Andre Norton - Cień Albionu.rtf

(956 KB) Pobierz
Cieñ Albionu

Andre Norton

Rosemary Edghill

 

 

 

Cień Albionu

 

Przekład: Robert Pryliński

Tytuł oryginału: The Shadow of Albion


Do mnie, ohydne cienie

Szatańsie chichoty, do mnie!

Macbeth


Przedmowa autorki
Panowanie, do którego nigdy nie doszło

 

Różne teorie „co by było, gdyby…” pojawiają się w nauce historii, bo często zachodzą w niej wyraźne i gwałtowne zmiany kursu, które zależą od pojedynczego wydarzenia lub czynów konkretnej osoby. W takim właśnie momencie tworzą sią dwa światy alternatywne, które mogłyby się rozwijać zupełnie inaczej, w zależności od tego, czy dany fakt wydarzył się, czy też nie.

W tej historii takim praźródłem podziału jest osoba diuka Monmouth, żyjącego za panowania Karola II. Większość poddanych tego króla sprzeciwiała się zaciekle idei ponownego objęcia władzy przez katolickiego władcę. Niestety Karol II nie zdołał spłodzić z portugalską żoną żywego potomka, chociaż miał kilkoro dzieci z nieprawego łoża z licznymi kochankami. Wiele z nich obdarzył zresztą tytułami książęcymi, znacznymi nadaniami i honorami.

Brat Karola i jego legalny następca — Jakub — był gorliwym katolikiem, zdeterminowanym, by przywrócić w państwie poprzednią wiarę. Był też okrutnym i aroganckim władcą, w odróżnieniu od Karola, który miał wiele uroku, jak wszyscy Stuartowie.

Niemal od chwili urodzenia diuka Monmouth, najstarszego ze znanych nieślubnych potomków Karola, pojawiały się pogłoski, iż tak naprawdę jest on legalnym synem. Karol na wygnaniu Poślubił jakoby matkę księcia — pannę Waters. Monmouth był zresztą równie sympatycznym człowiekiem jak jego ojciec i do tego zdecydowanym protestantem.

W prawdziwym świecie, po śmierci Karola, Monmouth stanął na czele powstania, które wybuchło przeciwko jego wujowi Jakubowi II, a po przegranej został stracony.

W świecie alternatywnym Karol II podczas przedłużającej się agonii zrozumiał wreszcie, że wstąpienie na tron Jakuba będzie oznaczało kłopoty dla wszystkich. Oświadczył swoim najbardziej zaufanym i najpotężniejszym lordom, że plotki głosiły prawdę i że faktycznie (a w czasach tych nie istniało jeszcze Prawo o Małżeństwie Królewskim) poślubił pannę Waters, a tym samym diuk Monmouth jest jego prawowitym następcą. Po śmierci Karola II diuk zostaje koronowany jako Karol III.

Nowy król ma potem spore kłopoty z grupą opornych i potężnych lordów katolickich, a także ze swoim wujem Jakubem, który uważa, że tron prawnie należy się jemu…

Zamiana władców będzie miała oczywiście wpływ na wydarzenia późniejszych lat, a nawet wieków — ale najbliższy okres wygląda dokładnie tak jak w rzeczywistym świecie. Silnie wigowska, protestancka Anglia walczy przeciwko Francji. Na scenę dziejową wkracza dowódca książę Marlborough, którego serdecznym przyjacielem jest diuk Clarence — drugi nieślubny syn zmarłego króla i przyrodni brat panującego Karola III.

Stuarci nie zaprzestają zresztą płodzenia wielu bękartów i przyznawania im znaczących tytułów, więc najwyższe stopnie angielskiej drabiny feudalnej ulegają znacznemu rozmnożeniu. Po okresie panowania jeszcze trzech kolejnych Stuartów (Karola IV, Jakuba II i Karola V) wkraczamy w rok 1800 i oto znajdujemy się w świecie podobnym, jednak bardzo różnym od naszego. W angielskim rządzie nadal dominują wigowie i król opiera się na tym właśnie stronnictwie. Skoro na tronie nie zasiada nieudolna i niepopularna dynastia hanowerska, relacje polityczne z koloniami amerykańskimi są zupełnie poprawne — w 1805 roku Ameryka jest po prostu najdalszą zachodnią kolonią angielską, a jej mieszkańcy są obywatelami Anglii z pełną reprezentacją w Parlamencie. Kolonia jest zarządzana (podobnie jak Irlandia) przez Lorda Protektora, a w 1805 roku Lordem Protektorem Ameryki jest Thomas Jefferson.

Podobnie jak tytuły irlandzkie, tytuły amerykańskie są wprawdzie uważane za godności drugiej kategorii, a jednak stojący wysoko w hierarchii społecznej ludzie przyjmują zarówno tytuły angielskie, jak i amerykańskie. Ameryka jest też często miejscem osiedlania się pozbawionych ziemi młodszych synów szlacheckich. Oczywiście z upływem czasu związki pomiędzy krajem ojczystym a wielką kolonią słabną i teoretycy polityki przewidują, że pewnego dnia Ameryka będzie rządzić się sama, niemal bez nadzoru metropolii…

Kolejną wielką zmianą w stosunku do historii, jaką znamy, jest oczywiście fakt, że w naszym świecie alternatywnym nie dochodzi do zakupu Luizjany w 1805 roku, a ekspansja trzynastu kolonii w kierunku zachodnim zatrzymuje się na pustkowiach Kentucky (w naszym świecie alternatywnym nazywanych Transylwanią).

Rewolucja Francuska, która wybucha w 1789 roku w obu światach, jest szokiem zarówno dla Anglii, jak i jej kolonii w Nowym Świecie. Jednak chociaż dąży do tego wielu polityków, Anglia — również w obu światach — nie interweniuje.

W roku 1795 Napoleon Bonaparte zaczyna wspinaczkę na szczyt, a Francja nabiera imperialnych apetytów. Tym razem Anglia wyrusza na wojnę. Mimo poważnych społecznych i religijnych niepokojów wewnętrznych Brytania cementuje koalicję Trzech Mocarstw z Prusami i Rosją, która daje Napoleonowi zatrudnienie na kontynencie. Tlące się w kraju niepokoje mogą jednak w każdej chwili zmienić się w otwartą wojnę domową, zwłaszcza gdyby zmarł stary król…

Podobnie jak w świecie rzeczywistym, wiele państw rozważa zawarcie z Napoleonem umów dwustronnych. Języczkiem u wagi staje się Dania, która, będąc członkiem Ligi Bałtyckiej, waha się pomiędzy neutralnością a zajęciem miejsca po stronie Francji. Taki sojusz duńsko–francuski spowodowałby wycofanie się Rosji z antynapoleońskiej koalicji.

W świecie rzeczywistym Anglia dwukrotnie, w latach 1801 i 1806, posyłała do Danii swoją flotę, by spacyfikować zwolenników profrancuskich koncepcji politycznych. W naszym świecie alternatywnym owdowiały właśnie król Anglii Henryk IX zamierza dokonać tego samego poprzez ślub swojego jedynego syna — Jakuba Karola Henryka Dawida Roberta Stuarta, księcia Walii i diuka Gloucester — z księżniczką Stefanią Julianną, wnuczką starego i podstępnego króla Christiana VII, w którego imieniu władzę regencyjną sprawuje obecnie najstarszy syn, książę Frederick. To małżeństwo, łączące jedne z nielicznych europejskich protestanckich domów panujących, powinno trwale powiązać Danię z interesami koalicji.

I tu zaczyna się nasza historia…


1. Magią przywiedziona…

Wiltshire, kwiecień 1805

 

Ten dom od zawsze nazywał się Mooncoign, chociaż był własnością wielu rodzin, zanim wreszcie król Karol III podarował go pierwszej markizie Roxbury. Stało się to ponad wiek temu. Teraz jednak Roxbury’owie władali Mooncoign dłużej niż sięgała pamięć współczesnych, mogło się więc zdawać, że było tak od początku świata.

Ale nawet nikt z dawnych pokoleń nie wiedział, skąd wzięła się nazwa domu*[1] — a jeżeli nawet był ktoś taki, w tamtym klimacie niepewności politycznej i religijnej pewnie wolał zostawić tę wiedzę dla siebie. O ile bowiem wesoły monarcha Karol II zwykł mawiać, że angielskie czarownice zdrowiej jest zostawić w spokoju, o tyle poglądy jego syna — byłego diuka Monmouth — były w tym względzie znacznie bardziej protestanckie.

Teraz jednak zarówno panowanie wesołego ojca, jak ambitnego syna dawno należało już do przeszłości. Był jeden z pierwszych dni kwietnia — poranek bez żadnego specjalnego znaczenia w kalendarzach alchemików i filozofów, nie różniący się od wielu innych poranków na wzgórzach Wiltshire w oczach wszystkich mieszkańców wielkiego domu… oprócz jednego.

 

Pokój był umeblowany bogato i konserwatywnie. Ciężkie orzechowe komody mogły pamiętać czasy, kiedy to Karol Stuart ukrywał się w tym domu przed prześladowcami w czasach wojny domowej, jakieś sto pięćdziesiąt lat temu. Dębowa boazeria pokryta woskiem i terpentyną błyszczała złociście nawet w słabym blasku porannego słońca, a ściany nad nią pokrywała sztukateria przypominająca białą delikatną koronkę, odcinająca się wyraźnie na ciemniejszym kremowym tle.

W pokoju było gorąco jak w piecu. Ogrzewały go nie tylko płonące jasnym ogniem węgle w kominku, ale także, zgodnie z zaleceniami lekarza, dwa wysokie brązowe kociołki. Teraz medyk przyglądał się z wyraźną dezaprobatą luksusowemu otoczeniu, chociaż to nie sama komnata wzbudzała w nim ten nastrój. Niechętnie odwrócił się do oczekującej służącej i powiedział to, co niestety powiedzieć musiał.

 Powinnaś była wezwać mnie wcześniej. Stan pani jest bardzo poważny, właściwie… — zamilkł próbując dobrać najodpowiedniejsze słowa, by przekazać najgorsze.

 Proszę mówić głośniej, doktorze Falconer, słabo pana słyszę. — Głos był zachrypnięty, a wypowiedź zakończył suchy kaszel i ciężkie dyszenie, ale ton brzmiał rozkazująco i silnie.

Doktor Falconer odwrócił się od zaniepokojonej służącej i powrócił do łoża dostojnej pacjentki. Wypielęgnowaną ręką odsunął zasłonę przy łóżku i spojrzał na kobietę spoczywającą w pościeli. Ona popatrzyła mu prosto w oczy bystrym i zadziwiająco przytomnym wzrokiem.

Sara markiza Roxbury nigdy nie była pięknością. Oczy — najładniejszą część twarzy — miała szare, włosy proste, rzadkie i w dodatku mysiego koloru, a nie złote czy kruczoczarne, jakie opisywano w romansach. Była wysoka i chuda, i pełna arogancji, jak przystało na nieodrodną córę rodu Conynghamów. Blada cera w połączeniu z dumnymi rysami i niezwykłą witalnością nadawała jej niegdyś swoistą aurę dostojeństwa, ale teraz należało to do przeszłości. Markiza Roxbury była już tylko umierającą kobietą.

 Czy jest aż tak źle? — spytała szeptem. — Proszę to powiedzieć raczej mnie. Knoyle cudownie układa fryzurę, ale przy poważniejszych kłopotach potrafi tylko płakać.

 

Matka Sary — druga markiza Roxbury i nieślubna córka Jakuba II, dziadka obecnego króla — zmarła dwa lata temu przy porodzie wraz z dzieckiem, które gdyby przeżyło, byłoby teraz młodszym bratem Sary i dziedzicem marchii. Matka i syn spoczywali w małym grobowcu rodzinnym niedaleko Mooncoign, a z chwilą ich śmierci Sara Maria Eloisa Arkadia Dowsabelle Conyngham stała się pełnoprawną markizą Roxbury.

Każdego roku, od momentu gdy przedstawiono ją na dworze w wieku lat szesnastu, młoda markiza Roxbury zaczynała sezon wiosenny wielkim przyjęciem wydawanym w Mooncoign. Bal zawsze był wystawny i pompatyczny; tego roku — tysiąc osiemset piątego — dziesięć dni temu zaledwie, zainscenizowano nawet na stawie przy domu bitwę na Nilu. Tak się złożyło, że statek markizy poszedł na dno, chociaż miał reprezentować okręt flagowy admirała Nelsona. Uratował ją natychmiast wicehrabia Saint–Lazarre; cała załoga niecnie zdezerterowała, by doprowadzić do porządku mokrą garderobę, ale markiza pozostała na placu boju, aby bronić honoru angielskiego oręża. Ignorowała coraz silniejszy kaszel przez cały następny tydzień, bo aż tyle trwało przyjęcie. Dopiero teraz dowiedziała się, ile będzie j ą kosztować ta mokra przygoda.

 

Za oknem wzgórza kąpały się w słabych jeszcze i mdłych promieniach kwietniowego słońca. Doktor Falconer przyjrzał się w milczeniu twarzy markizy, nim wreszcie przemówił.

 Choroba postępuje w gwałtownym tempie, pani. Nie przeżyjesz miesiąca…

Usta lady Roxbury zacisnęły się, a ogień w oczach zgasł. A przecież spodziewała się tego. Tylko głupiec miałby jeszcze nadzieję plując krwią.

Rozległ się zduszony szloch Knoyle.

 Przestań jęczeć! — skarciła ją ostro markiza. — Jeszcze ktoś pomyśli, że nie dostaniesz stosownej odprawy. Przecież to było tylko przeziębienie… — zwróciła się do lekarza. Nienawidziła tej błagalnej nuty w swoim głosie.

 Przeniosło się na płuca — wyjaśnił miękko medyk. Jednak pacjentka słyszała w jego głosie wyraźny i bezlitosny wyrok śmierci.

Falconer nie był pierwszym lepszym wiejskim konowałem, ale osobistym lekarzem króla Henryka. Jego wiedzy nikt nie kwestionował. Nie dla każdego chorego opuściłby miasto, tak jak to uczynił dla niej.

 Rozumiem… — powiedziała Sara.

Każdy oddech przychodził jej z trudem. Z trudem też starała się zdusić suchy, spazmatyczny kaszel.

 Dziękuję za przybycie, doktorze — zdołała wreszcie powiedzieć. Wyciągnęła ku niemu smukłą, ozdobioną klejnotami dłoń, nad którą Falconer pochylił się z szacunkiem. — Proszę uważać się za mojego gościa tak długo, jak uzna pan to za stosowne. Proszę też zapewnić moich pozostałych gości, że wkrótce do nich dołączę.

Falconer zawahał się przez moment, zanim odpowiedział.

 Oczywiście, pani. Przekażę im twoje pozdrowienia. — Zawahał się wyraźnie chwilę, jakby chciał coś dodać, rozmyślił się jednak i skierował ku drzwiom.

Lady Roxbury zwróciła się ku pokojówce.

 Knoyle — zdołała tylko wykrztusić, bo dusząca obręcz uciskająca jej piersi przesunęła się ku krtani.

Sięgnęła na ślepo ręką i chwyciła ciepłą, szeroką dłoń pokojówki. Zacisnęła na niej palce z zadziwiającą mocą.

 Nikomu… nie mów nikomu! —jęknęła.

Zdradziecka siła tkwiąca w jej piersi obudziła się do życia i spazm za spazmem zaczęła wstrząsać wychudłym ciałem. Wreszcie markiza legła bezwładnie, drżąc pod przykryciem poplamionym czerwienią jej krwi.

 

To niesprawiedliwe, myślała kilka godzin później. Jedyne głośniejsze dźwięki w jej obecnym życiu to trzaskanie płonących węgli i miarowe tykanie wysokiego zegara na ścianie. Nie miała wątpliwości, że w Mooncoign wszystko funkcjonuje tak, jakby sama wydawała odpowiednie polecenia, ale pojawiła się nieproszona myśl, Że wkrótce już nie będzie miała dość siły, by się tym interesować.

A wtedy Mooncoign i marchia, które miały przejść na jej męskich lub żeńskich potomków, powrócą do Korony. W przyszłości ktoś innej krwi będzie wędrował tymi wiekowymi korytarzami.

To niesprawiedliwe!

Zasłony u wezgłowia były zaciągnięte, ale z rozkazu lady Roxbury pozostawiono odsłoniętą całą resztę. Mogła więc przyglądać się portretowi wiszącemu nad kominkiem. W pozłacanych lśniących ramach widniała twarz jej babki Panthei, pierwszej markizy; patrzyła złośliwie na wnuczkę, niewzruszona, dostojna i władcza w jedwabiach i koronkach. Ozdobione klejnotami dłonie bawiły się kluczem, sztyletem i różą — drobna aluzja do broni, jaką chętnie posługiwali się Roxbury’owie i do ich motta: „Otworzę każde drzwi”… Tak jakby istniały jakieś drzwi, przez które Sara mogłaby uciec od słabości ciała i świadomości niewypełnionych obowiązków.

 Pani, gość do ciebie… — oznajmiła Knoyle drżącym ze strachu głosem. Złamała właśnie wyraźny rozkaz markizy, by nie wpuszczać nikogo.

Lady Roxbury z wysiłkiem spróbowała usiąść i oprzeć się o wezgłowie. Na jej rozgorączkowanej twarzy pojawiły się rumieńce gniewu.

 Kto… — zaczęła, ale przeszkodził jej gwałtowny kaszel. Przycisnęła koronki mankietu do ust. Po chwili poczuła silne, chłodne dłonie, podtrzymujące ją i pomagające usiąść. Z ich dotknięciem ból w piersiach znacznie zelżał. — Kto śmie… — dokończyła wreszcie, kiedy minął bolesny paroksyzm.

 Ja — odpowiedział spokojny głos. — Wiesz dobrze, pani, że niewiele jest rzeczy, na które bym się nie odważyła.

Oczy lady Roxbury rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy rozpoznała wreszcie gościa.

Dame Alecto Kennet, w młodości wyjątkowo urodziwa, nadal była kobietą o niezwykłym dostojeństwie i charyzmie. Była już w swym życiu aktorką, tajną agentką, kochanką dwóch królów i jeden Bóg wie, czym jeszcze. W jesieni życia wybrała drugoplanową rolę powiernicy Dowager, księżny Wessex, która sama raczej unikała rozgłosu. A jednak nawet teraz nikt nie ważyłby się lekceważyć dame Alecto.

 Sądziłam, że jesteś w Bath z księżną Wessex — zdołała wykrztusić lady Roxbury. Siedziała oparta bezwładnie o koronkową poduszkę. Chociaż wstrząsały nią dreszcze, starała się za wszelką cenę nie zdradzić zakłopotania swoim obecnym stanem i niespodziewaną wizytą.

 Byłabym tam nadal, gdyby nie to, że ty potrzebujesz mnie bardziej — odparła dame Alecto.

Zdjęła ozdobiony piórami szkarłatny kapelusz i położyła go na ławie w nogach łóżka, obok pogiętego pudła na kapelusze, przewiązanego sznurem. Kolor jej włosów — ognistoczerwony w młodości — z wiekiem zbladł, ale wciąż miała starannie ułożoną fryzurę pod ozdobioną perełkami siateczką. Zdejmując wełnianą podróżną pelerynę, uważnie przyglądała się markizie oczami, które z wiekiem z błękitnych stały się jasnoszare.

Sara zdołała się słabo uśmiechnąć.

 Niedługo już nie będę niczego potrzebować — odparła z grymasem niezadowolenia. — Tak powiedział lekarz. Ciekawa jestem, komu przypadnie Mooncoign po mojej śmierci.

 Lepiej się zastanów, kto cię wyręczy w tym, co miałaś zrobić — sapnęła nerwowo dame Alecto. — Kto zajmie twoje miejsce, lady Roxbury?

Sara nie mogła ścierpieć, gdy ktoś zwracał się do niej tak bezceremonialnie. Nie zamierzała znosić tego i teraz. Z wysiłkiem zmusiła się do przybrania pogardliwego i obojętnego tonu.

 Uważam, że Wessex znajdzie kogoś odpowiedniego. Nie przyszłaś tu chyba, żeby mi donieść, że moja śmierć zwalnia wnuka twojej pani z danego słowa?

Lady Roxbury skojarzyła sobie, że Bath leży o dzień drogi stąd, a ona dowiedziała się od doktora Falconera o czekającym ją losie dopiero kilka godzin temu. Nawet gdyby lekarz zdradził komuś tajemnicę, księżna Dowager nie mogłaby w tak krótkim czasie przysłać tu swojej powiernicy. Sara wyprostowała się i sięgnęła do ozdobnego sznura dzwonka, by przywołać Knoyle.

 Twoje zaręczyny są mało ważne w porównaniu z Wielką Pracą, którą zostawisz nie wykonaną. Może zapomniałaś, komu naprawdę zawdzięczasz te ziemie, lady Roxbury? — Spojrzenie dame Alecto było zimne jak lód, jednak Sara nie odwróciła wzroku.

 Zawdzięczam je królowi. Jestem markizą Roxbury — odparła.

Wypuściła z dłoni sznur od dzwonka. Zdecydowała, że cokolwiek miało się stać, zmierzy się z tym sama, nie narażając się na plotki służby.

 Nie składałaś żadnej przysięgi? — zapytała ostro dame Alecto.

Stała u stóp łoża, jakby przyzywała lady Roxbury do siebie. Sara miała wielką ochotę zakończyć to męczące przesłuchanie, ale przed jej oczami pojawiły się nie wiadomo skąd obrazy z przeszłości. Letnie przesilenie cztery lata temu. Miała wtedy dwadzieścia jeden lat. Stary zarządca Mooncoign wezwał ją z miasta i mimo jej protestów zaprowadził do kamiennego kręgu na granicy jej posiadłości. Pokazał ją Najstarszemu Ludowi, a ona złożyła przysięgę, że Roxbury’owie i Mooncoign będą zawsze robili to, co właściwe dla Ludu i dla ich ziemi.

Otrząsnęła się z tej wizji i zobaczyła wpatrzone w siebie oczy dame Alecto. Przysięgała w blasku księżyca, a kto będzie dbał o tę ziemię i jej mieszkańców, gdy jej zabraknie? Po raz pierwszy lady Roxbury zaczęła myśleć, że jej śmierć to strata nie tylko dla niej samej. Domyśliła się, skąd dame Alecto wiedziała ojej stanie i dlaczego tak szybko się tu zjawiła. Najstarszy Lud miał swoje sposoby przekazywania informacji — ale nawet oni nie potrafili odmienić przeznaczonego komuś losu.

 Jeśli powiesz mi, w jaki sposób mogę wypełnić swoją przysięgę — szepnęła — będę ci bardzo wdzięczna.

 Musisz przyzwać tę, która zajmie twoje miejsce — odparła dame Alecto.

Podeszła do łoża, odsunęła ciężką pierzynę i podniosła markizę Roxbury z jej posłania. Sara zatoczyła się i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymujące ją silne ramiona. Pokój zawirował, a młoda markiza zadrżała, jakby wystawiono ją na podmuchy arktycznego wiatru. Na krawędzi jej pola widzenia świat zafalował i ściemniał jak brzegi obrazu ciśniętego w płomienie. Ledwie do niej docierało, że dame Alecto na wpół ją ciągnie, na wpół niesie do krzesła stojącego przed kominkiem, sadza ją tam i owija ciężkim pledem, który pachniał cedrem i lawendą.

 Mooncoign nie należy do mnie — zaprotestowała słabo.

Dame Alecto nalała do kubka mikstury, którą przepisał lekarz. Chora uniosła kubek do ust i poczuła silną woń brandy i laudanum. Wypiła kilka łyków i poczuła, że ból w jej piersiach zelżał nieco.

 Mimo to możesz wyznaczyć swoją następczynię, jeśli tylko się odważysz. Spójrz w ogień — rozkazała dame Alecto — i powiedz mi, co widzisz.

Cygańskie brednie, pomyślała pogardliwie lady Roxbury, ale pod wpływem zniewalającej mocy głosu starszej kobiety nie odważyła się zaprotestować głośno. Spojrzała posłusznie w wijące się w kominku ogniste węże. Było jej coraz cieplej… gorąco… płonęła, stawała się ogniem…

 Żywiole ognia, rzucam to zaklęcie…

W pokoju pojawiły się inne istoty, otaczały je kręgiem i śpiewały, a ich głosy zlewały się w jedno z cichą muzyką płomieni…

 Powiedz, co widzisz! — powtórzyła dame Alecto. Ogień migotał przed oczami lady Roxbury. W jej trawionym gorączką umyśle płomienie zaczęły zmieniać się w ogniste fantomy…

Dwukołowy powóz podskakiwał i trząsł się na nierównym bruku paryskiej ulicy. Wokół jadącego powoli pojazdu kłębił się złorzeczący tłum. Wszyscy oni przyszli tu tylko po to, by nareszcie zobaczyć upadek markizy de Rochberre. Sara patrzyła na nich zimnym wzrokiem, jakby wciąż miała na sobie jedwab i klejnoty zamiast podartej perkalowej koszuli, jakby jej ułożone starannie włosy, teraz brudne i potargane, wciąż przyozdabiały perły…

 Dla tej nic nie możemy zrobić. Jest wyniosła bardziej nawet niż ty… Spójrz jeszcze raz — rozkazała dame Alecto.

Tańczący Biały Ptak — kobieta—wojownik Kriksów — patrzyła na wioskę bladych twarzy, z której niegdyś, gdy była małym dzieckiem, ukradł ją jej ojciec. Wokół leżał tuzin jej braci wojowników — ukrytych i czekających na sygnał do ataku…

 To jest duch, który by się nam przydał… ale nie możemy jej dosięgnąć. Zresztą też chyba nie mogłaby nam pomóc. Jeszcze raz.

Pokład statku. Pokryte solą relingi, szorstkie w dotyku. Za kilka chwil statek niosący Sarę Cunningham z Marylandu zawinie do portu Bristol. Nikt tam na nianie czekał, znikąd nie mogła oczekiwać pomocy…

 Ta — powiedziała zdecydowanym głosem dame Alecto.

Ognisty wizerunek rozpłynął się w powietrzu. W głowie oszołomionej lady Roxbury tańczyły obrazy jeszcze wielu, wielu innych Sar, zamieszkujących wszystkie zakątki alternatywnych światów.

 Co ty ze mną zrobiłaś? — wykrztusiła wreszcie. — Rzuciłaś na mnie urok! Obrazy w ogniu… Nie mam czasu na takie kuglarskie sztuczki.

Życie tej drugiej Sary wciąż tkwiło w jej umyśle jak odległy cień. Niewyobrażalne dzieciństwo w niepodległej Ameryce, która nie była Protektoratem Korony… i umysł tej kobiety — tak podobny, ale jednak tak różny.

 To taka sama kuglarska sztuczka jak twoja przysięga pomiędzy głazami — stwierdziła niewzruszona dame Alecto. — Musisz przyzwać tu tę drugą Sarę, lady Roxbury. Ona płynie po śmierć, więc musimy szybko interweniować. Możemy ją ściągnąć bez łamania Wielkiej Reguły. Ty, dziecko, przyjmiesz jej śmierć, a ona…

 … przyjmie moje życie? Ona? Ta purytańska kościelna mysz? — zaprotestowała obrażona lady Roxbury.

Z trudem łowiła powietrze walcząc z dusznością gniotącą płuca, ale musiała ulec następnemu atakowi spazmatycznego kaszlu. Zdawało jej się, że czuje uchodzące z niej życie; wraz z życiem oddalały się wszystkie te rzeczy, które mogła zrobić, powinna była zrobić, rzeczy, które musiały być zrobione…

 To dziecko? Ona nigdy nie zdziała tyle, ile mogłam zrobić ja! — dodała szeptem.

 Zrobi wszystko, co miałaś zrobić… i jeszcze więcej. Ona ocali Anglię… jeśli tylko będziesz miała dość odwagi, by ją tu sprowadzić — odparła dame Alecto.

Lady Roxbury oparła się bezsilnie o rzeźbione oparcie krzesła. Miała zamknięte oczy, ale widziała wirujący wokół niej pokój i spoczywające na sobie badawcze spojrzenie prababki Panthei. Czuła jak podstępna słabość wkrada się do jej ciała, widziała wieczny ocean gwiazd… wieczny spokój, wieczny odpoczynek… ale nie teraz, jeszcze nie teraz…

Uniosła dumnie głowę.

 Możesz mówić co chcesz o moim życiu, ale nigdy nie powiesz, że brakowało mi odwagi!

Szaleństwem było słuchać tej szalonej kobiety, ale los nie pozostawił jej wyboru. Była z rodu Roxburych — nikt nie zarzuci jej złamania przysięgi.

Dame Alecto wyglądała na zadowoloną.

 Musisz wyruszyć natychmiast i sama. Weź najlepszy powóz i gnaj jak wiatr do miejsca, gdzie składałaś przysięgę. Musisz tam dotrzeć przed zachodem słońca. Odnajdziesz to miejsce?

Lady Roxbury doskonale powoziła i potrafiła pędzić ryzykując życie. Jej ogiery pełnej krwi były chyba najlepszymi końmi w Europie, ale jednak taki wyścig ze słońcem, jaki proponowała dame Alecto… Sara zawahała się. Od kamiennego kręgu dzieliło ją wiele mil. Między wzgórzami prowadziła wąska droga, a ranek dawno już minął…

 Może zdołałabym to zrobić… gdybym miała dość siły, by utrzymać lejce. — Przyznanie się do własnej słabości było niezwykle gorzkie. — Jeśli tego ode mnie potrzebujesz, to obawiam się, że przybyłaś zbyt późno.

 A posłuchałabyś mnie, gdybym przybyła wcześniej? — spytała dame Alecto.

Lady Roxbury nie odpowiedziała, ale w duchu musiała jej przyznać rację. Aż do dzisiejszej porannej wizyty doktora Falconera wierzyła w głębi serca, że może jakieś niezwykłe lekarstwo pozwoli jej uniknąć śmierci. Patrzyła bez słowa, jak dame Alecto otwiera pudło na kapelusze, które przyniosła ze sobą. Ze środka wydobyła małą srebrną buteleczkę, migoczącą w promieniach słońca.

 Ten lek przywróci ci siły na czas niezbędny dla wykonania tej misji. Ale ma to swoją cenę, jak każde naruszenie reguł. Napój wyczerpie całą energię życiową, jaka jeszcze ci pozostała, bo skumuluje ją w tych krótkich chwilach. Kiedy jego działanie się skończy, nie pozostanie już nic. Rozumiesz?

 Daj mi to. — Głos lady Roxbury brzmiał zdecydowanie. Zacisnęła dłoń na buteleczce i wydało jej się, że bijąca ze środka moc rozgrzewa jej rękę. Zamknęła oczy, walcząc z podstępną słabością.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin