Biały stożek Ałaidu - Antologia.pdf

(943 KB) Pobierz
Biały stożek Ałaidu
Antologia opowiadań fantastyczno-naukowych
Tytuł oryginalny: Белый конус Алаида
Język oryginalny: rosyjski
Przełożyła Janina Dziarnowska
Rok pierwszego wydania: 1959
Rok pierwszego wydania polskiego: 1961
Wydawnictwo „Iskry”, 1961
SPIS TREŚCI
Anatolij Dnieprow: Suema
Arkadij i Boris Strugaccy: Sześć zapałek
Walentyna Żurawlowa: Poprzez czas
Wiktor Saparin: Ostatni dorożkarz
Walentyna Żurawlowa: Błękitna planeta
Wiktor Saparin: Niebiańska kulu
M. Duntau, G. Curkin: Cerebrowizor
Georgij Gurewicz: Infra Smoka
Arkadij i Boris Strugaccy: Biały stożek Ałaidu
Włodzimierz Sawczenko: Przebudzenie prof. Berna
Arkadij i Boris Strugaccy: Odruch samorzutny
Anatolij Dnieprow: Maszyna ED model nr 1
Anatol Dnieprow
Suema
Późną nocą ktoś mocno zastukał do drzwi mego przedziału. Zerwałem się rozespany, nie mogąc
zrozumieć, o co chodzi. Na stoliku w pustej szklance brzęczała łyżeczka od herbaty.
Zapaliłem światło i zacząłem wkładać buty. Stukanie powtórzyło się, głośniejsze, natarczywe.
Otwarłem drzwi.
W drzwiach stał konduktor, a za nim wysoki mężczyzna w zmiętej, pasiastej piżamie.
— Przepraszam, drogi towarzyszu — powiedział konduktor półgłosem — zdecydowałem się zakłócić
spokój właśnie wam, bo jesteście sami w przedziale.
— Proszę bardzo, nic nie szkodzi. Co się stało?
— Tu jest nowy pasażer. — Konduktor cofnął się trochę, przepuszczając mężczyznę w piżamie.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
— Pewnie małe dzieci nie dają wam spać w waszym przedziale? — zapytałem.
Pasażer uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
— Nie, po prostu uciekł mi pociąg.
— Proszę wejść — zaproponowałem uprzejmie. Nieznajomy wszedł, rozejrzał się i usiadł na kanapce,
w samym kącie, przy oknie. Bez słowa oparł się łokciami o stolik, podparł głowę rękami i zamknął oczy.
— No, to wszystko w porządku — powiedział konduktor z uprzejmym uśmiechem. — Zamknijcie
drzwi i życzę dobrej nocy.
Zasunąłem drzwi, zapaliłem papierosa i ukradkiem przyjrzałem się nocnemu gościowi. Był to
mężczyzna lat około czterdziestu, z wielką grzywą lśniących czarnych włosów.
Siedział nieruchomo, jak posąg, i nie widać było nawet czy oddycha.
„Dlaczego nie zażąda pościeli? — pomyślałem. — Trzeba mu zaproponować…” Zwróciłem się w jego
stronę, chcąc to powiedzieć. Ale mój współtowarzysz odezwał się, jakby odgadując moje myśli.
— Nie warto. Mówię, że nie warto prosić o pościel. Spać mi się nie chce i jadę nie tak daleko.
Zdumiony jego przenikliwością szybko wsunąłem się pod kołdrę.
„Diabli wiedzą co! Nowy Wolff Messing — czyta w myślach!” Mruknąłem coś niewyraźnie,
przekręciłem się na drugi bok i utkwiłem szeroko otwarte oczy w błyszczącej ścianie wagonu. Zapadło
pełne napięcia milczenie.
Ciekawość zwyciężyła i zerknąłem znowu na nieznajomego. Siedział wciąż w tej samej pozycji.
— Nie przeszkadza panu światło? — zapytałem.
— Co? Ach, światło! To raczej panu… Zgaszę, jeżeli pan sobie życzy.
— Proszę bardzo.
Podniósł się, podszedł do drzwi, przekręcił kontakt. Potem wrócił na swoje miejsce. Gdy oczy
przyzwyczaiły mi się do ciemności, zobaczyłem, że mój sąsiad oparł się o ścianę i założył ręce za głowę.
Jego wyciągnięte nogi dotykały prawie mojej kanapki.
— Jak się to stało, że uciekł panu pociąg? — zagadnąłem znowu.
— To był strasznie głupi przypadek. Przyszedłem na dworzec, siadłem na ławce i zacząłem rozważać
pewną myśl. Chciałem sobie samemu udowodnić, że ona nie ma racji… — odparł pośpiesznie
nieznajomy. — A przez ten czas mój pociąg odszedł.
— Posprzeczał się pan z jakąś… damą? — zapytałem.
— Co tu ma do rzeczy dama? — zapytał mój sąsiad z irytacją.
— Przecież pan sam powiedział: „udowodnić sobie samemu, że ona nie ma racji!”
— Uważa pan, że zawsze, gdy się mówi „ona”, ma się na myśli kobietę? Zresztą ta niedorzeczna myśl i
jej przyszła do głowy. Uznała, że jest damą!
Tę zawiłą perorę wypowiedział z goryczą, nawet ze złością, a ostatnie słowa z drwiącym chichotem.
Doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z niezupełnie normalnym człowiekiem, przed którym
należy mieć się na baczności. Mimo wszystko miałem jednak ochotę prowadzić dalej tę rozmowę.
Zapaliłem nowego papierosa, głównie po to, by przy błysku zapałki lepiej przyjrzeć się swemu
towarzyszowi. Siedział teraz na brzeżku kanapki i wpatrywał się we mnie czarnymi, błyszczącymi
oczami.
— Wie pan — zacząłem jak najbardziej łagodnym i pojednawczym tonem — jestem literatem i dziwi
mię, gdy ktoś mówi „ona miała rację”, „ona uznała”, nie mając na myśli osoby rodzaju żeńskiego!
Dziwny pasażer odpowiedział po długiej chwili milczenia:
— Przed dziesięciu laty taka forma nie mogła budzić wątpliwości. W naszych czasach jest już inaczej.
„Ona” może nie być kobietą, lecz po prostu rzeczownikiem rodzaju żeńskiego. Niech mnie pan
poczęstuje papierosem — poprosił. — Miałem zamiar rzucić palenie, ale zdaje się, że nic z tego nie
będzie.
W milczeniu podałem mu papierosa i zapaliłem zapałkę. Nieznajomy parę razy zaciągnął się głęboko i
po chwili zaczął jedno z najbardziej zdumiewających opowiadań, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałem.
— Czytał pan z pewnością o elektronowych maszynach liczących? To wspaniałe osiągnięcie
współczesnej nauki i techniki. Maszyny wykonują najbardziej skomplikowane obliczenia, których
człowiek czasem nie byłby w stanie zrobić. Mogą dokonywać takich działań, że dech zapiera w piersiach.
I rozwiązują je w ciągu ułamków sekundy, podczas gdy człowiek musiałby strawić nad nimi miesiące, a
może i lata. Nie będę panu opowiadał, jak te maszyny są zbudowane. Ponieważ pan jest literatem, to i tak
nic by pan z tego nie zrozumiał. Zaznaczę tylko rzecz najbardziej istotną: przy wyliczeniach maszyny te
nie mają do czynienia z cyframi, lecz z umownym kodem. Przed postawieniem maszynie zadania,
wszystkie liczby przekształca się w kod za pomocą zer i jedynek. Maszyna elektronowa dodaje,
odejmuje, mnoży i dzieli liczby, wyrażone przez impulsy elektryczne. Jedynka oznacza, że impuls jest,
zero, że impulsu nie ma, rok zajmowałem się studiami i konstrukcją maszyn przekładowych.
Dodać należy, że zbudowanie takich maszyn przez samych tylko matematyków i konstruktorów było
zupełnie niemożliwe. Wielką pomoc okazali nam lingwiści, którzy pomogli w zestawieniu prawideł
ortograficznych i gramatycznych, nadających się do przekształcenia w kody i umieszczenia w doskonałej
pamięci maszyny w charakterze programu działania. Nie będę opowiadał o trudnościach, które
musieliśmy przezwyciężyć.
Powiem tylko, że w końcu udało nam się skonstruować maszynę elektronową, która tłumaczyła
rosyjskie artykuły i książki dowolnej treści na angielski, francuski, niemiecki i chiński język. Przekład był
wykonywany z taką szybkością, z jaką drukowało się tekst rosyjski na specjalnej maszynie do pisania.
Maszyna ta równocześnie wypracowywała niezbędny do tłumaczeń kod.
Podczas pracy nad udoskonalaniem jednej z maszyn do tłumaczenia zachorowałem i spędziłem około
trzech miesięcy w szpitalu. W czasie wojny dowodziłem stacją radarową i zostałem kontuzjowany
podczas nalotu niemieckiego. Doznałem ciężkiego wstrząsu mózgu co dawało, a i teraz daje o sobie znać.
Więc właśnie wtedy, gdy pracowałem nad nowym typem elektrostatycznej pamięci maszyn
elektronowych, z moją własną pamięcią zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Wie pan, zdarzało mi się tak: widzę człowieka, którego dobrze znam, i nie mogę sobie przypomnieć,
jak się nazywa. Leży przede mną jakiś przedmiot, a ja zapomniałem jego nazwy.
Przeczytam jakiś dobrze mi znany wyraz i nie wiem, co on oznacza. Teraz mi się to również zdarza, ale
nie tak często… A wtenczas przybrało to niemal katastrofatalne rozmiary. Pewnego razu był mi
potrzebny ołówek. Zawołałem laborantkę i mówię jej: „Niech mi pani przyniesie to… no to, czym się
pisze”. Laborantka uśmiechnęła się i przyniosła mi pióro. „Nie — mówię — potrzebne mi jest co
innego”. „Inne pióro?” — „Nie — powiadam — co innego, to, czym się pisze”. Sam się przeląkłem tego
bredzenia i widocznie ją również wystraszyłem. Wyszła na korytarz i powiedziała głośno do jednego
inżyniera: „Niech pan prędko tam wejdzie i zobaczy, co się stało z panem Eugeniuszem. Zdaje mi się, że
mówi od rzeczy”. Wszedł inżynier. Stoję przed nim i nie wiem, kto to taki, chociaż pracowałem z nim już
od trzech lat. „Oj, przyjacielu, myślę, że się przepracowałeś — rzekł do mnie. — Posiedź chwilę
spokojnie, zaraz wrócę”.
Wrócił z lekarzem i dwoma młodymi współpracownikami instytutu, wyprowadzili mię z pokoju,
wsadzili do samochodu i zawieźli do kliniki.
W klinice zapoznałem się z jednym z najwybitniejszych neuropatologów w naszym kraju, profesorem
Wiktorem Zaleskim. Wymieniam go dlatego, że ta znajomość wywarła wielki wpływ na moje dalsze
losy.
W szpitalu doktor Zaleski badał mię długo, osłuchał, ostukał, walił młoteczkiem w kolana, wodził
ołówkiem po plecach, potem poklepał po ramieniu i powiedział: „To nic, to przejdzie.
Ma pan…” — i wymienił jakąś nazwę po łacinie.
Leczenie polegało na codziennych spacerach, chłodnych kąpielach i środkach nasennych przed nocą.
Dostawałem luminal lub nembutal, zasypiałem i rano budziłem się jak z głębokiego omdlenia. Stopniowo
pamięć zaczęła mi wracać.
Pewnego razu zapytałem doktora Zaleskiego, po co dają mi środki nasenne. „Podczas snu, mój drogi,
wszystkie siły organizmu koncentrują się, aby naprawić naruszone w pańskim układzie połączenia
nerwowe”. Na te słowa zapytałem: „Doktorze! O jakich połączeniach pan mówi?” — „O tych, które
przekazują do mózgu wszystkie pańskie doznania. Pan jest, o ile się nie mylę, specjalistą w dziedzinie
radiotechniki? Więc pański system nerwowy jest, mówiąc z grubsza, nader skomplikowanym schematem
radiotechnicznym, w którym zostały uszkodzone niektóre przewodniki”.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin