Card Orson Scott - Pieser.doc

(99 KB) Pobierz

 

Orson Scott Card

 

"Pieser"

 

 

 

Znalazłem się tam przypadkiem. Tylko dla Piesera wpakowałem się w tę historię. Pieser uznał, że mogę się przydać, co było prawdą. Powiedział jeszcze, że mo­gę się zabawić, ale to już zmyślił. Różni ludzie robili ze mną o wiele bardziej zabawne rzeczy od tych, które ja robiłem z nimi.

 

Kiedy mówię, że myślę wertykalnie, to oznacza, że jestem metafizyczny, to znaczy symulowany, to znaczy martwy, tylko mój mózg jeszcze o tym nie wie i dalej rusza nogami. Oberwałem, kiedy miałem dziewięć lat. Leżałem spokojnie w łóżku, a jeden cap za ścianą strzelił do swojej damy. Pocisk przeszedł przez ścianę i trafił mnie w głowę. Wszyscy polecieli do nich, bo robili mnóstwo hałasu, więc byłem już w trzech czwartych trupem, zanim ktokolwiek zauważył, że oberwałem.

 

Zapakowali mi głowę superdobrem i światłowodami, ale nie wiedzieli, który neuron powinien stukać w któ­ry i mój alchemiczny mózg z galarety stał się jak dia­ment. Dobry Chłopak. Kryształowy Dzieciak.

 

Od owego jasnego, elektrycznego dnia nie urosłem ani o cal, w żadnym miejscu. Kula nie trafiła w okolice genitaliów. Po pro­stu przełączyła przycisk dojrzewa­nia w głowie. Święty Paweł mówił, że został eunuchem dla Jezusa, ale dla kogo ja jestem eunuchem?

 

Najgorsze, że mam już prawie trzydziestkę i ciągle muszę stawiać barmanów pod sąd, zanim podadzą mi piwo. Marny zysk, bo chociaż sę­dzia przyznaje mi rację i oni płacą koszty, ciało mam tak małe, że zale­wam się już małym piwem, a po dużym sikam i padam. Nie nadaję się na partnera do picia. Poza tym każdy, kto się ze mną pokazuje, wy­gląda na pedofila. Nie, nie próbuję wyciskać z was łez. Jestem przy­zwyczajony, jasne? Być może królowa balu nigdy nie okazała mi Prawdziwej Miłości z podparciem na cztery punkty, ale mam pewien talent, niezwykle ważny dla niektórych ludzi i zawsze jakoś sobie radzę. Ubieram się dobrze, jeżdżę metrem i nie płacę podatku dochodo­wego. Jestem H-manem, Facetem od Haseł. Dajcie mi pięć minut z czyimś życiorysem, czy może raczej z jego autopsychoskopią, a dziewięć razy na dziesięć podaję hasło i wprowadzam was w jego najpaskudniejsze, śli­skie, słodkie zbiory. Szczerze mówiąc, trafiam zwykle trzy razy na dziesięć. Większość woli to niż kazać kom­puterowi tracić rok na próby wystukania piętnastu znaków, żeby utworzyły właściwe H-sło. Szczególnie, że po trzeciej pomyłce odłączają wam telefon, blokują pliki docelowe i wzywają gliny.

 

Niedobrze wam się robi? Taki miły chłopiec jak ja, zaangażowany w potępienia godną, karalną i nielegal­ną działalność? Być może mam metr dwadzieścia i to w kapeluszu, ale umiem was zasymulować lepiej niż własna mamusia, a im dokładniej was poznam, tym mocniejszego mam haka. Znam nie tylko wasze aktu­alne hasło. Mogę napisać słowo na kartce, wsadzić ją w kopertę i zakleić, a wy idziecie do domu, zmieniacie hasło, otwieracie kopertę i ono tam jest - wasze nowe H, trzy razy na dziesięć. Jestem wertykalny i Pieser o tym wiedział. Dziesięć procent więcej dobra i nawet formalnie nie byłbym człowiekiem. Jestem jednak cią­gle poniżej granicy, a nie o każdym kto ma w głowie -12”. - sto procent zwierzaka dałoby się to powiedzieć.

 

Pieser podszedł do mnie pewnego dnia na Carolina Circle, gdzie stojąc na stołku grywam w elektryczny bilard. Nic nie mówił, tylko trzepnął mnie w ramię, więc - naturalnie - oberwał łokciem w jaja. Sporo dwunastolatków próbuje mnie popychać przy grze, więc czasem muszę dawać im szkołę. Jack Pogromca Olbrzymów. Bohater czwartoklasistów. Na ogół walę w żołądek, tyle że Pieser nie był dwunastolatkiem, więc mój łokieć trafił niżej.

 

W chwili, gdy uderzyłem, wiedziałem, że nie jest dzieciakiem. Nie znałem go wcale, ale wyglądał na ta­kiego, co dawniej często chodził głodny, a teraz nie dba o to, co je.

 

Wtedy oczywiście nie myślał o jedzeniu, siedział tylko na podłodze oparty o grę Bij Szyitów i patrzył na mnie tak, jakbym był dzidziusiem, którego właśnie ma przewinąć.

 

- Mam nadzieję, że jesteś Dobry Chłopak - nawija. ­Bo jak nie, to odniosę cię do mamusi w trzech małych plastikowych salaterkach.

 

Nie brzmiało to tak, jakby chciał mi grozić. Raczej jakby był główną płaczką na własnym pogrzebie.

 

- Chcesz robić interesy, to używaj języka zamiast łap - odpowiadam. A mówię to naprawdę zraszająco, czyli przepraszająco z podkreśleniem, że ciągłe go je­szcze olewam.

 

- Chodźmy stąd - mówi. - Muszę sobie załatwić wsparcie. Podatek płaci się od zarobków.

 

Poszliśmy do Iveya i stanęliśmy koło odzieży dziecię­cej. Wytłumaczył mi, o co chodzi.

 

- Jedno H-sło - mówi. - Tylko żadnych pomyłek. Je­śli nie trafimy, facet traci robotę i może nawet idzie do pudła.

 

Powiedziałem „nie". Trzy trafienia na dziesięć to naj­lepsze, na co mnie stać. Żadnych gwarancji. Moje wyniki świadczą o mnie, ale nikt nie jest doskonały, a ja nawet nie zbliżyłem się do doskonałości.

 

- Daj spokój - rzuca. - Muszą być jakieś sposoby, że

 

by mieć pewność. Jeśli możesz trafić trzy razy na dziesięć, to co się stanie, gdy będziesz wiedział o facecie więcej? Kiedy się z nim spotkasz?

 

-No dobra. Może pół na pół.

 

- Posłuchaj, nie możemy próbować drugi raz. Może nie zgadniesz. Ale czy wiesz, kiedy nie trafiasz?

 

- Mniej więcej co drugi raz kiedy się pomylę, wiem, że się pomyliłem.

 

- Czyli mamy trzy czwarte szansy, że będziesz wie­dział, czy je znalazłeś?

 

- Nie - tłumaczę. - Bo co drugi raz kiedy trafiam, nie wiem, że trafiłem.

 

- Szlag-g - mówi. - To zupełnie jak robić interesy z moim młodszym bratem.

 

- I tak cię na mnie nie stać. Biorę przynajmniej dwie dychy, a twoja karta na pewno ledwie wystarczy na śniadanie.

 

- Proponuję ci udział.

 

- Nie chcę udziału. Chcę gotówkę.

 

- To pewna sprawa - przekonuje, rozglądając się uważnie. Jak gdyby podejrzewał, że założyli podsłuch w tabliczce z tekstem „Szorty chłopięce, rozmiary 10-12”. - Mam wtykę w Kodach Federalnych.

 

- To pestka. Ja mam pluskwę w tyłku Pierwszej Da­my i czterdzieści godzin nagrania jej pierdnięć.

 

Mam niewyparzoną gębę. Po raz kolejny przekonuję się o tym dobitnie, kiedy pakuje mi twarz w stos krót­kich spodenek.

 

-Popróbuj tego, Dobry.

 

Nie cierpię, kiedy ludzie mnie popychają. I wiem, jak ich zmusić żeby przestali. Tym razem wystarczyło, że­bym zaczął płakać. Głośno, jakby mnie bolało. Wszyscy się oglądają, kiedy dziecko zaczyna płakać.

 

- Już będę grzeczny - powtarzałem. - Nie bij mnie! Będę grzeczny.

 

- Zamknij się - powiedział. - Wszyscy na nas pa­trzą.

 

- To uważaj z łapami - mówię. - Jestem przynaj­mniej dziesięć lat starszy od ciebie i przynajmniej dzie­sięć razy sprytniejszy. Teraz wyjdę ze sklepu i jeśli zo­baczę, że za mną leziesz, zacznę wrzeszczeć, że rozpią­łeś rozporek i pokazałeś mi siusiaka. Kiedy raz wyj­dzie na to, że napastujesz dzieci, będą cię zwijać za każdym razem, kiedy w promieniu stu mil od Greensboro oberwie jakiś szczeniak.

 

Zrobiłem to już kiedyś i wiem, że działa, a Pieser nie był durniem. Niepotrzebnego przesłuchania przez gli­ny na pewno wolałby unikać. Myślałem, więc, że każe mi się odpieprzyć i na tym sprawa się skończy.

 

A on mówi zamiast tego: - Przepraszam cię, Dobry. Czasem nie panuję nad rękami.

 

Nawet ten cap, który mnie postrzelił, nigdy nie po­wiedział, że przeprasza. Z początku pomyślałem, co to za oferma, że tak się płaszczy. Potem postanowiłem trzymać się go, żeby sprawdzić, jaki człowiek potrafi pokajać się przed dzieciakiem wyglądającym na dzie­więć lat. Nie wierzyłem zresztą, by naprawdę było mu przykro. Potrzebował mnie do trafienia H-sła i wie­dział, że nie ma wyboru. Z tym, że większości ulicz­nych bokserów brakuje inteligencji nawet na to, żeby pod wpływem stresu wymyślić właściwe kłamstwo. Od razu wiedziałem, że to nie zwyczajny oszust czy drugo­rzędny pomocnik, bo tacy zawsze przez jakieś głup­stwo pieprzą każdą robotę. W jego twarzy była głębia, to znaczy, że na szyi rosło mu coś więcej niż tylko pod­stawka pod włosy... czyli że w środku miał dość mózgu, żeby umieć wsadzić ręce do kieszeni w innym celu niż bawienie się fiutem.Dokładnie wtedy uznałem, że jest wrednym, kłamliwym sukinsynem. Akurat dla mnie.

 

- Po co chcesz się dostać do Kodów Federalnych? ­spytałem. - Kasacja zapisu?

 

- Dziesięć otwartych zielonych - on na to. - Kodowa­nych na nieograniczone podróże międzypaństwowe. Z całą identyfikacją, jak dla prawdziwej osoby.

 

- Prezydent ma zieloną kartę - mówię. - Szefowie Połączonych Sztabów mają otwarte zielone. Ale to już wszyscy. Nawet wiceprezydent USA nie otrzymał wystarczających uprawnień.

 

- Owszem, otrzymał.

 

- Rozumiem, wiesz wszystko najlepiej.

 

- Potrzebne mi H. Mój człowiek może nam zrobić czerwone i niebieskie, ale otwarte zielone musi zała­twiać taki biurowy szczur, dwa poziomy w górę. Ten mój wie, jak się do tego zabrać.

 

- Na pewno nie chodzi tylko o hasło - myślę głośno. - Ten gość, który robi zielone karty, musi przyłożyć do tego swój palec.

 

- Wiem, jak załatwić palec. Potrzebny jest i palec i hasło.

 

- Jeśli zabierzesz mu palec, on to gdzieś zgłosi. A na­wet jeśli go przekonasz, żeby nie, to i tak ktoś zauwa­ży, że zniknął.

 

- Latex - rzuca. - Weźmiemy odcisk. I nie zaczynaj mnie uczyć, jak mam wykonać swoją część roboty. Ty załatwiasz H-sło, ja palce. Wchodzisz?

 

- Za gotówkę.

 

- Dwadzieścia procent. - Mało.

 

- Facet w Kodach dostaje dwadzieścia, dziewczyna, która załatwia palec, dostaje dwadzieścia, a ja biorę cholerne czterdzieści.

 

- Nie sprzedasz ich chyba na ulicy.

 

- Są warte milion za sztukę - mówi. - Dla pewnych nabywców.

 

Oczywiście, miał na myśli Organiczną Mafię. Sprze­da dziesięć i moje dwadzieścia procent urasta do dwóch baniek. Nie dość, żeby być bogatym, ale wystarczy na wycofanie się z życia publicznego, a może nawet na pewne kosztowne leki, które mogą wywołać zarost na mojej twarzy. Muszę przyznać, że brzmiało nieźle.

 

No, więc wzięliśmy się do roboty. Przez parę godzin starał się to załatwić, nie puszczając pary, jak się na­zywa ten jego biuroszczur, a tylko przekazując dane od faceta w Kodach Federalnych. Ale to było głupie, da­wać mi takie rzeczy z drugiej ręki, zwłaszcza że po­trzebował stuprocentowej pewności. Szybko to zrozu­miał i wciągnął mnie do końca. Nie cierpiał zdradza­nia własnych tajemnic. Kiedy już dowiem się wszyst­kiego, to co mnie powstrzyma od załatwienia roboty na własną rękę? Ale nie miał innego sposobu znalezienia H-sła, więc musiał je dostać ode mnie, a skoro miałem je zgadnąć, musiałem wiedzieć wszystko. Pieser miał pod czaszką mózg, choć tylko biorozkładalny. Wiedział, że są takie mo­menty, kiedy trzeba ko­muś zaufać. Uwierzyć, że twoi kumple będą się starać jak najlepiej nawet wtedy, gdy się ich nie pilnuje.

 

Zabrał mnie do swojego taniego mieszkania w cam­pusie dawnego Guildford College., niedaleko metra. Co było wygodne, bo bez żadnych problemów mogłem do­jechać do Charlotte, Winston czy Raleigh. Nie było tam miękkiej podłogi, tylko zwykłe łóżko, ale duże, więc chyba się przesadnie nie umartwiał. Może kupił je za dawnych czasów, kiedy był alfonsem i zdobył przezwisko. Prowadził wtedy łańcuszek piesków o pięknych imionach: Szprycha, Piła albo Księżniczka. Prawdziwe suczki zadzierające nogi pod latarniami, świetne w tym ściskanym interesie. Widziałem, że kie­dyś miewał pieniądze, ale teraz już nie. Znalazłem ku­pę świetnych ciuchów, robionych na miarę, ale zużytych i zdesynchronizowanych. Z tych najstarszych po­wyrywał wszystkie przewody, ale wciąż było widać, gdzie kiedyś świeciły diody. Mówimy o czasach nean­dertalczyków.

 

- Marność nad marnościami kończy się bluźnier­stwami - stwierdzam trzymając rękaw kurty, która świeciła kiedyś jak schodzący do lądowania samolot.

 

- Za wygodne, żeby to wszystko wyrzucić - odpowia­da, ale po głosie od razu można poznać, że nie ma nadziei nikogo oszukać.

 

- Niech to będzie dla ciebie lekcją - stwierdzam. ­To właśnie się zdarza, kiedy Treser nie prowadzi.

 

- Treserzy mają stałą robotę. Ale ja, kiedy interes szedł dobrze, czułem się obrzydliwie, a kiedy szedł źle, to świetnie. Kiedy prowadzasz kociaki, to masz może jakiś powód do dumy. Ale gdy prowadzasz pieski i wiesz, że krzywdzą je za każdym razem...

 

- Mają wbudowany przełącznik i nic nie czują. To dlatego gliny nigdy się nie czepiają tych od piesków. Bo nikt naprawdę nie cierpi.

 

- Owszem. Tylko powiedz, co jest gorsze:, kiedy ją ściskają aż wrzeszczy, żeby zrobić dobrze jakiemuś staremu zboczeńcowi, czy kiedy wycinają jej pół mózgu tak, że gdy stary zboczeniec ściska, ona nic nie czuje? Miałem koło siebie te kobiece ciała i wie działem, że kiedyś były ludźmi.

 

- Można być ze szkła - mówię - i jeszcze być człowie­kiem.

 

Zauważył, że odbieram to personalnie.

 

- Daj spokój - przeprasza. - Jesteś poniżej granicy.

 

- Pieski też.

 

- Zgadza się - przyznaje. - Ale kiedy dziewczyna wraca, opowiada, co z nią robili i śmieje się, musisz wyznaczyć własną granicę.

 

Rozglądam się po jego nędznym mieszkaniu.

 

- Twój wybór.

 

- Chciałem czuć się czysty. Ale to nie znaczy, że mu­szę być biedny.

 

- Więc ustawiasz ten numer, żeby powróciły dawne czasy spokoju i domestykacji.

 

- Domestykacji? - powtarza. - Co to niby jest? Cze­mu, do diabła, stale używasz takich słów?

 

- Bo je znam.

 

- Wcale ich nie znasz, bo co drugi raz wstawiasz je w nieodpowiednie miejsca.

 

Zademonstrowałem mu swój najlepszy uśmiech ma­łego chłopczyka.

 

- Wiem - mówię. Prawie nikt nigdy nie zauważa, że używam ich nieprawidłowo i na tym właśnie polega zabawa - ale o tym mu nie mówiłem. Pieser nie był zwyczajnym alfonsem. Zresztą, żaden normalny alfons nie wycofuje się z interesu z powodu zwichniętego krę­gosłupa moralnego. Pieser musiał mieć w mózgu parę dziwnych połączeń i uznałem, że ciekawie będzie obej­rzeć, jak to się wszystko tam styka.

 

W każdym razie wzięliśmy się do roboty. Cel nazy­wał się Jesse H. Hunt i naprawdę rozpracowałem go solidnie. Kryształowy Dzieciak podłączył się na po­ważnie. Pieser miał jakieś dwie strony różnych głupot: data urodzenia, miejsce urodzenia, płeć przy urodzeniu (od tego czasu żadnych zmian), wykształcenie, miejsca zatrudnienia. Przypominało to wysoki stos pu­stych pudełek. Wyśmiałem go.

 

- Masz gdzieś wejście do biblioteki miejskiej? - spy­tałem, a on pokazał mi gniazdo w ścianie.

 

Podłączyłem się, z wizją na kieszonkowym sony i własną kryształową główką na różne pi-po-pi-pi. Nie każdy, kto ma tyle dobra w mózgu potrafi myśleć dość wyraźnie, żeby tak to załatwić - wiecie, przesłać czy­sty zapis zwyczajnie myśląc odpowiednie rzeczy przez port interfejsu za lewym uchem.

 

Pokazałem Pieserowi, jak się robi badanie. Potrwało to dziesięć minut. Znam drogę wprost przez Bibliotekę Publiczną Greensboro. Mam H-sła każdego bibliotekarza i jestem tak delikatny, że nawet się nie domyślają, kiedy płynę pod prąd ich kanałami dostępu. Z Biblioteki można się przedostać aż do Archiwum Północnej Karoliny w Raleigh, a stamtąd do danych personelu fe­deralnego w całym kraju. Co oznacza, że pod koniec te­go niezwykle pracowitego dnia mieliśmy wydruki każ­dego dokumentu na temat Jesse H. Hunta, jaki tylko istniał: od świadectwa urodzenia i zestawienia ocen z pierwszej klasy po dane chorobowe i raporty bezpie­czeństwa z czasów, kiedy zaczynał pracować dla rządu.

 

Pieser wiedział dość dużo, by okazać należyty podziw.

 

- Jeśli tyle potrafisz - powiada - możesz zwyczajnie wyciągnąć jego H-sło.

 

- Nie tak łatwo, dziecinko - tłumaczę z czarującym uśmiechem. - Wyobraź sobie dane federalne jako za­mek. Akta osobowe pływają w fosie. Jest tam parę ali­gatorów, ale ja całkiem nieźle pływam. Gorące dane trzymają w lochu. A H-sła... H-sła są pod tyłkiem kró­lowej.

 

- Każdy system daje się złamać.

 

- Skąd się tego dowiedziałeś? Z napisu na ścianie w sraczu? Gdyby system haseł dawał się złamać choćby odrobinę, ci klienci, którym chcesz sprzedać karty, by­liby już w środku i oglądali nas przez okienka, zamiast płacić ulicznemu złodziejaszkowi milion za otwartą zieloną.

 

Problem w tym, że Pieser był już należycie wstrzą­śnięty całym tym chłamem, jaki wyciągnąłem na temat Jesse H., ale ja sam nie wiedziałem wiele więcej niż poprzednio. Oczywiście, mogłem zgadnąć kilka ha­seł, ale nic ponadto. Tylko zgadywanie. Nie wiedziałem nawet, które H ma największe szanse. Jesse był zwykłym, smętnym szczurem. Regulaminowo dobre stopnie w szkole, regulaminowo dobre oceny pracy, za­pewne regulaminowo wypełniane obowiązki małżeń­skie - według rozkładu tygodniowego.

 

- Chyba nie wierzysz, że tej twojej dziewczynie uda się załatwić jego palec - mówię z obrzydliwą pogardą.

 

- Nie znasz jej. Gdybyśmy potrzebowali fiuta, dosta­libyśmy odciski w pięciu rozmiarach.

 

- Nie znasz faceta. To najbardziej typowy przecięt­niak w okolicy. Nie wierzę, żeby oszukiwał własną żonę.

 

- Zaufaj mi. Będzie mieć jego palec tak elegancko, że on się nawet nie zorientuje, kiedy wzięła odcisk.

 

Nie uwierzyłem. Mam talent do poznawania się na ludziach, a Jesse H. nie udawał. Chyba że zaczął w wieku pięciu lat, a to zdarza się raczej rzadko. Na pewno nie przeleci pierwszej dziewczyny, na której wi­dok zrobi mu się ciasno w rozporku. Poza tym był sprytny. Droga kariery dowodziła, że zawsze znajdo­wał się we właściwych miejscach. Odpowiedni ludzie zawsze znali jego nazwisko. Co oznacza, że nie należał do typu, któremu mózg przestaje działać, kiedy portki robią się gorące. Powiedziałem to.

 

- Jesteś chodzącą orkiestrą - mówi na to Pieser. ­Nie umiesz mi podać H-sła, ale doskonale wiesz, że fa­cet jest impotentem albo zboczeńcem.

 

- Ani jednym, ani drugim. Jest twardy i zupełnie zwyczajny. I jeśli dziewczyna zacznie się do niego le­pić, nie pomyśli, że słyszała o jego fiucie na lewarach. Pomyśli, że czegoś chce i nie da spokoju, dopóki się nie dowie, o co chodzi.

 

Tylko wyszczerzył zęby.

 

- Znalazłem najlepszego gościa od haseł w kraju, prawda? Mam cudotwórcę, zwanego Dobrym Chłop­cem, prawda? Lodowy mózg, który nazywają Kryszta­łowym Dzieciakiem. Mam go, prawda?

 

- Może - mówię.

 

- Mam go albo go zabiję - oświadcza i pokazuje więcej zębów niż powinien mieć przedstawiciel naczelnych.

 

- Masz mnie - przyznaję. - Ale jakoś sobie nie wyobrażam, żebyś mógł mnie zabić.

 

Śmieje się tylko.

 

- Mam ciebie i jeśli jesteś tak wspaniały, to możesz chyba uwierzyć, że mam też dziewczynę, która w swo­im fachu jest przynajmniej równie dobra.

 

- Nie ma takiej.

 

- Podaj mi to H-sło, a będę wstrząśnięty.

 

- Chcesz szybkich wyników? To go poproś, żeby sam ci je podał.

 

Pieser nie należy do tych, którzy potrafią ukryć wła­sną wściekłość.

 

- Chcę wyniku - informuje. - I jeżeli tylko zacznę podejrzewać, że nie możesz mi go podać, wyrwę ci ję­zyk. Przez nos.

 

- Świetnie. Najlepiej myślę, gdy klient grozi mi prze­mocą fizyczną. Naprawdę wiesz, jak mnie zdopingo­wać.

 

- Nie chcę cię dopingować. Chcę, żebyś mi podał ha­sło.

 

- Najpierw muszę się z nim spotkać.

 

Pochylił się nade mną, aż poczułem jego zapach. To znaczy, że mam silnie rozwinięte receptory olfakto­ryczne i mogę wam powiedzieć, że cuchnął testosteronem. Czyli damy mogą się wypełniać dzidziusiami od samego wąchania jego potu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin