

— A, Ralston! — rozpromienił się Rank. Małe, poczciwe oczki krótkowidza spojrzały z dołu życzliwie i nieuważnie;

po raz pierwszy chyba ta roztargniona życzliwość nie budziła w Ryanie sympatii. — Jeszcze ci mało? Od godziny jesteś już po dyżurze. Powinno cię tu nie być.

— Nie bój się, nie zamierzam robić ci konkurencji... — żart wypadł słabo, nawet jemu samemu wydał się płaski i wysilony. — Wychodzę właśnie.

— Miałeś televideo, ale myślałem, że cię już tutaj nie ma. Powiedziałem tamtemu, że jesteś w drodze do domu.

— Kto to był?

— Wiesz, jakiś dziwak, nie włączył wcale wizji. A może to twój pacjent? Tylko od kiedy ty leczysz astmatyków? Poczekaj, powiem Karłowi, że włazisz na jego podwórko... Wyminął Ryana i potoczył się dalej, rad z siebie i swojego dowcipu; poły białego fartucha rozwiewały się za nim, kiedy tak pędził — już znowu czymś zajęty, znów zaabsorbowany. Ryan stał bez ruchu, wpatrzony w kolorowe, wesołe tafle posadzki; przez chwilę miał uczucie, że został osaczony, choć nie rozumiał, kto i dlaczego miałby to robić. Przełknął z wysiłkiem ślinę i zmusił się do tego, żeby ruszyć z miejsca. Idąc przestronnym korytarzem mimo woli przyspieszył kroku — jasne i ciemne tafle migały pod stopami; jakby kwadraty światła i cienia.

To uczucie nie opuściło go nawet wtedy, kiedy przebierał się w swojej dyżurce; raz i drugi z niepokojem zerknął na ciemny i milczący aparat televideo. Ale nic się nie stało,

nikt już się z nim nie łączył. Uspokojony poszedł w kierunku wyjścia.

Przeszklone drzwi rozsunęły się przed nim. Wyszedł w kwietniowe słońce, w zapach narcyzów rosnących na klombach wokół szpitala. Żółte kwiaty forsycji drżały na krzakach w lekkich podmuchach wiatru. Przystanął, przymknął oczy. Przez chwilę stał tak prawie spokojny i uciszony, czując na zaciśniętych powiekach łagodny dotyk ciepła. Oddychał cicho i lekko — jego oddech ulatywał bezgłośnie w wiosenne powietrze; pomyślał, że najgorsze ma właściwie za sobą i trzeba tylko czasu, a wszystkie jego sprawy wygładzą się i ułożą, chociaż całkiem inaczej, niż się był tego — tak niedawno — spodziewał. Jego grawistat stał pierwszy z prawej strony — z daleka błyszczał biały lakier, polśniewały niklowane detale. Wsiadł, drzwi zatrzasnęły się za nim, wcisnął klawisz rozruchu. Pojazd cofnął się nieco, wykręcił i — odrywając się od ziemi — łagodnym łukiem wzniósł się na grawistradę. Pęd wcisnął Ryana w pneumatyczne siedzenie, drzewa i krzewy rosnące na poboczach zlały się w rozmazaną smugę. Trwało to chwilę, póki nie wjechał w tunel — szerokim łukiem podziemna droga okrążała miasto, warunki grawistrady na tym odcinku pozwalały rozwijać maksymalną prędkość. O tej godzinie i tak daleko od centrum nie było prawie ruchu; Ryan włączył przyspieszenie. Pojazd runął przed siebie orząc światłami ciemność — odepchnięta na boki otwierała przed grawistatem rtęciowy tunel blasku, w który wbijał się dziobem. Powietrze wyło, darte szaleńczym pędem — nawet tu, w szczelnie osłoniętej kabinie, słychać było ten wizg. Gnając tak Ryan uspokajał się coraz bardziej; szybkość wymiatała z niego ostatek niepokoju, wielogodzinne napięcie ustępowało bez śladu. Dzika i prymitywna radość, jaką od wieków budził w człowieku pęd, nie zostawiała miejsca na żadne myśli, żadne inne uczucie.

Wpadł w zakręt nie zwalniając; światła, na chwilę uwięzione w płaskim łuku bandy, znów uderzyły w ciemność, wyławiając z niej jakiś kształt tarasujący drogę. Zanim Ryan mógłby o tym pomyśleć, włączyły się zespoły zatrzymujące grawistat i pojazd stanął, hamując z siłą, która zgniotłaby hamującego na miazgę, gdyby nie chroniąca go poduszka pola kompensacyjnego. Nawet przy tej osłonie Ryan poczuł siłę wgniatającą go w przednie zabezpieczenie fotela, tak potężną, że zabrakło mu oddechu i pociemniało w oczach.

Kiedy to ustąpiło, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył w łunie nieruchomego blasku, był zaklęśnięty od wstrząsu, obły bok grawilotu — jednego z tych niedużych, dwuosobowych, które z tym samym powodzeniem mogą być używane do lotów — i, tak jak grawistaty, do poruszenia się tuż nad ziemią, po liniach grawistrady. Ten leżał w poprzek drogi — wyglądał. jak gdyby z jakichś przyczyn stracił sterowność, waląc się nagle i ciężko na betonowe pasy. W otwartych drzwiach kabiny, głową w dół, zwisało ciało pilota — nie zdążył rozpiąć pasów, zanim stracił przytomność. Jednym szarpnięciem Ryan odrzucił owiewkę; nie myślał, działały wieloletnie nawyki. Wyskoczył z grawistatu i — zanim jeszcze mógł sobie to uświadomić —już biegł;

był całkiem blisko, kiedy zza rozbitego grawilotu wynurzył się jakiś człowiek, zabiegając mu drogę. Ryan dostrzegł jego twarz — wykrzywioną i białą w strumieniu światła jak gipsowa maska. Oczy tamtego wydały mu się nadmiernie rozszerzone, nieprzytomne, jak u człowieka w szoku — niedawna katastrofa musiała widać stanowić dla niego potężny wstrząs.

Zabełkotał coś gwałtownie wyciągając rękę; jego rozcapierzone, palce chybiły ramię Ryana o włos. Ale nie on był w tej chwili ważny; Ryan nie miał wątpliwości, że pilot grawilotu musi być ciężko ranny: nie poruszał się wcale i twarz miał całą we krwi. Więc krzyknął tylko: „jestem lekarzem", przebiegając koło znieruchomiałej z wyciągniętą ręką, nadmiernie rozrośniętej, wręcz ogromnej postaci. Jeszcze dwa kroki i znalazł się przy rannym, nadal nie zdradzającym oznak życia. Pomyślał, że jego pomoc nie jest już może potrzebna. że ma przed sobą trupa. Pochylił się nad okrwawioną, znieruchomiałą twarzą. W tej samej chwili pilot otworzył oczy — najzupełniej przytomne, czujne spojrzenie zaskoczyło Ryana kompletnie.

Zdziwić się już nie zdążył; gwałtowny, tępy ból wybuchł nagle pod czaszką, ciemność zawirowała czerwonymi światłami. Stracił przytomność.

Kiedy ją odzyskał, leżał — niewygodnie skurczony — na wyściełanej pianoplastykiem podłodze grawilotu; światło dnia wypełniające kabinę i niski szum silników świadczyły, że jest on najzupełniej sprawny i że znajduje się w powietrzu. Spróbował wstać, ale się nie udało — był bardzo słaby, kręciło mu się w głowie, w uszach szumiało, przed oczyma mrowiły czarne płatki. Opadł na pianoplastyk, dopiero teraz czując jeszcze i to, że przytrzymują go jakieś ciasne więzy. I poderwany z nagła tą świadomością szarpnął się

po raz drugi — znów bezskutecznie, znów z głuchym stukiem opadając na podłogę.

Musieli to usłyszeć; widoczna nad oparciem wysokiego fotela, zniekształcona pałąkiem przytrzymującym słuchawkę radioaparatu, głowa pilota poruszyła się odwracając powoli w prawo. Ryan poszedł oczyma za tym ruchem: znad drugiego fotela sterczała wielka głowa i rozrośnięte barki olbrzyma. Pilot — bo to był chyba jego głos — powiedział obojętnie:

— Ten twój zaczął się ruszać. A już myślałem, że załatwiłeś go dokładnie i na zawsze...

Olbrzym okręcił się z fotelem: Ryan miał przed sobą jego ogromne stopy, ręce wsparte na rozstawionych udach i pochylony do przodu korpus, którego monstrualne mięśnie zdawały się rozsadzać cienką tkaninę skafandra. Szeroka, wielka twarz z wyblakłymi oczami pod ciężkim nawisem brwi wydawała się prawie łagodna; okrutne były tylko te ręce leżące płasko na udach: ciężkie i krótkie, porośnięte gęstymi włosami nawet na członach palców.

— Spokojnie — powiedział drwiąco. — Nie szarp się tak, rozbijesz sobie tylko swój cenny łeb... Mógłby to sobie darować: Ryan nie zamierzał próbować po raz trzeci, zbyt upokarzające byłyby takie próby, beznadziejne szarpanie się na podłodze, pod chłodnym wzrokiem tamtego. Spróbował ruszyć głową, poczuł tępy ból u nasady czaszki i mdły, słodkawometaliczny smak w ustach — smak krwi. Ostrożnie zbierał myśli, by ułożyć je w słowa:

— Dlaczego... — wargi miał sztywne i chyba opuchnięte, przeszkadzały, zdawały się nienaturalnie duże. — Dokąd chcecie mnie zawieźć?

To wszystko było zbyt nonsensowne i nieprawdopodobne — jakieś porwanie, jak w archiwalnych, dwuwymiarowych filmach z ubiegłego stulecia, ale tym razem zdarzyło się naprawdę, tym razem bohaterem owej tragifarsy był on sam. Ale tamci nie uważali tego za farsę; w płaskiej twarzy olbrzyma zobaczył wzgardliwy grymas, oczy zwęziły mu się, patrzyły nieżyczliwie, z niezrozumiałą, prawie bezosobową nienawiścią. Powiedział wolno:

— Nie bądź taki ciekawy... Dowiesz się we właściwym czasie

wszystkiego, co masz wiedzieć. Jak tylko wylądujemy.

To znaczy — już niedługo.

Mówił prawdę: grawilot zaczął się zniżać, Ryan poznał to po

nagłej zmianie ciśnienia, powodującej rosnący ucisk

w uszach. Rozbita głowa zaczęła znów pulsować, poczuł

natrętne mdłości; z wysiłkiem przełknął ślinę — przeszło.

To, na czym wylądowali, przypominało rozległe patio, częściowo obrośnięte krzakami bougenvili; tam gdzie nie sięgał zielonkawy cień wiotkich gałązek, upał kładł się na białe, nieregularne płyty — Ryan poczuł jego przygniatający do ziemi ciężar na barkach i obolałej głowie, gdy tylko tamci wyprowadzili go z grawilotu. Przystanął, po zaduchu kabiny z ulgą oddychając gorącym, a przecież dziwnie rzeźwym powietrzem, w którym przez zapach nagrzanych słońcem liści czuło się całkiem wyraźnie słonawy, chłodny oddech niewidocznego morza. Zdawało mu się, że był już kiedyś tutaj, że już to wszystko widział: patio i bougenvilie, rdzawoczerwone skały opadające ku wciśniętemu pomiędzy nie białemu bungalowowi. A jednocześnie wiedział, że to jest niemożliwe, że swój pobyt w tym miejscu musiałby zapamiętać.

— Sam pójdziesz, czy mamy cię zawlec siłą? Odwrócił głowę — tu, w pełnym świetle, olbrzym przypominał niezdarną i prymitywną rzeźbę, ożywioną na krótko dla niepojętych celów; Ryan dostrzegł krople potu Występujące na jego szarawą skórę, rudawy odcień obrastających ręce, skręconych włosów, poczuł nawet nie strach, tylko po prostu wstręt na myśl, że te ręce miałyby go dotykać.

— Sam pójdę.

Wnętrze niskiego, białego bungalowu wbrew wszelkim spodziewaniem nie przypominało w niczym miejsca przeznaczonego na odpoczynek; szare i gładkie ściany, betonowa podłoga, stalowe drzwi i rażące światła, umieszczone wysoko pod sufitem, kojarzyły się raczej z budowanymi dawniej przeciwatomowymi schronami, więzieniem albo twierdzą. Teraz był całkiem pewien, że nigdy tutaj nie był. A jednocześnie zdumiała go obronność tego dziwnego miejsca: wąski korytarz wiódł pod powierzchnią ziemi, a drzwi, do których prowadził, kryła pancerna płyta. Byli już przy tych drzwiach, kiedy — zza niewidocznego aż do tej chwili załomu korytarza — wysunęła się szczupła i niewysoka postać; na ich widok człowiek spłoszonym ruchem przywarł plecami do betonowej ściany. Byli tak blisko, że Ryan zobaczył, jak ciemne oczy w śniadej, ściągniętej twarzy rozszerzają się nagle. Zaskoczeniem czy strachem ?

Przystanął mimo woli; w pochyleniu wąskich i chudych ramion, w nerwowych ruchach siwiejącej głowy było coś znajomego — i twarz tamtego, ostra, inteligentna, także wydawała się znana. Twarz, którą musiał widzieć

niejednokrotnie, choć teraz nie potrafił powiązać z żadnym znanym nazwiskiem, z żadnym otoczeniem czy chwilą. Przez kilka sekund patrzyli tak na siebie, a potem, nagle, ten szczupły siwiejący człowiek skulił się, zwinął — jak gdyby zapadł w sobie — i nie odrywając od Ryana przedziwnych, spłoszonych oczu zaczął przesuwać się wolno i ostrożnie, wciąż przyciśnięty plecami do szorstkiego betonu, w kierunku, z którego pojawił się przed chwilą. Biały laboratoryjny kitel, zaczepiając o nierówność ściany, rozchylił się na piersiach odsłaniając brudne i wymięte ubranie; nie zwrócił na to uwagi, jego zbladła i nienaturalnie nieruchoma twarz nie wyrażała niczego — tylko w ciemnych, otoczonych siatką cieniutkich zmarszczek oczach był ciągły lęk.

— Grey! Profesorze Grey...

Człowiek szarpnął się, zatrzymał, znieruchomiał. Jego głowa drgnęła na wiotkiej szyi, jakby niechętnie zwróciła w stronę Ryana; twarz była wciąż nieruchoma, nie pojmująca — w swoim znieruchomieniu łagodna i pusta jak twarz dziecka. Przywarł mocniej do ściany, oczy biegały teraz niespokojnie jak u osaczonego zwierzęcia; Ryan poczuł strach, przerażenie podnoszące się twardym szarpnięciem aż spod mostka, zaciskające krtań. Powtórzył cicho, ze zdumieniem:

— Profesorze Grey...

Nie mógł przewidzieć tego, co się stało: sławny cybertronik obrócił się gwałtownie i — przywierając ciągle ciałem do ściany — rzucił się do ucieczki. Biegł drobnym, niezdarnym truchtem; zgarbiony, pomykający chyłkiem pod szarym murem, dobrze widoczny w świetle nie osłoniętych lamp, wyglądał — przez ową krótką chwilę, póki nie zniknął w załomie korytarza — jak przerażony szczur. Echo jego pośpiesznych kroków, odbite od niskiego sklepienia, niosło się korytarzem jeszcze i wtedy, kiedy samego Greya nie było już widać; w ciszy, która potem zapadła, Ryan usłyszał wyraźnie głuche i ciężkie łomotanie własnego serca. Teraz dopiero — po raz pierwszy — poczuł naprawdę strach, zimny i wstrętny strach, jakby niezrozumiałe zalęknienie uciekającego Greya udzieliło się i jemu; pot łaskotliwie zaczął spływać po skórze, mięsień policzka zadrgał nagle kurczowo — czuł to, wstydził się, a przecież nie potrafił się w żaden sposób opanować. Strach był w nim jeszcze, kiedy przez ciężkie, uzbrojone pancerną płytą drzwi wepchnięto go do wielkiej, sklepionej . sali, ku której wiódł ten korytarz. Usłyszał głuche zatrzaskiwanie się ich za swoimi plecami, a jednocześnie

poraziło go światło. Musiał przymrużyć oczy: oprócz wysoko jak wszędzie tutaj zawieszonych lamp świeciła cała powierzchnia przeciwległej ściany, blask wytryskiwał z niej rażąc oczy do bólu.

Kiedy je znów otworzył, zobaczył oddalonego niemal o całą długość sali człowieka, siedzącego plecami do tych świateł na małym podium przy staroświeckim, bezcennym, bo drewnianym biurku. Światło ślizgało się po jego wypolerowanym blacie oświetlając bardzo dokładnie każdy słój drewna i nieruchome ręce, leżące zupełnie płasko, jak woskowe odlewy. Twarz i reszta postaci pozostawały zupełnie niewidoczne, czarna i płaska, jakby wycięta z blachy, na boczne ściany sali padał ogromny, rozłamany cień, cienie i blaski zdawały się unosić nad głową siedzącego wyolbrzymiały go, stwarzając efekt niepokoju i mocy — nazbyt wyraźny, by nie był przemyślany.

— Udało się. Akcja przebiegła zgodnie z planem... Tamten nie słuchał. Nim olbrzym zaczął mówić, już skinął głową (cienie powtórzyły ten ruch), jakby to było zupełnie oczywiste, jakby już wcześniej, wydając polecenie, wiedział, że w najdrobniejszych szczegółach zostanie wykonane. jakby był pewien, że wszystko, zawsze, musi się dziać tak. jak on chce — i nie dopuszczał w żadnym przypadku myśli, że może być inaczej. Wstał — cień rósł nad jego głową, gdy podnosił się z wolna — obszedł biurko; dopiero teraz widziało się, jaki był niski: tors rosłego człowieka osadzony ha krótkich nogach karła. Zaczął iść — gdy tak się zbliżał wlokąc za sobą cienie, Ryan dostrzegł, że utyka: jedną nogę miał sztywną, stawiał ją bokiem, nie zginając w kolanie. Mimo kalectwa jego ruchy były zwinne i szybkie.

— A jednak spotkaliśmy się, doktorze Ralston. Głos był cichy, znajomy — pewny siebie, rozkazujący głos przerywany astmatyczną zadyszką. Ryan poczuł, że całe jego dotychczasowe napięcie mija. zachciało mu się śmiać. Z siebie, z własnego ogłupienia i lęku — i z tamtego człowieka, który tę całą zwariowaną historię wymyślił, wyreżyserował, być może wierząc istotnie, że owo bezsensowne, idiotyczne porwanie może stać się wstępem do rozmów, do współpracy. Śmiech -- na razie jeszcze bezgłośny — rozrastał się w nim dalej, był nawet w jego głosie. kiedy powiedział:

— Nie zmieniłem zdania w ciągu tych kilku godzin. Konwersacyjny, miły, prawie łagodny ton:

— Jestem Morton. — A kiedy cisza zaczęła się przeciągać:

Waker Red Morton...

Waker Red Morton! Aż do niedawna — członek Kolegium Czterdziestu, jeden z tych, w których rękach znajduje się los Ziemi, od pewnego czasu — jak donosiły oficjalne komunikaty — przebywający na zasłużonym, bezterminowym urlopie ze względu na zły stan zdrowia (chociaż byli i tacy, którzy szeptali, że tak naprawdę chodzi o jakieś nie ujawnione nadużycia). Wciąż jeszcze dość potężny i dość wpływowy, pomimo pozornego usunięcia się na ubocze, by w dalszym ciągu zachować dawną władzę, wystarczającą, by wszystko wokół niego działo się tak, jak on chce. To wyjaśniało wiele, a w każdym razie wrażenie, że tak wiele rzeczy było Ryanowi znanych. Wyspę, miejsce wypoczynku Mortona, widział w stereowizji, jak — też z programów stereo — znał jego władczy, nieco zdyszany głos, jak musiał znać i twarz, która wciąż jeszcze ukrywała się w cieniu. Powiedział z mimowolnym szacunkiem:

— To niczego nie zmienia. Złożyłem przyrzeczenie przed Radą. Przecież pan o tym wie, Morton.

— Tu decyduje moja wola, nie Rady.

— Postanowienie Najwyższej Rady Naukowej wiąże każdego, na całej powierzchni Ziemi. Nikt nie jest w stanie... nawet władza Czterdziestu...

— Odmawiasz?

— Tak.

Nie zdążył się zasłonić. Towarzyszący im milcząco,

nieruchomy aż dotąd olbrzym poderwał się gwałtownie

i jego cios rzucił Ryana o ścianę. Przez chwilę trwał tak,

rozpłaszczony plecami na chropawej powierzchni, potem

nogi ugięły się pod nim — zamroczony potężnym uderzeniem

bezwładnie jak łachman osunął się na podłogę.

Próbował podnieść się, choćby tylko uklęknąć — zdołał to

wreszcie zrobić, wspierając się na rękach. Przez szum

w uszach i ból rozciętej brwi posłyszał równy, spokojny

głos Mortona:

— Nie rusz. — To było do olbrzyma. I już do Ryana, niegłośno, prawie uprzejmie, jakby to była towarzyska rozmowa, nieistotna wymiana sprzecznych poglądów: — Jesteś zupełnie pewien, że nie zamierzasz pracować dla mnie, Ralston?

Krwawił. Chciał odpowiedzieć, ale w ustach czuł wciąż natrętny, słodkawomdlący smak, myśli uciekały. Zbierał słowa niemrawo, mówienie wciąż nie było łatwe. Odkaszlnął krew — głos zabrzmiał chrapliwie, obco, jakby mówił to zupełnie inny człowiek:

— Nie masz żadnego prawa...

Ponowne uderzenie rzuciło go o beton, zamroczyło. Zapadał w jakiś miękki, czerwony mrok — poprzez tę ciemność dostrzegał tylko wirowanie rozmywających się w tęczujące kręgi zawieszonych u sufitu świateł. Potem poczuł ciosy — i ból. Tępy, zapierający oddech; olbrzymi sługa Mortona kopał go teraz z wymyślną powolnością ciężkim podkutym butem. Znowu usłyszał głos — obojętny, równy, bez śladu okrucieństwa czy gniewu:

— Wystarczy. Zostaw.

Ciosy ustały, tylko w głowie kręciło się wciąż jeszcze, czuł

się obolały i słaby. Czerwona mgła rzedła, mógł już poprzez

nią dostrzec spokojną twarz Mortona przyglądającego mu

się ze skupionym, zimnym zaciekawieniem —niemal

bezosobowym i chyba właśnie dlatego w jakiś sposób

nieludzkim.

Spróbował wstać i to mu się udało. Mięśnie drżały i nogi

miał jak z waty, ale ustał. Światła lamp, wciąż jeszcze

rozmazane, zdawały się zataczać nad nim leniwe kręgi;

w to wirowanie powiedział z nienawiścią:

— Myślisz, że w taki sposób zdołasz skłonić mnie do współpracy, Morton?

— Och, nie... Znam lepsze. Ten jest... dość prymitywny. — Lekceważącym gestem odsunął wszystko, co wydarzyło się przed chwilą; było nieważne, wynikało bardziej z samowoli olbrzyma niż z jego własnych zamierzeń, dawał tym samym do zrozumienia, że sam wybrałby sposób bardziej wyrafinowany. — Chociaż czasami... bywa zupełnie dobry. — Milczał przez chwilę; Ryanowi wydawało się, że tamten się uśmiecha: ironicznie i drwiąco. Ale nic nie mógł dostrzec na skrytej w cieniu twarzy. — Dobrze. Porozmawiajmy rozsądnie. Mogę ci przyrzec, że takie... intermedium więcej się nie powtórzy. Drwił najwyraźniej, głęboko przekonany, że udzielił drobnej, choć dotkliwej nauczki, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin