Hamilton Laurell - Uśmiechnięty nieboszczyk.doc

(1347 KB) Pobierz
LAURELL K

164

 

 

 

LAURELL K. HAMILTON

 

 

 

UŚMIECHNIĘTY NIEBOSZCZYK

 

 

(Przełożył: Robert P. Lipski)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zysk i S-ka

2003


PODZIĘKOWANIA

 

 

Jak zawsze dla mego męża Gary’ego, który po blisko dziewięciu latach wciąż jest moją najsłodszą kruszyną. Dla Ginjer Buchanan, naszej redaktorki, która od początku uwierzyła w Anitę i we mnie. Dla Carol Caughey, naszej brytyjskiej redaktorki, która zabiera Anitę i mnie za ocean. Dla Marcii Woolsey, która przeczytała i pozytywnie zaopiniowała pierwsze opowiadanie o Anicie. (Marcia, proszę, skontaktuj się z moim wydawcą, tak bardzo chciałabym z tobą porozmawiać). Dla Richarda A. Knaaka, dobrego przyjaciela i honorowego członka grupy Alternate Historians. Nareszcie masz okazję siąść i przeczytać, co było dalej.

Dla Janni Lee Simner, Marelli Sands i Roberta K. Sheafa, którzy dopomogli mi przy pracy nad tą książką. Powodzenia w Arizonie, Janni. Będzie mi ciebie brakowało. Dla Deborah Millitello za wsparcie, kiedy go szczególnie potrzebowałam. Dla M.C. Sumner, nie ma to jak sąsiedzka przyjaźń. Członkom grupy Alternate Historians na zawsze. Dziękuję wszystkim, którzy byli obecni na moich spotkaniach literackich na Windyconie i Capriconie.


1

 

 

Dom Harolda Gaynora otaczał olbrzymi zadbany trawnik i szpaler smukłych, wysokich drzew. Budynek lśnił w blasku upalnego sierpniowego słońca. Bert Vaughn, mój szef, zaparkował wóz na żwirowym podjeździe. Żwir był tak biały, że wyglądał jak bryłki soli. Gdzieś z oddali dobiegał szum włączonych spryskiwaczy. Trawa wyglądała wręcz idealnie, mimo iż tego lata panowała najgorętsza od dwóch dekad susza. No, dobra. Nie przyjechałam tu, aby rozmawiać z Gaynorem o gospodarowaniu zasobami wodnymi. Miałam pomówić z nim o ożywianiu zmarłych. Nie o wskrzeszaniu. Nie jestem aż tak dobra. Mam na myśli zombi. Żywe trupy. Gnijące, chodzące zwłoki. Noc żywych trupów. O takich zombi mowa. Choć z pewnością wyglądało to znacznie mniej dramatycznie, niż to przedstawiali hollywoodzcy scenarzyści. Jestem animatorką. To zwykły fach, jak sprzedawanie polis ubezpieczeniowych.

Animowanie istnieje na rynku pracy zaledwie od pięciu lat. Wcześniej owa zdolność była jedynie kłopotliwym przekleństwem, doznaniem religijnym lub atrakcją turystyczną. Wciąż nią jest w niektórych częściach Nowego Orleanu, ale tu, w St. Louis, to praca jak każda inna. Przyznam, że zyskowna, co w dużej mierze jest zasługą mojego szefa. Ten facet to pijawka, typ spod ciemnej gwiazdy, łajdak jakich mało, ale na zarabianiu pieniędzy zna się jak mało kto. To pożądana cecha u każdego zwierzchnika.

Bert miał sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, szerokie bary jak zawodowy futbolista i pierwsze oznaki mięśnia piwnego. W ciemnogranatowym, dobrze skrojonym garniturze tego ostatniego nie było widać. Garnitur za osiemset dolców powinien zatuszować nawet stado słoni. Jasnoblond włosy miał przycięte krótko, na jeża. Silna opalenizna stanowiła porażający kontrast z jego jasnymi włosami oraz oczami.

Bert poprawił krawat w niebiesko-czerwone pasy i starł kropelkę potu z opalonego czoła.

- W wiadomościach mówili, że pojawiła się frakcja pragnąca wykorzystywania zombi do prac na polach skażonych pestycydami. Dzięki temu ocalono by wiele istnień.

- Zombi gniją, Bert, nie sposób temu zapobiec, a poza tym nie zachowują bystrości umysłu dostatecznie długo, aby można je było wykorzystać w charakterze siły roboczej.

- Mówiłem tylko to, co słyszałem. A poza tym zmarli nie mają żadnych praw, Anito.

- Jeszcze nie - odparłam.

To nie w porządku, że zmarli mieliby być ożywiani, aby stać się naszymi niewolnikami. To nie było właściwe, ale nikt mnie nie słuchał. Rząd musiał w końcu podjąć decyzję w tej sprawie. Powołano międzynarodową komisję, złożoną z animatorów oraz innych ekspertów. Mieliśmy zbadać warunki pracy miejscowych zombi.

Warunki pracy. Oni nic nie rozumieli. Nie można zapewnić nieboszczykowi dobrych warunków pracy. Zresztą i tak ich nie doceniają. Zombi mogą chodzić, a nawet mówić, ale - tak czy owak - są martwi.

Bert uśmiechnął się do mnie z pobłażaniem. Miałam ochotę trzasnąć go w ten uśmiechnięty pysk, ale pohamowałam się.

- Wiem, że ty i Charles pracujecie w tej komisji - ciągnął Bert. - Odwiedzacie te miejsca i sprawdzacie warunki pracy zombi. To zapewnia naszej firmie doskonałą prasę.

- Nie chodzi mi o dobrą prasę - odparłam.

- Wiem. Wierzysz w to, co robisz.

- Protekcjonalny łajdak - wycedziłam przez zęby, po czym uśmiechnęłam się do niego.

Odpowiedział uśmiechem.

- No jasne.

Pokręciłam głową. Berta nie sposób obrazić. Było mu obojętne, co sądzę na jego temat dopóty, dopóki dla niego pracuję.

Mój granatowy kostium powinien być lekki i przewiewny, ale wcale taki nie był. Gdy tylko wysiadłam z auta, po moim krzyżu spłynęła strużka potu. Bert odwrócił się do mnie i zmierzył wzrokiem. Na jego twarzy pojawił się pytający grymas.

- Wciąż masz przy sobie pistolet - stwierdził.

- Żakiet doskonale go maskuje, Bert. Pan Gaynor nigdy się nie zorientuje. - Pot zaczął mi się zbierać pod paskami kabury podramiennej. Miałam wrażenie, że moja jedwabna bluzka zaczyna się roztapiać. Staram się nie nosić równocześnie jedwabiu i kabury podramiennej. W miejscu, gdzie przecinają się paski, jedwab się marszczy i fałduje. W kaburze tkwił browning hi-power kaliber dziewięć milimetrów, lubiłam mieć go pod ręką.

- Daj spokój, Anito, nie sądzę, abyś potrzebowała pistoletu w środku dnia, podczas wizyty u klienta. - W głosie Berta pobrzmiewał protekcjonalny ton. Mówił do mnie jak do dziecka. Ależ, dziewczynko, zrozum, przecież to wszystko tylko dla twojego dobra. Bertowi nie chodziło o moje dobro. Było mu ono obojętne. Tyle tylko, że nie chciał wystraszyć Gaynora. Facet przekazał nam już czek na pięć tysięcy dolarów. Zapłacił tylko za to, abyśmy przyjechali i porozmawiali z nim. Sugerował, że jeśli zgodzimy się przyjąć jego zlecenie, otrzymamy znacznie hojniejszą zapłatę. Kupę kasy. Bert nie posiadał się z radości. Ja byłam nastawiona sceptycznie. Bądź co bądź, to nie Bert musiał ożywiać zmarłych, tylko ja. Kłopot w tym, że Bert najprawdopodobniej miał rację. W biały dzień pistolet raczej nie będzie mi potrzebny. Raczej.

- No dobra, otwórz bagażnik.

Bert otworzył kufer swego niemal fabrycznie nowego volvo. Zaczęłam zdejmować żakiet. Bert stanął przede mną, zasłaniając własnym ciałem. Uchowaj Boże, aby ktoś z tego domu zobaczył, że chowam spluwę do bagażnika. Co by się wtedy stało? Mieszkańcy domu pozamykaliby drzwi na cztery spusty i zaczęli wzywać pomocy? Oplotłam kaburę paskami uprzęży i włożyłam do nowiutkiego bagażnika. Aż pachniał świeżością, plastikiem i lakierem. Wydawał się wręcz nierealny. Bert zatrzasnął kufer, a ja wlepiłam wzrok w klapę, jakbym mogła przez nią dojrzeć browninga.

- Idziesz? - zapytał.

- Taa - odparłam. Nie lubiłam rozstawać się z bronią, niezależnie od przyczyny. Czy to zły znak? Bert gestem nakazał mi, abym się pospieszyła.

Żwirowym podjazdem ruszyłam w czarnych botkach na obcasie. Szłam ostrożnie. Kobiety mają może barwniejsze stroje, ale to faceci noszą wygodniejsze buty. Bert spojrzał w stronę drzwi, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. To był jego najlepszy zawodowy uśmiech, szczery aż do bólu. Jasnoszare oczy emanowały radością i pogodą ducha. To była maska. Umiał nakładać ją i zdejmować w mgnieniu oka. Uśmiechałby się tak samo, gdybyś wyznał, że zabiłeś własną matkę. Rzecz jasna, o ile byłbyś gotów zapłacić za jej ożywienie.

Drzwi otworzyły się, a ja zrozumiałam, że popełniłam błąd, słuchając zapewnień Berta, że broń nie będzie mi dziś potrzebna. Facet mierzył jakieś metr siedemdziesiąt, ale pomarańczowa koszulka polo z trudem opinała jego szeroki tors. Czarna wiatrówka wydawała się przyciasna i odnosiłam wrażenie, że przy gwałtowniejszym ruchu popękałaby w szwach jak owadzi kokon. Czarne, sprane dżinsy podkreślały szczupłą talię. Można było pomyśleć, że ktoś ścisnął go w pasie, gdy glina, z której go ulepiono, jeszcze nie zastygła. Miał bardzo jasne włosy. Patrzył na nas w milczeniu. Oczy miał puste, martwe, jak u lalki. Dostrzegłam pod wiatrówką wypukłość kabury i z trudem powstrzymałam się przed kopnięciem Berta w kostkę.

Albo mój szef nie spostrzegł broni, albo całkiem to zignorował.

- Witam. Jestem Bert Vaughn, a to moja pracownica, Anita Blake. Pan Gaynor nas oczekuje. - Bert posłał mu czarujący uśmiech.

Ochroniarz - bo kim innym mógł być ten osiłek - odsunął się od drzwi. Bert potraktował to jako zaproszenie i wszedł do środka. Postąpiłam za nim, choć bez większego entuzjazmu. Harold Gaynor był bardzo zamożny. Może potrzebował ochroniarza. Może ktoś mu groził. A może był jednym z tych facetów, którzy mają dość pieniędzy, by zatrudniać ochroniarza, niezależnie, czy jest im on potrzebny, czy nie. A może w grę wchodziło jeszcze coś innego. Coś, co wymagało broni palnej i obecności przerośniętego mięśniaka o pustych oczach porcelanowej lalki. Ta myśl nie dodała mi animuszu.

Klimatyzacja była włączona na full i w jednej chwili pot na moim ciele stężał. Podążyliśmy za ochroniarzem przez długi centralny korytarz wyłożony ciemną, sądząc po wyglądzie, drogą boazerią. Bieżnik w korytarzu wyglądał na orientalny i zapewne został wykonany ręcznie. W ścianie po prawej widniały ciężkie drewniane drzwi. Ochroniarz otworzył je i stanął z boku, a my weszliśmy śmiało do środka. Pomieszczenie okazało się biblioteką, ale wątpiłam, aby ktokolwiek przeczytał którąś ze znajdujących się tutaj książek. Pod każdą ze ścian ciągnęły się, sięgające od podłogi po sufit, regały z ciemnego drewna. Do tych, które znajdowały się na pięterku, dojść można było wąskimi, kręconymi schodami. Wszystkie książki były w twardej oprawie, jednakowej wielkości i podobnej grubości. Wśród mebli przeważała - rzecz jasna - czerwona skóra i mosiądze. Pod przeciwległą ścianą siedział mężczyzna. Uśmiechnął się, gdy weszliśmy. Był potężny, o miłej okrągłej twarzy i dwóch podbródkach. Siedział na wózku elektrycznym, a nogi miał przykryte niedużym kraciastym pledem.

- Pan Vaughn i pani Blake, jak miło, że zechcieli się państwo do mnie pofatygować. - Głos miał, podobnie jak twarz, miły, wręcz przyjazny.

W jednym ze skórzanych foteli siedział szczupły Murzyn. Mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, choć ile ponad, trudno było określić. Rozsiadł się w fotelu, wyciągając przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi. Jego nogi były dłuższe niż ja. Obserwował mnie brązowymi oczami, jakby oceniał moje zachowanie, które podsumuje już po zakończeniu spotkania. Jasnowłosy ochroniarz podszedł, by oprzeć się o regał. Nie skrzyżował ramion, wiatrówka była obcisła, a jego mięśnie zbyt wydatne. Nie należy opierać się o ścianę i zgrywać twardziela, jeśli nie jest się w stanie spleść ramion na piersiach. To psuje cały efekt.

- Tommy’ego już znacie - rzekł pan Gaynor. Wskazał na siedzącego goryla. - To jest Bruno.

- Prawdziwe imię czy może ksywka? - spytałam, spoglądając Brunonowi prosto w oczy.

Poruszył się lekko w fotelu.

- Prawdziwe imię. - Uśmiechnęłam się. - Czemu pytasz? - rzucił.

- Nigdy nie spotkałam goryla, który naprawdę miałby na imię Bruno.

- To miało być zabawne? - zapytał.

Pokręciłam głową. Bruno. Był bez szans. To jak dać dziewczynie na imię Wenus. Wszyscy Brunonowie musieli być gorylami. To niezłomna zasada. A może był gliną? Nie, to było imię dla bandziora. Uśmiechnęłam się.

Bruno wyprostował się w fotelu jednym płynnym, zdecydowanym ruchem. Nie widziałam, aby był uzbrojony, ale facet wydał mi się groźny. Sprawiał wrażenie niebezpiecznego, powinnam mieć się przed nim na baczności. Chyba nie powinnam była się uśmiechać.

Bert wtrącił:

- Anito, proszę. Przepraszam, panie Gaynor... panie Bruno. Panna Blake ma dość specyficzne poczucie humoru.

- Nie przepraszaj za mnie, Bert. Nie lubię tego. - Nie rozumiałam, co go ugryzło. Przecież nie byłam nadmiernie opryskliwa. Najbardziej dokuczliwe docinki zachowałam dla siebie.

- Nie ma sprawy - odparł pan Gaynor. - Nic się nie stało. Prawda, Bruno?

Bruno pokręcił głową i łypnął na mnie spode łba, nie tyle wściekły, co raczej skonsternowany.

Bert posłał mi gniewne spojrzenie, po czym uśmiechnął się do faceta na wózku.

- Do rzeczy, panie Gaynor. Na pewno jest pan bardzo zajęty. Ile lat konkretnie liczy sobie nieboszczyk, którego chce pan ożywić?

- Rzeczowy facet. Lubię takich, którzy od razu przechodzą do konkretów. - Gaynor zamilkł, zerkając na drzwi. Pojawiła się w nich kobieta. Wysoka, długonoga, jasnowłosa, o niebieskich oczach. Jej sukienka była różowa i jedwabista. Przywierała do ciała dokładnie tak, jak powinna, przysłaniając to, co nakazuje skromność, lecz nie pozostawiając wiele wyobraźni. Kobieta miała długie, jasne nogi, nie przyobleczone w pończochy. Nosiła różowe szpilki. Przeszła po dywanie, śledzona wzrokiem wszystkich mężczyzn w pokoju. Co więcej, miała tego świadomość. Odchyliła głowę do tyłu i zaśmiała się bezgłośnie. Jej oblicze pojaśniało, oczy rozbłysły, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku, jakby ktoś wyłączył jej fonię. Oparła się jednym biodrem o Harolda Gaynora, dłoń położyła na jego ramieniu. On objął ją w pasie, przez co jej i tak już kusa sukienka podsunęła się o kolejne trzy centymetry w górę. Czy mogłaby w niej usiąść, nie pokazując bielizny? Wątpliwe. - To Cicely - oznajmił Gaynor. Kobieta uśmiechnęła się promiennie do Berta, a w jej oczach pojawiły się pogodne skierki. Spojrzała na mnie, spuściła wzrok, uśmiech przygasł. Przez chwilę na jej twarzy zagościła niepewność. Gaynor poklepał ją po biodrze. Uśmiech powrócił. Ukłoniła się nisko nam obojgu. - Chcę, abyście ożywili dwustuosiemdziesięciotrzyletniego nieboszczyka - rzekł Gaynor.

Spojrzałam na niego, zastanawiając się, czy wie, o czym mówi.

- Cóż - mruknął Bert - to prawie trzysta lat. Bardzo stary jak na zombi. Większość animatorów nie dałaby sobie z tym rady.

- Zdaję sobie z tego sprawę - rzekł Gaynor. - Dlatego poprosiłem o pannę Blake. Ona może tego dokonać.

- Anito? - Bert spojrzał na mnie. Nigdy dotąd nie ożywiłam tak starego trupa.

- Mogłabym tego dokonać - potwierdziłam. Bert uśmiechnął się do Gaynora zadowolony. - Ale tego nie zrobię.

Bert powoli odwrócił się do mnie, uśmiech znikł z jego twarzy. Gaynor wciąż się uśmiechał. Ochroniarze nawet nie drgnęli. Cicely spojrzała na mnie przyjaźnie, jej oczy były puste i beznamiętne.

- Milion dolarów, panno Blake - rzekł Gaynor ciepłym, łagodnym tonem.

Zobaczyłam, jak Bert przełknął ślinę. Jego dłonie zacisnęły się na poręczach fotela. Bert miał obsesję na punkcie forsy. Wolał ją od seksu. Zapewne w tej chwili miał wzwód stulecia.

- Panie Gaynor, czy rozumie pan, o co prosi? - spytałam.

Skinął głową.

- Dostarczę białą kozę - powiedział to z uśmiechem, równie łagodnym tonem, jak dotychczas. Tylko jego wzrok spochmurniał, przepełniony żarliwością i wyczekiwaniem.

Wstałam.

- Chodź, Bert, czas na nas.

Bert schwycił mnie za rękę.

- Anito, proszę cię, usiądź. - Spojrzałam na jego rękę, aż mnie puścił. Pogodna maska znikła, zastąpiona grymasem gniewu, ale zaraz znów zmienił się w życzliwego biznesmena. - Anito. To ogromna suma. Na pewno wystarczająca jak na...

- Biała koza to eufemizm, Bert. Oznacza ludzką ofiarę.

Mój szef spojrzał na Gaynora, a potem na mnie. Znał mnie na tyle dobrze, by mi uwierzyć, ale nie chciał tego do siebie dopuścić.

- Nie rozumiem - mruknął.

- Im starszy zombi, tym większej potrzeba ofiary, aby go ożywić. Po kilku stuleciach nieboszczyka może przywołać już tylko ofiara z człowieka - wyjaśniłam. Gaynor już się nie uśmiechał. Obserwował mnie posępnie. Cicely wciąż sprawiała wrażenie pogodnej, niemal uśmiechniętej. Czy w głębi tych chabrowych oczu kryła się jakaś jaźń? - Czy naprawdę chce pan rozmawiać o morderstwie w obecności Cicely? - zapytałam.

Gaynor wyszczerzył się do mnie, to zawsze jest zły znak.

- Ona nie pojmuje ani słowa z tego, co mówimy. Cicely jest głucha. - Spojrzałam na niego, a on skinął głową. Patrzyła na mnie ciepłym wzrokiem. Rozmawialiśmy o ofierze z człowieka, a ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Jeśli umiała czytać z ruchów warg, starannie to ukrywała. Sądzę, że nawet niepełnosprawni mogą wpaść w złe towarzystwo, ale to zdecydowanie mi się nie podobało. - Nie cierpię kobiet, które mówią bez ustanku - ciągnął Gaynor.

Pokręciłam głową.

- Za żadne pieniądze świata nie skłoni mnie pan, abym dla pana pracowała.

- Czy zamiast jednej ludzkiej, nie można by złożyć kilku ofiar ze zwierząt? - spytał Bert. Mój szef ma zmysł praktyczny. Ale nie zna się na ożywianiu zmarłych. Niestety. Spojrzałam na niego.

- Nie.

Bert znieruchomiał na fotelu. Perspektywa utraty miliona dolarów musiała być dla niego prawdziwym ciosem, ale starannie to ukrywał. Był z niego doskonały negocjator.

- Musi być jakiś sposób, aby rozwikłać ten problem - rzucił.

Wydawał się spokojny. Uśmiechnął się pod nosem. Wciąż usiłował doprowadzić interes do końca. Zawodowiec w każdym calu. Mój szef nie miał pojęcia, co się działo.

- Czy zna pan innego animatora, który mógłby ożywić tak starego nieboszczyka? - spytał Gaynor.

Bert spojrzał na mnie, wlepił wzrok w podłogę, po czym przeniósł go na Gaynora. Zawodowy uśmiech przygasł. A więc jednak zrozumiał, że mówiono tu o morderstwie. Czy to cokolwiek zmieniało? Zawsze zastanawiało mnie, gdzie leży granica wytyczona przez Berta. Właśnie miałam się tego dowiedzieć. Fakt, że nie wiedziałam, czy mój szef odmówi przyjęcia kontraktu, powinien wam uświadomić, jaką stanowił dla mnie zagadkę.

- Nie - rzekł półgłosem Bert. - Ja chyba również nie jestem w stanie panu pomóc.

- Jeśli chodzi o pieniądze, panno Blake, mogę podwyższyć ofertę.

Barkami Berta wstrząsnął dreszcz. Biedny Bert. Ale dobrze to ukrył. Punkt dla niego.

- Nie jestem morderczynią, Gaynor - rzekłam.

- Słyszałem co innego - wtrącił jasnowłosy Tommy.

Spojrzałam na niego. Oczy wciąż miał puste jak u lalki.

- Nie zabijam ludzi za pieniądze.

- Zabijasz wampiry za pieniądze - ciągnął Tommy.

- Wykonuję prawnie usankcjonowane egzekucje i nie robię tego dla pieniędzy - odparłam.

Tommy pokręcił głową i odsunął się od ściany.

- Słyszałem, że lubisz kołkować wampiry. I że nie przejmujesz się zbytnio tym, kogo musisz sprzątnąć, aby móc dobrać się do krwiopijcy.

- Moi informatorzy mówią, że zabijała już pani ludzi, panno Blake - rzekł Gaynor.

- Jedynie w samoobronie. Nie morduję na zlecenie.

Bert wstał.

- Chyba powinniśmy już wyjść.

Bruno podniósł się jednym płynnym ruchem, jego wielkie, ciemne łapska opadły wzdłuż boków, palce zacisnęły się w pięści. Facet na pewno ćwiczył sztuki walki. Mogłam się o to założyć. Tommy odstąpił od ściany. Odgarnął połę wiatrówki, by odsłonić broń, jak rewolwerowiec z dawnych czasów. Miał magnum .357. Ta spluwa robiła w ciele naprawdę wielkie i paskudne dziury.

Stałam i patrzyłam na nich. Co innego mogłam zrobić? Z Brunonem może bym sobie poradziła, ale Tommy miał broń. Ja nie. I po sprawie. Traktowali mnie jak osobę wyjątkowo niebezpieczną. Jako że mierzę metr pięćdziesiąt siedem, nie imponuję wzrostem. Zabij parę wampirów, ożywiaj trupy i ludzie zaczną traktować cię na równi z potworami. Czasami to bolało. Teraz jednak... otwierało nowe możliwości.

- Czy naprawdę sądzicie, że przyszłam tu nieuzbrojona? - spytałam. Mój głos brzmiał bardzo konkretnie.

Bruno spojrzał na Tommy’ego. Ten wzruszył ramionami.

- Nie obszukałem jej. - Bruno parsknął. - Ale ona nie ma przy sobie gnata - dodał Tommy.

- Chcesz postawić na to swoje życie? - spytałam. I uśmiechnęłam się słodko, wolno, bardzo wolno sięgając ręką za siebie. Niech myślą, że mam z tyłu olstro z pistoletem.

Tommy poruszył się, nerwowo przesuwając dłoń w stronę rewolweru. Gdyby po niego sięgnął, byłoby po nas. Ale po śmierci wróciłabym jako duch, aby straszyć Berta.

- Panno Blake, naprawdę nikt nie musi dziś umrzeć - odezwał się Gaynor.

- Rzeczywiście - przyznałam, zmuszając moje serce, aby zwolniło rytm i cofnęłam dłoń od nie istniejącej kabury z bronią. Tommy także opuścił rękę. To dobrze. Dla nas obojga.

Gaynor znów się uśmiechnął jak mały, gładko ogolony święty Mikołaj.

- Naturalnie, rozumie pani, że powiadamianie policji jest bezcelowe.

Skinęłam głową.

- Nie mamy dowodów. Nie wiemy nawet, kogo chciał pan ożywić i dlaczego.

- Pani słowo przeciwko mojemu - przyznał.

- A na pewno ma pan wielu przyjaciół w wyższych sferach - rzekłam z uśmiechem.

Odwzajemnił się tym samym, na tłustych policzkach pojawiły się dołeczki.

- Oczywiście.

Odwróciłam się tyłem do Tommy’ego z jego spluwą. Ruszyłam do wyjścia. Bert szedł za mną. Wyszliśmy na sprażony skwarem podjazd. Bert wydawał się odrobinę wstrząśnięty. Prawie było mi go żal. Dobrze wiedzieć, że mój szef miał pewne granice, że były rzeczy, których nie zrobi nawet za milion dolarów.

- Czy oni naprawdę by nas kropnęli? - zapytał. Jego głos brzmiał rzeczowo i pewnie, choć wzrok miał nieco mętnawy. Twardziel Bert. Bez pytania otworzył bagażnik.

- Przecież nazwisko Gaynora pojawiło się w naszej księdze, na liście umówionych spotkań i w komputerze. - Wyjęłam pistolet i założyłam szelki kabury podramiennej. - No i nie wiedzieli, komu powiedzieliśmy o dzisiejszym spotkaniu. - Pokręciłam głową. - Wątpię. To byłoby zbyt ryzykowne.

- Czemu więc udawałaś, że masz broń? - spytał, patrząc mi prosto w oczy; po raz pierwszy dostrzegłam na jego twarzy wyraz niepewności. Mój szef, stary spec od zarabiania pieniędzy, pragnął słowa otuchy, ale ja nie mogłam mu jej zapewnić.

- Bo mogłam się mylić, Bert....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin