DIDIER DAENINCKX
NA WSZELKI WYPADEK
Przełożył: Ziemowit Fedecki
Wydanie polskie: 1988
Kto chce zapomnieć o przeszłości,
ten przeżyje ją jeszcze raz.
Rozdział I
SAID MILACHE
Deszcz zaczął padać koło czwartej. Said Milache sięgnął po bańkę z rozpuszczalnikiem, żeby zmyć z rąk niebieską farbę drukarską. Odbieracz, młody rudzielec, który dostał właśnie kartę mobilizacyjną, zajął jego miejsce.
Maszynista Rajmund zwolnił na chwilę prędkość druku, ale zaraz powrócił do poprzedniego tempa. Plakaty układały się w stertę na palecie przy akompaniamencie suchego postukiwania łapek. Od czasu do czasu Rajmund brał zadrukowany arkusz, składał go we dwoje, sprawdzał pasowanie i przesuwał kciukiem po apli, kontrolując właściwe nadanie farby.
Said Milache po krótkim namyśle poprosił go o jeden z takich kontrolnych plakatów. Przebrał się szybko i wyszedł z drukarni. Strażnik przepisowo przechadzał się przed bramą. Said wręczył mu zezwolenie na wyjście z zakładu, które dostał tegoż ranka w dyrekcji z powodu nagłej choroby stryja. Trzy idiotyczne preteksty w ciągu dziesięciu zaledwie dni! Co za dużo, to nie zdrowo.
Strażnik wziął papierek i schował do kieszeni.
– Przyznaj się, Said, chyba sam fabrykujesz te druczki? Niedługo przestaniesz w ogóle do nas przychodzić. Wyślesz zwolnienie pocztą i sprawa załatwiona.
Said zmusił się do uśmiechu. Dbał o dobre stosunki z kolegami w pracy, puszczał więc mimo uszu ich nieustanne żarty i docinki, choć nieraz go irytowały.
Ruszył na spotkanie z Lounesem, który miał czekać na niego w górze uliczki w pasażu Albinel. Droga wiodła przez most na drugi brzeg kanału Saint-Denis, a potem wzdłuż nędznych drewnianych domków krytych falistą blachą. Most wyginał się w kabłąk. Przy dobrej pogodzie w jego prześwicie, hen za ogromnym ceglanym kominem fabryki Saint-Gobain, można było zobaczyć Sacre Coeur w całej okazałości. Said zwalniał wtedy kroku i dla zabawy jednym ruchem głowy umieszczał bazylikę na stosach siarki wznoszących się za murem fabrycznym. Żeby osiągnąć ten efekt, czasem nawet przysiadał, nie zwracając uwagi na spojrzenia zdumionych przechodniów. W dole, na brzegu kanału, dźwig wydobywał z głębi barki bloki metalu, które ogromna ciężarówka odwoziła natychmiast do składów firmy Prosilor.
Przeciął aleję Adrien Agnes i znalazł się w zwartym czworoboku slumsów. Kilka francuskich rodzin mieszkało jeszcze na peryferiach tej enklawy. Dwie stare kobiety z wielkimi ceratowymi torbami na zakupy w rękach dyskutowały głośno na temat wad i zalet oleju jadalnego „Dulcine” w porównaniu z margaryną „Planta”. Kawiarnia „Bretońska” świeciła pustkami. Jedyny klient, młody chłopak, grał w bilard elektryczny.
„Pod Różą”, „U Mariusza”, „Kawiarnia Sprawiedliwości”, „Przekąska”, „Bar pod Gazem”. Said mijał kawiarnie, restauracje, hotele, jedne nędzniejsze od drugich. Z biegiem lat właściciele posprzedawali swoje lokale Algierczykom, którzy z oszczędności zachowali stare szyldy.
Wyjątek stanowiła „Dżiurdżiura”, ostatnia placówka arabska przed dzielnicą hiszpańską. Said pchnął oszklone drzwi i wszedł do obszernej sali. Charakterystyczny zapas wilgotnych trocin i chlorku unosił się nad niedawno umytą podłogą. Kilkunastu mężczyzn siedziało na krzesłach wokół żelaznego piecyka i przyglądało się dwóm graczom w domino.
Said oparł się łokciem o ladę, nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
– Lounes już przyszedł?
Właściciel pokręcił przecząco głową i podał mu filiżankę kawy.
Przez szybę widać było okazały budynek, największy, poza fabrykami, w całej dzielnicy. Jedynie dzwonnica z trzema dzwonami świadczyła o jego charakterze. Said tylko raz w życiu przekroczył próg „Misji Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus”, kiedy kolega z pracy, Katalończyk, zaprosił go na swój ślub.
Nikt nie usłyszał dzwoneczka u drzwi wejściowych, tak głośno stukały kamienie domina o blaty stolików pokryte laminatem.
– Cześć, Said. Spóźniłem się, szef nie chciał mnie puścić...
Said odwrócił się i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Grunt, że jesteś. Chodźmy do biura, mamy niewiele czasu...
Po chwili znaleźli się w pokoiku zawalonym skrzyniami i butelkami. Na stole, wśród stosów prospektów i rachunków, stał czarny telefon.
Said zdjął ze ściany kalendarz reklamowy wytwórni win „Picardy”, wyciągnął go z ramki i nadzwyczaj ostrożnie wydobył karteczkę ukrytą między kartonem ochronnym a reprodukcją.
– Widziałeś, jak Reims dostał w kość? Zrobią ich na szaro jeszcze przed końcem rozgrywek. Przegrać 1:3 z Sedanem! Jeszcze jeden taki mecz i Lens obejmie prowadzenie.
– Mamy na głowie ważniejsze sprawy niż piłka nożna. Bierz telefon i dzwoń po kolei do piętnastu kierowników grup. Powiedz im tylko: „Rex”, wystarczy. Ja tymczasem pogadam z chłopakami odpowiedzialnymi za odcinek. Spotkamy się za trzy kwadranse, przyjedziesz po mnie samochodem przed „Pigmy-Radio”. Nie zapomnij schować tej listy w starej skrytce.
* * *
Said i Lounes zaparkowali citroena w la Villelte, na bulwarze Mac Donalda, tuż za przystankiem autobusowym, i poszli w stronę metra. Lodowaty wiatr wymiatał z ulic zeschłe liście, siąpił deszcz, który natychmiast przemoczył całkowicie lekkie kurtki obu mężczyzn. W koszarach Gwardii Ruchomej na pozór nic się nie działo, ale przyległy parking wypełniły ściśle granatowe berliety CRS.
Kontroler marudził przy dziurkowaniu biletów i pociąg uciekł im sprzed nosa. Lounes podszedł do planu metra i nacisnął palcem guzik z nazwą stacji „Bonne-Nouvelle”. Zapaliły się światełka wskazujące trasę.
– Można się przesiąść na „Gare de l’Est”, a potem na „Strasbourg-Saint-Denis”. Albo pojedzmy na „Chaussee d’Antin”?
– Walmy na „Chaussee d’Antin”, trochę dalej, ale tylko z jedną przesiadką. Prędzej będziemy na miejscu.
Na kolejnych stacjach do wagonów wsiadali prawie sami Algierczycy. Na stacji „Stalingrad” zrobiło się już tłoczno. Nieliczni Europejczycy wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Said uśmiechnął się. Przypomniał sobie naraz o plakacie, który dostał od Rajmunda przed wyjściem z drukarni. Wyjął go z kieszeni, rozprostował starannie i pokazał Lounesowi.
– Zobacz, co od dwóch dni trzaskam na swojej maszynie. Krótki napis umieszczony nad fotografiami Betty Schneider i Gianiego Esposito zapowiadał pierwszy film Jacquesa Rivette. Tytuł filmu wydrukowany niebieskimi literami zajmował całą szerokość plakatu: „PARYŻ BĘDZIE NASZ!”.
– Masz pojęcie, Lounes? Paryż będzie nasz!
– Tylko przez jeden wieczór... Jeżeli o mnie chodzi, oddałbym im z przyjemnością Paryż. Cały Paryż i całą Francję za jedną małą wioskę w Hodna.
– Chyba nawet wiem, jak się ta wioska nazywa...
– Jak wiesz, to powiedz!
Said spoważniał.
– Nie przejmuj się, stary. Będziemy tam dziś wieczorem właśnie po to, żeby mieć prawo zestarzeć się spokojnie w Dżebel Refaa.
O dziewiętnastej dwadzieścia pięć we wtorek 17 października 1961 roku Said Milache i Lounes Tourgourd wychodzili po schodach ze stacji metra „Bonne-Nouvelle”. W zeroekranowym kinie „Rex” grano „Działa Nawarony”. Setki paryżan czekały cierpliwie na początek seansu o dwudziestej.
ROGER THIRAUD
Ospała i gnuśna atmosfera ciążyła nad klasą nie tylko za sprawą średniowiecza. Pierwsze jesienne chłody, siąpiący od rana deszcz, a pewnie i obfity posiłek spożyty w refektarzu też przyczyniły się walnie do tego, że stary gmach Liceum Lamartine’a tchnął tego dnia większą nudą niż zazwyczaj.
Od samego początku lekcji Roger Thiraud zadawał sobie z niepokojem pytanie, czy aby przyczyna owego letargu nie tkwi przypadkiem w specyficznej atmosferze wykładu. Odkąd jego żona zaszła w ciążę, zaczął się pasjonować problematyką dziecięcą, czemu dawał wyraz w licznych dygresjach i rozważaniach na ten temat.
Czy ktoś przyjrzał się kiedykolwiek z należytą troską, jak pielęgnowano niemowlęta w XIII wieku? Nikt! A zdawać by się mogło, że ten kierunek dociekań naukowych nie ustępuje bynajmniej badaniom prowadzonym przez dziesiątki wybitnych specjalistów nad kwestiami tak doniosłej wagi jak obieg monet z brązu w Basenie Akwitańskim czy ewolucja kształtu halabardy w Dolnym Poitou.
Chrząknął i kontynuował:
... Po okresie karmienia naturalnego (nie śmiał powiedzieć przy swoich uczniach – „karmienia piersią”), kiedy niemowlęciu zaczynały się wyrzynać ząbki, w XIII wieku można było nieraz zaobserwować jak mamka przeżuwa sama pokarm, by następnie wepchnąć go dziecku do ust.
Dwudziestu dwóch uczniów przebudziło się natychmiast, żeby burzliwie zaprotestować przeciwko tak odrażającym praktykom. Roger Thiraud pozwolił im na chwile relaksu po czym uderzył lekko końcem linijki o tablice.
– Hubercie, proszę tu podejść, wziąć kredę i wypisać nazwiska autorów oraz tytuły dzieł, z którymi wszyscy, powtarzam – wszyscy panowie będą musieli zaznajomić się w naszej bibliotece. Primo: Bartholomeus Anglicus, „De proprietatibus rerum”, rozdział szósty – co pozwoli panom na zawarcie bliższej znajomości z łaciną. Secundo: Guibert z Nogentu, „Confessions”. To już koniec wykładu. Zobaczymy się ponownie w piątek o trzeciej.
Klasa błyskawicznie opustoszała. Został tylko młodzieniec, który dwa razy w tygodniu pobierał u profesora prywatne lekcje łaciny i który mieszkał na placu Kairskim. Zazwyczaj wracali we dwójkę przez Faubourg Poisonniere rozmawiając o wydarzeniach dnia. Zanim dotarli do bulwarów, Roger Thiraud pod pretekstem zamówienia obiadów na wynos dla żony pożegnał się z chłopakiem. Skręcił w ulicę Bergere, okrążył gmach, w którym mieści się redakcja „Humanite”, i znów się znalazł na bulwarze. Dostrzegł swojego ucznia, który dwieście metrów przed nim przebiegał pędem na drugą stronę jezdni, lawirując między pędzącymi samochodami. Pomaszerował w tym samym kierunku i wkrótce znalazł się przed kinem „Midi-Minuit”. Przemknął się chyłkiem do kasy, kupił bilet i wszedł do ciemnej sali. Wręczył bileterce swój bilet wraz z dwudziestocentymowym napiwkiem. Film już się zaczął i profesor musiał zaczekać do następnego seansu, żeby dowiedzieć się co oglądał.
Każdego tygodnia, we wtorek lub w środę, te dwie godziny ułudy wynagradzały mu z nawiązką trud podjęcia decyzji, a następnie ryzykownej wyprawy do siedliska rozpusty. Nie chciał być taki jak oni wszyscy. Za żadne skarby!
Wyobrażał sobie zgorszenie swoich kolegów gdyby się dowiedzieli, że Roger Thiraud – no, wiecie, ten młody profesor historii i łaciny, którego żona spodziewa się dziecka, lubuje się w filmach niegodnych człowieka o wyższych aspiracjach intelektualnych.
Czy zdołałby im wytłumaczyć swoje zamiłowanie do fantastyki? Przecież żaden z nich nie czytał Lovecrafta. Najwyżej coś tam słyszeli, piąte przez dziesiąte, o Edgarze Poe... Aha, więc tym razem był to „Porywacz trupów” z Borysem Karloffem i Donną Lee. Film trwał zaledwie godzinę i kwadrans, Thiraudowi utkwiło w pamięci nazwisko reżysera. Wise, Robert Wise. Filmowiec, którym warto się zainteresować.
Zastanawiał się, czy wstąpić do „Tabac du Matin”, czy do baru samoobsługowego na parterze „Humanite”. Można tam było wziąć przy barze filiżankę kawy, zanieść ją na tacce do stolika i, smakując gorący napój, zabawiać się w rozpoznawanie znanych współpracowników tego pisma, a zarazem wybitnych działaczy Francuskiej Partii Komunistycznej. Thorez, Ducloz, a nawet Aragon wpadli tu, żeby się pokrzepić w przerwie między dwoma zebraniami, albo zaczekać przy stoliku na świeży numer gazety z ich artykułem.
Tego wieczoru, niestety, za długo już krążył po mieście, przełknął więc tylko coś na stojąco w „Tabac du Matin” zerkając na tytuły w „Le Monde”. Informowały przeważnie o kłopotach z zawarciem układu francusko-niemieckiego oraz o pogłoskach krążących w kuluarach XXII Zjazdu, tam, w Moskwie.
Kupił kilka gałązek mimozy, dwa ciastka, po czym przeszedł na drugą stronę bulwaru Bonne-Nouvelle pod świetlistą girlandą „Rexa” zapowiadającą „Feerię Fontann Paryskich”. Uśmiechnął się na myśl, że już niebawem będzie przynosił do domu potrójną porcję słodyczy. Rozmarzony, o mały włos nie wpadł pod pomarańczowy motorower, którym przemknął jakiś chłopak z dziewczyną.
Jeszcze tylko piętnaście stromych schodków na ulicy Notre-Dame de Bonne i będzie w domu. Spojrzał mimo woli w stronę metra, jak to robił przed kilku laty, kiedy spotykał się tam z Muriel. Jego wzrok zatrzymał się na dwóch Algierczykach w kurtkach z postawionymi kołnierzami, którzy jakby wyrośli spod ziemi. Zegarek Rogera Thiraud wskazywał godzinę 19 minut 25. Był wtorek, 17 października 1961 roku.
KAIRA GUELANINE
Dwa przerażone barany cofnęły się gwałtownie, kiedy motorower zboczył ze ścieżki i zatrzymał się na placyku, który służył im jako pastwisko. Aounit nie wyłączył silnika, trzymał go na wolnych obrotach, od czasu do czasu dodając gazu. Gwizdnął na dwóch palcach wolnej ręki i gestem przywołał stojącego opodal chłopca.
– Wracaj natychmiast do domu, jesteś potrzebny ojcu w sklepie.
– A moje barany?
– Nie bój się, nie uciekną! Niby jak? Wpław przez Sekwanę? No, siadaj z tyłu!
Chłopiec wgramolił się na motorower, wparł obcasami w wystające nakrętki amortyzatorów i uchwycił mocno pasa przy siodełku. Aounit prowadził szybko i zdecydowanie. Mogłoby się zdawać, że jazda pochłania go całkowicie, przez cały czas jednak rozmawiał z bratem.
– Dziś wieczorem muszę odwieźć Kairę do Paryża. Trochę mi to nie na rękę, bo trzeba rozebrać jeszcze trzy tusze baranie. Na wesele syna Latrecha. Idziesz jutro do szkoły?
– Nie, nauczyciel zachorował. A we wtorek gramy z tymi z alei Republiki.
– Na Starym Cmentarzu?
– Nie, w Hirondelles, na ich boisku. Bardzo ciężki mecz. Jak nie przyjdę, to zamiast mnie postawią na bramce El Oueda. On ma dziurawe łapy, puści każdą piłkę.
Motorower zjechał na wybrzeże i okrążył składy Zjednoczonych Papierni. Chłodne opary na pół przemieszane z deszczem opadały coraz niżej, górne kondygnacje gazowni ginęły już we mgle.
Wpadli jak burza do slumsów ulicą des Pres. Warkot dwutaktu ściągnął natychmiast chmarę smarkaczy, z których każdy marzył tylko o tym, żeby przejechać się na trzeciego wspaniałym pojazdem. Aounit zwolnił i zatrzymał się przed jednym z nielicznych cementowych baraków. Jakiś mężczyzna niósł na plecach wypatroszonego barana. Pchnięciem nogi otworzył drzwi, na których widniał wykonany kredą napis: MASARNIA.
Okno baraku służyło zarazem jako kasa, dwaj klienci czekali na ulicy, aż właściciel ich obsłuży. Nieco dalej kilku Arabów łatało dach nędznej rudery przybijając gwoździami do desek pasy gumy wycięte ze starych opon.
Aounit wszedł do sklepu i pchając przed sobą motorower przecisnął się przez wąskie pomieszczenie na podwórko. Jego ojciec przed pięciu laty kupił za 300 000 starych franków barak nr 247 od pewnej rodziny z Gemaru, która powracała do stron ojczystych. Wtedy, w 1956 roku, mieli do swojej dyspozycji zaledwie trzy klitki. Sklepik, pokój rodziców, gdzie spały także najmłodsze dzieci, i pokój, który Aounit dzielił z bratem i z Kairą. No i podwórko. Potem wspólnie z ojcem dobudował jeszcze dwa pokoiki, co zapewniło jego siostrze większą niezależność.
Kaira czekała na podwórku. Nie przypominała w niczym młodych kobiet ze slumsów. Wszystkie jej rówieśniczki dawno powychodziły za mąż, za każdą z nich ciągnęła dziś czereda bachorów. Takie podwórko lub inne, niemal identyczne, stanowiło wraz z pobliskim domem towarowym w Nanterre cały ich świat. Połacie dzikich terenów między Sekwaną a dzielnicą fabryczną, o niecałe dziesięć minut jazdy autobusem od Pól Elizejskich! Kaira znała kobiety, które od ładnych kilku lat nie zrobiły nawet kroku poza dzielnicę slumsów.
Taki właśnie żywot prowadziła ich matka. W dniu jej śmierci Kaira poprzysięgła sobie, że wyrwie się z tego zaklętego kręgu. Opiekowała się swoimi braćmi i siostrami, prowadziła dom dla sześcioosobowej rodziny. Zakupy, sprzątanie, gotowanie, cerowanie i łatanie odzieży, przywożenie węgla i drzewa na zimę, a na dobitkę – potworna mordęga z wodą. Te niezliczone wiadra, które co dzień, latem i zimą, musiała napełniać z pompy, przynosić do domu i ustawiać na podwórku. Do prania, do gotowania, do mycia i kąpieli, do sklepu...
Wierna swojej przysiędze, jakby w odwet za przeraźliwą harówkę dla dobra rodziny, wyzwalała się stopniowo spod jarzma tradycji. Ta powolna ewolucja wyrażała się w postępkach niebywale zuchwałych, zdaniem sąsiadów, i niegodnych „prawdziwej kobiety algierskiej”.
Kaira pamiętała dobrze ranek, kiedy dygocąc ze strachu ośmieliła się po raz pierwszy wyjść z domu w spodniach. W żadnych tam dżinsach, takich, jakie nosili jej bracia, ale w szerokich tergalowych spodniach, które równie dobrze zasłaniały jej kobiece kształty, co zwykła suknia. Nikt nie pozwolił sobie na głośną uwagę, dostrzegła tylko kilka uśmieszków, które znikły natychmiast pod jej stanowczym spojrzeniem. Była ambitna i harda. Wolałaby raczej umrzeć, niż przyznać się, że całymi tygodniami przygotowywała się w domu do tej konfrontacji z opinią publiczną.
Podeszła do brata i podała mu szklankę.
– Napij się oranżady. No jak, pójdziesz dziś z nami czy nie?
– Już ci mówiłem. Owszem, odwiozę cię na twoją randkę, ale potem natychmiast pędzę do Klubu. Dziś wieczorem występują „Dzikie Koty” w programie Alberta Reisnera. I tak się spóźnię na początek.
– Jeżeli ci sprawiam kłopot, mogę pojechać metrem i autobusem.
Aounit objął Kairę ramieniem i delikatnie pocałował ją w policzek.
– Na samą wzmiankę o twoim ukochanym robisz się okropnie drażliwa...
Uwolniła się gwałtownie z braterskich objęć i uciekła do kuchni.
– Co ty pleciesz! Żeby zdążyć do Paryża na wpół do ósmej, musiałabym natychmiast wyjechać, a ja mam się jeszcze spotkać z ludźmi z Nanterre, nie mówiąc już o tym, że couscous nie gotów. Ty przecież dzieci nie nakarmisz
– Nie złość się, chciałem ci tylko trochę podokuczać. O której to się skończy?
– A bo ja wiem? O dziesiątej albo o jedenastej. Ale nie przejmuj się, Said i Lounes odprowadzą mnie do domu. Przenocują u kolegi, który mieszka na ulicy Garenne. Jutro rano pójdą do Porte Maillot, a stamtąd pojadą autobusem do la Villette. Lounes zostawił tam swój samochód.
– Nie byłoby prościej, gdybyście wszyscy razem poszli dziś w nocy po samochód! Narobicie tylko kłopotu temu chłopakowi z Garenne...
– Pewnie masz rację, ale takie otrzymaliśmy instrukcje. Po tej niespodziance, którą im szykujemy, w metrze będzie znacznie bezpieczniej, niż w samochodzie.
Rozmawiając z bratem Kaira przez cały czas miesiła couscous i rozgniatała w palcach grudki kaszy. Włożyła łyżką kilka jajek do rondelka z wrzątkiem, nakryła stolik dla dzieci i wyjęła trzy jogurty „Vitho” z drucianej spiżarenki ściennej.
– Powiedz ojcu, że kolacja gotowa.
Kaira wyszła z domu, przywitała się na ulicy z klientami ojca, po czym skierowała się w stronę zabudowań stanowiących niegdyś własność Towarzystwa Wodociągów Miejskich, które w swoim czasie zajęli pierwsi mieszkańcy slumsów. Towarzystwo z niewiadomych względów zrezygnowało z wykorzystania tego terenu, zostawiając na pastwę losu cztery prymitywnie wyposażone parterowe domki z czerwonej cegły, przypominające czworokątne pudełka. Wprowadziły się tam liczne rodziny, które powiększyły później swoje mieszkania dobudowując dodatkowe pięterka z desek i z blachy. Z biegiem lat przyłączyli się do nich nowi lokatorzy i dzisiaj domki tworzyły ośrodek, a zarazem szczyt tej aglomeracji budek, baraków i ruder, w której mieszkało pięć tysięcy osób. Slumsy des Pres.
Przed wejściem na pięterko Kaira zapaliła zapałkę, żeby poświecić sobie n...
oki9013