123. Cornick Nicola - Szczęśliwy los.pdf

(1043 KB) Pobierz
Cornick Nicola
Cornick Nicola
Szczęśliwy Los
Lord i lady Tallant kłócili się od prawie dwóch godzin, co bardziej cyniczni
członkowie słuŜby uznali za ocieplenie ich wzajemnych stosunków, poniewaŜ zazwyczaj
małŜonkowie rzadko się do siebie odzywali. Słowa, które padały teraz, zdecydowanie nie
naleŜały do uprzejmych. Dudniący głos markiza wibrował takim gniewem, Ŝe lada chwila
mogły popękać cenne wazy ustawione na gzymsie kominka. Jego małŜonka odpowiadała
piskliwymi kadencjami, które groziły pęknięciem piękne mu lustru w pozłacanych ramach. -
Nigdy ani trochę cię nie obchodziłam, a teraz, kiedy mam okazję zaznać prawdziwego
szczęścia, nie umiesz zdobyć się na wielkoduszność i pozwolić mi odejść! Ja i tak z tobą nie
zostanę! Za nic! - Niech pani skończy z tą czczą gadaniną i oddali się do swojego pokoju,
póki nie będzie pani w stanie spojrzeć na wszystko bardziej racjonalnie. Od Bóg wie ilu lat
toleruję pani irytujące romanse, ale o tym, Ŝebym w tak odraŜająco ostentacyjny sposób
zgodził się oddać ją Massinghamowi, nie ma mowy! W odpowiedzi brzęknęła tłuczona
porcelana. Dom jakby zatrząsł się w posadach. SłuŜący, których obowiązki zapędziły akurat
w pobliŜe salonu, zadrŜeli. - Chcę rozwodu, Bevill!
- Niech pani nie plecie andronów. I proszę łaskawie wyjść z tego pokoju. - Ucieknę! - To
niedorzeczność. Nigdy na to nie pozwolę! - Ty tylko duŜo gadasz, ale to nic nie znaczy!
Zawsze taki byłeś! Wiem dobrze, Ŝe nie odwaŜysz się stanąć mi na drodze. Drzwi salonu
otwarły się raptownie i markiza Tallant z szelestem jedwabiu wysunęła się na korytarz w
chmurze pomarańczowego aromatu pachnidła. Wychodząc, spojrzała na męŜa przez ramię z
wyzywającą miną: - Polecę spakować moje sakwojaŜe... - Jak sobie pani Ŝyczy. - Markiz
wydawał się znudzony. To panią zajmie i uchroni przed robieniem z siebie pośmiewiska.
Przynajmniej przez najbliŜszą godzinę. - Massingham przyjedzie po mnie powozem. - Jeśli
ośmieli się przejechać za Oxford, kaŜę go przegnać batogami z naszego majątku. - Och!
Markiza podciągnęła wiśniowe spódnice i wbiegła na schody. Jej pantofelki plaskały o
dębowe stopnie, a halki falowały wokół kostek. Biegnąc, roztrącała słuŜbę jak wiatr kłosy
zboŜa. Samotny kosmyk wyswobodził się z kunsztownej fryzury i wijąc się smętnie, opadał
na szyję. - Z drogi! Gdzie jest Trencher? Natychmiast ją do mnie przysłać! Na podeście, pod
potrójnym witraŜem, siedziało dziecko. Bawiło się cynowymi Ŝołnierzykami. W skupieniu
ustawiało je w ordynku do zaplanowanej bitwy. Padały na nie pasy czerwonego, zielonego i
złocistego światła. Markiza omal nie potknęła się o małego i dopiero wtedy zauwaŜyła jego
obecność. Przy padła do niego z szelestem spódnic. - Joscelyne! - Co tu robisz? Gdzie jest
pan Grayling? Chłopiec wzruszył ramionami. Przez chwilę obojętnie przy dał się markizie
bursztynowymi oczami. - Przepraszam, mamo, ale nie mam pojęcia. Markiza z trudem
opanowała dreszcz. To nie była wina chłopca, Ŝe tak bardzo przypominał ojca, ale w tej
chwili przejmo wał ją to obrzydzeniem. Joss odziedziczył po nim bursztynowe oczy
Tallantów, gęstą czuprynę w ciemnokasztanowym odcieniu i śniadą cerę. Rysy obaj mieli tak
czyste i klasyczne, Ŝe kiedyś Bevill Tallant wydawał się markizie greckim bogiem, który
przybył na ziemię, by odmienić jej mamą egzystencję i zabrać ją do innego, lepszego świata.
Ale to było przed dziewięcioma laty, wtedy, gdy jeszcze nie znała dobrze swojego męŜa.
Teraz była juŜ mądrzejsza, wiedziała, Ŝe jest małostkowym bigotem, który z uśmiechem
samozadowolenia odmawiał jej nawet najdrobniejszych przyjemności. Mniejsza jednak o to.
Największa przyjemność, jaką znalazła w ostatnich miesiącach, czekała na nią na dworze,
gdzieś między bramą strzeŜoną przez lwy a szeroką aleją obsadzoną wiązami. Czekała w
powozie, by porwać ją z tej strasznej Anglii, połoŜyć kres jej beznadziejnej egzystencji szarej
jak tutejsza pogoda. Clive Massingham. Znowu zadrŜała, tym razem jednak z podniecenia
Oznaczało to dla niej, Ŝe straci kontakt z dziećmi. Jeszcze raz zmierzyła wzrokiem
Joscelyne'a, który z pochyloną głową wprowadził do akcji kawalerię. Dziwne to było dziecko,
wciąŜ pochłonięte wojennymi rozgrywkami. Wiedziała, Ŝe nie będzie mu jej zbytnio
brakować, bo i tak rzadko go widywała, a wkrótce miał zostać wysłany do szkoły z
internatem. Co zaś do jego siostry, jękliwego, kapryśnego stworzenia, które było w tej chwili
na górze w dziecięcym pokoju, to choć nie miała pewności, kto jest jej ojcem, wiedziała, Ŝe
Bevill wywiąŜe się ze swojego obowiązku wobec dziewczynki. Ona teŜ wywiązała się ze
swojego: dała mu dziedzica, w którego Ŝyłach niewątpliwie płynęła krew Tallantów. W
rodowód Juliany moŜna było powątpiewać, ale Bevill nigdy nie przyznałby tego otwarcie.
Przyklękła na stopniu obok Jossa i popatrzyła chłopcu w oczy. Ogarnęła ją gorycz. -
WyjeŜdŜam, kochanie, ale zanim to zrobię, chciałabym, Ŝebyś na zawsze zapamiętał radę,
którą ci teraz dam. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. Urwała. Chłopiec wpatrywał się w nią
szeroko rozwartymi oczami, co było dość niepokojące. PołoŜyła mu rękę na ramieniu i przez
gruby aksamit poczuła, jak tęŜeje. - Nigdy się nie zakochaj, mój chłopcze. Miłość jest dla
głupców i tylko by cię unieszczęśliwiła. Rozumiesz? Nastąpiła chwila ciszy. Chłopiec ani na
chwilę nie odwrócił wzroku. - Tak, mamo. Markiza skinęła głową. Wstała. - Na pewien czas
wyjeŜdŜam, ale wkrótce się zobaczymy. Bądź grzeczny. - Naturalnie, mamo. - W głosie
chłopca zabrzmiało lekkie rozbawienie. Markiza zmarszczyła czoło. Dziwnie się czuła,
mówiąc dziecku takie rzeczy. Zupełnie jakby dała mu niepotrzebną radę, Joss zamykał się w
swoim świecie. - A więc do widzenia, kochanie. - Poklepała go po policzku. U szczytu
schodów przystanęła i odwróciła się, ale Joss był juŜ znowu zajęty Ŝołnierzykami.
Westchnęła. Bevill za nic nie pozwoliłby mu wstąpić do wojska, przecieŜ Joss był
dziedzicem, w dodatku jedynym. Co tam, to juŜ nie jej sprawa, a tym czasem i tak spóźniła
się na schadzkę. Ogarnęła syna ostatnim spojrzeniem i poszła dopilnować pakowania.
Godzinę później markiza ciągnęła za sobą sakwojaŜ po dębowych schodach, a jej słuŜąca.
Trencher, dźwigała na dół trzy pozostałe, bezlitośnie depcząc pozostawionych na jej drodze
cy nowych Ŝołnierzy. Wydawało się, Ŝe słuŜba nagle znikła, a drzwi salonu pozostawały
zamknięte. Markiza stanęła pośrodku białej, kamiennej posadzki w sieni i dość niepewnie
rozejrzała się dookoła. Nawet ona rozumiała, jak niedorzeczne byłoby w jej sytuacji pukanie
do drzwi salonu, by po prostu powiedzieć męŜowi, Ŝe go opuszcza. JednakŜe po chwili
właśnie to zrobiła. - Bevill, zaraz wyjeŜdŜam. Markiz siedział odwrócony tyłem do drzwi i
nawet nie zadał sobie trudu, Ŝeby unieść się fotela. - No, to niech pani wyjeŜdŜa do diabła.
Czy Massingham po panią przyjechał? Jeśli tak, to niech słuŜba wyjdzie do bramy i poleci mu
podjechać pod drzwi. - Czy to znaczy, Ŝe nie zamierzasz się sprzeciwiać? - Nie, proszę pani. -
Głos markiza cicho zadudnił w przestronnym salonie. - Diabli nadali wszystkie kobiety!
Niech juŜ pani jedzie. Lekko zdezorientowana tą nagłą zmianą frontu markiza wycofała się do
sieni. Trencher wysyłała lokaja do bram Ashby Tai . Powóz podjechał, a gdy bagaŜ został
załadowany, markiza obróciła się, by objąć ostatnim spojrzeniem mury swojego więzienia.
Na górze w oknie dziecięcego pokoju mała lady Juliana Talland machała do niej. Markiza
odpowiedziała tym samym gestem. Tymczasem w salonie markiz Tallant nieco drŜącą ręką
odsunął od siebie po blacie stolika pustą butelkę po brandy i sięgnął po drugą, pełną. W
duŜym okiennym wykuszu jego syn klęczał na ławie i z nosem przytkniętym do szyby
przypatrywał się odjazdowi powozu w chmurze pyłu. Markiz wolał mieć w tych chwilach oko
na syna, na wypadek gdyby jego niewierna małŜonka postanowiła zabrać chłopca z sobą.
Pewnie jednak była na to zbyt rozsądna. Lady Tallant za nic nie chciałaby obarczać siebie i
swojego kochanka obowiązkami związanymi z wychowaniem siedmioletniego chłopca, nawet
gdyby miała to zrobić na złość męŜowi. Markiz podszedł do okna. PołoŜył cięŜką dłoń na
ramieniu syna. Chłopiec jakby nieznacznie się ugiął pod jej naciskiem. Odchylił głowę i
bursztynowymi oczami pochwycił spojrzenie ojca. Ten pochylił się do ucha chłopca. -
Posłuchaj mnie, Joscelyne - powiedział cicho do swego dziedzica. - Nigdy nie ufaj kobiecie.
Słyszysz mnie? Nigdy nie ufaj kobiecie i nigdy się nie zakochaj. To tylko cię unieszczęśliwi.
Miłość jest dla głupców, wspomnisz moje słowa. W późniejszym Ŝyciu Joss, earl Tallant,
mawiał, Ŝe zdarzyło mu się dostać tylko jedną radę, co do której jego ojciec i matka się
zgadzali, i od tej pory ona rządziła jego Ŝyciem. Gdy podjechała doroŜka, Amy właściwie jej
oczekiwała. Ostatni list matki, utrzymany w tak beztroskim tonie, obudził jej podejrzenia. W
wieku czternastu lat Amy umiała juŜ czytać między wierszami. Naturalnie zdarzało się to
wcześniej. Kilka razy. Na bruku rozlegał się stukot kół powozu, szmer przyciszonych głosów
zakłócał jej sen, potem w pokoju rozbłyskało światło i raptowne szarpnięcia wyrywały ją ze
snu. Tego wieczoru było dokładnie tak samo. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła w blasku
świecy twarz matki, bladą i zrezygnowaną. Obok stała przełoŜona, pan na Melville, z miną
pełną dezaprobaty. - Gdyby tylko mogła ją pani zostawić u mnie nieco dłuŜej, lady
Bainbridge! Amy jest bardzo zdolną i obiecującą podopieczną, ale te nieustanne najścia
sprawiają, Ŝe o postępach trudno mówić. Beznadziejna sprawa... Amy ubrała się i spakowała
skromny dobytek, po czym na palcach podeszła do drzwi. Nie było czasu na poŜegnania. Inne
dziewczęta spały, niczego nieświadome i całkiem beztroskie, wszystkie z wyjątkiem Amandy
Makepeace, która zajmowała łóŜko obok Amy. Amanda przewróciła się na drugi bok, wes-
tchnęła, gdy światło, choć wątłe, na chwilę ją oślepiło, i w końcu usiadła - Co się dzieje? -
Nic takiego, Amando. Muszę jechać. Nie sądzę, Ŝebyśmy się jeszcze kiedyś spotkały...
Amanda wyciągnęła ramiona i mocno ją uściskała. Matko wała Amy, która była o dwa lata
młodsza, - Spotkamy się na pewno - szepnęła. - Zobaczysz... Przez długą chwilę obejmowały
się w milczeniu, w końcu Amy odsunęła s«ę od przyjaciółki. - Do widzenia, Amando.
Wiedziała, Ŝe juŜ nie wróci do seminarium panny MeWille. i do pewnego stopnia była z tego
zadowolona. Ostatnim razem gdy rodzice ją zabrali, nie było jej cały rok. Kiedy pojawiła się
ponownie w seminarium, musiała udawać, Ŝe zatrzymały ją pilne sprawy rodzinne. Amy
zauwaŜyła ukradkowe spojrzenia i chichoty dziewcząt. Panna MeWille naturalnie zachowała
dyskrecję. Amy podejrzewała, Ŝe nauczycielka nawet jej współczuje, ale uczennice miały
rodziny naleŜące do towarzystwa, które Ŝyło plotkami i skandalami, wiec wiedziały wszystko
o jej ojcu, George'u Bainbridge'u, zwanym Gwineą, nałogowym hazardziście, który
znajdował się w nieustannych tarapatach finansowych. Przed ostrymi językami nie było
ucieczki i chociaŜ Amanda zawsze się za nią wstawiała, Amy czuła się niemal bezbronna.
Wprawdzie kpiące miny i złośliwe uwagi przyjmowała z godnością, ale bardzo z tego
powodu cierpiała. Amy zdąŜyła poznać kilka seminariów dla panien. Dwa pełne lata spędziła
w szkole pod (Mordem. Był to okres względnej stabilności, najwidoczniej związany z dobrą
passą ojca. Kilka miesięcy uczyła się w szkole panny Melville, wcześniej była jeszcze krótko
w Bath i prawie cały rok w Hertford. Za kaŜdym razem rodzice posyłali ją potem do innej
szkoły, Ŝeby ukryć prawdę o sytuacji rodziny. Wychodziła jednak na jaw i co złośliwsze
uczennice zatruwały Amy Ŝycie uszczypliwymi uwagami. Po pewnym czasie Amy
wyjeŜdŜała i bezpowrotnie traciła przyjaciółki. Tym razem powrót do Londynu zajął niewiele
ponad godzinę, poniewaŜ szkoła panny Melville znajdowała się w Strawberry Hill. Amy, zbyt
śpiąca i przygnębiona, by sprzeciwiać się matce, skuliła się w kącie doroŜki i zapadła w
drzemkę. Zbudziło ją szarpnięcie pojazdu. - Gdzie jesteśmy, mamo? Na Mansfield Street?
Lady Bainbridge nie odpowiedziała od razu. Wydawała się bardzo zajęta swoją torebką i
bagaŜem córki. W bladym świetle brzasku jej twarz sprawiała wraŜenie głęboko zatroskanej. -
Nie, kochanie. Jesteśmy w Whitechapel i przez pewien czas tu pozostaniemy. Na pewno
niedługo. Gdy tylko tata będzie gotowy, wyjedziemy na wieś. - Whitechapel? - Amy szeroko
otworzyła drzwiczki i wy siadła. DoroŜka stanęła w wąskiej ulicy między wysokimi
budynkami, które wydawały się ocierać o pomalowane w róŜnokolorowe pasma poranne
niebo. Było chłodno, w powietrzu unosił się duszący odór rozkładających się warzyw,
alkoholu i nieczystości. Amy zmarszczyła nos. Po ulicy walały się resztki beczek i skrzyń, a
przy jednej z nich leŜał głęboko uśpiony męŜczyzna. W ręce trzymał opróŜnioną butelkę, a
spod jego ciała wypływała struŜka płynu, sącząca się dalej między kocimi łbami. W drzwiach
naprzeciwko siedziała kobieta w brudnej czerwonej sukni, której stanik ledwie zakrywał
piersi. Przesłała przyjezdnym przeciągłe badawcze spojrzenie. - Mamo! - Amy była juŜ
przyzwyczajona do róŜnych tarapatów, które sprowadzała na nie lekkomyślność ojca, ale to
przeszło jej najgorsze obawy. Nie wierzyła własnym oczom. RóŜnica między klasą w
seminarium panny MeWille a tym kurnikiem była doprawdy zbyt wielka, by w jednej chwili
pogodzić się z nią bez zastrzeŜeń. Popatrzyła błagalnie na matkę, ale ta odwróciła się, by
zapłacić ponuremu woźnicy. W chwilę potem zaciął batem konia i zostawił je na środku
ulicy. Zza rogu wyszło chwiejnym krokiem dwóch hałaśliwych męŜczyzn. Na widok Amy
jeden trącił drugiego łokciem i obaj zerwali się do biegu. Lady Bainbridge wydała okrzyk,
chwyciła bagaŜ i szybko pociągnęła Amy w kierunku domu, nad którego drzwiami wisiał
drewniany szyld ,,Noclegi dla podróŜnych". Światło w sieni było wątłe, ale bardziej
dokuczliwy okazał się smród łoju i zgnilizny. Lady Bainbridge otworzyła jedne i dwojga
drzwi i wciągnęła Amy do środka. W pokoju stały nieliczne meble: liche łóŜko i dwa
połamane krzesła. - To tylko na krótko, Amy, na bardzo krótko. Tata wkrótce wróci przecieŜ
wiesz, i wtedy będziemy mogły wyjechać... Amy zadrŜała, chociaŜ w izbie nie było zimno.
Ujęła matkę za ręce. Lady Bainbridge unikała jej wzroku. - Mamo, od jak dawna tutaj
mieszkasz? Lady Bainbridge wzruszyła chudymi ramionami. Amy zauwaŜała. Ŝe suknia
matki jest poplamiona i podarta. - Kilka dni. Zresztą niedługo wyjedziemy.
- A gdzie jest tata? Dlaczego musimy mieszkać w tym okropnym miejscu, mamo? - To tylko
na krótko - odparta bezbarwnym głosem lady Bainbridge. Jej twarz miała szarawy odcień.
Podeszła do krzesła i cięŜko na nim usiadła. - Mam nadzieję, kochanie, Ŝe nie jesteś głodna.
Nie ma nic do jedzenia, rozumiesz. To tylko na krótko... Na wzmiankę o jedzeniu Amy
poczuła się głodna jak wilk, Głośno zaburczało jej w brzuchu, ale jednocześnie aŜ ją mdliło
na myśl o tym, Ŝe tak nisko upadli. Dom na Mansfield Street był nędzny i biednie
umeblowany, lecz przynajmniej znajdował się w zachodniej części miasta. Amy nie
orientowała się dokładnie, gdzie się znajdują, dobrze jednak wiedziała, Ŝe Whitechapel nie
jest okolicą dla damy. Usiadła na drugim krześle, naprzeciwko matki, i skuliła się, Ŝeby nie
odczuwać tak dotkliwie głodu i lęku. - Czy Richard pojedzie z nami na wieś, mamo? -
spytała. Sprawy nie przedstawiałyby się tak źle, gdyby towarzyszył im jej brat. - SkądŜe
znowu, kochanie! Richard jest w Eton i musi tam pozostać. Nie moŜemy przerwać jego
edukacji... Amy westchnęła. Wiedziała, Ŝe brat i wielką ochotą zgodził by się na przerwanie
edukacji, podczas gdy ona... Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i w sieni rozległy się
głośne kroki. Lady Bainbridge zerwała się z krzesła i zasłoniła dłonią usta. - Ojej!
Chciałabym wiedzieć... Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie. Na progu stanął rosły
dŜentelmen ze złocistymi włosami, ubrany w przetykaną złotymi nićmi kamizelkę i koszulę z
wysokim, ostro zakończonym kołnierzykiem. - Tato! Ojej, tato! Ojciec chwycił ją w objęcia i
poderwał z ziemi. - Jest moje maleństwo! Niedługo wszystko będzie dobrze, hm? Pachniał
alkoholem i promieniował miłym, znajomym ciepłem. Amy przytuliła się do niego. - Och.
tato. tak się bałam! Co się stało z domem na Mansfield Street i dlaczego musimy wyjechać na
wieś? George Gwinea Bainbridge postawił córkę na podłodze. Ci cho zadzwonił monetami,
które miał w kieszeni. - Nie ma powodu do niepokoju, kochanie! Co powiedziały byście na
to. Ŝeby wynająć ładny dom na Curzon Street i powóz? A dla ciebie zatrudnimy guwernantkę
i będziesz mogła jechać do takiego seminarium dla panien, jakie tylko sobie wybierzesz...
Lady Bainbridge głośno zaczerpnęła tchu. Rumieniec wrócił jej na twarz, a zmatowiałe oczy
nagle rozbłysły. Wstała i niepewnie połoŜyła męŜowi rękę na ramieniu. - George? - W jej
głosie pobrzmiewało błaganie. Amy, mimo Ŝe ogarnęło ją wielkie podniecenie, wyraźnie to
usłyszała. ZdąŜyła juŜ się zresztą przyzwyczaić do takich sytuacji. - George, czyŜbyś znowu
wygrał? Ojej, wygrałeś! Amy patrzyła, jak ojciec przyciąga matkę do siebie i gorąco ją całuje.
- Owszem, wygrałem! Nową suknię dla ciebie, kochanie, dwadzieścia sukien, jeśli będziesz
chciała! Lady Bainbridge śmiała się, płakała i mówiła coś z wyrzutem, wszystko niemal
jednocześnie. Amy przyglądała się matce, która wsparła się na ramieniu sir George'a i
patrzyła mu prosto w oczy z oddaniem. A więc jeszcze nie wpadną w nędzę tego dnia i
jeszcze nie nazajutrz, ale któregoś dnia być moŜe... któregoś dnia... Amy odwróciła głowę.
Kiedy wyjdzie za mąŜ... jeśli w ogóle wyjdzie za mąŜ, to nie za słabego człowieka,
rozpustnika i gracza. Albo poślubię męŜczyznę, którego będę mogła szanować i kochać, albo
nikogo. I nigdy nie będę uprawiać hazardu. Podobno ma się to we krwi, ale pokaŜę ludziom,
Ŝe się mylą. Za nic nie ulegnę takiej pokusie, nawet za tysiąc funtów!
Markiz Taiłam nie wierzył w domowe ulepszenia. Jeśli coś zadowalało jego przodków, nie
musiał tego poprawiać. Dlatego talon w Ashby Tallant wyglądał w duŜym stopniu tak samo
jak dwadzieścia pięć lat wcześniej. Tego dnia słoneczne światło wlewało się do środka przez
szyby w podzielonych na drobne prostokąty oknach i było tak jaskrawe, Ŝe brutalnie
podkreślało łysiny niebieskich, aksamitnych draperii i zniszczonych chodniczków, których
wzór był juŜ prawie niewidoczny. Joscelyne, earl Tallant, wszedł pewnym krokiem do pokoju
i przystanął, pomieszczenie bowiem wydało mu się puste. Zaraz jednak uśmiechnął się pod
nosem, jeden z foteli stał bowiem od wrócony tyłem do drzwi, niewątpliwie celowo. - Dzień
dobry, ojcze. - Podszedł jeszcze kilka kroków i zatrzymał się przed kominkiem, skąd mógł
spojrzeć na męŜczyznę, który siedział skulony w fotelu. - O ile wiem, chciałeś mnie
zobaczyć. - Chciałem z tobą porozmawiać. - Szorstkie brzmienie jego głosu bardzo
kontrastowało z lekkim, cedzącym tonem Jossa. Markiz nieznacznie poruszył ręką,
roztaczając wokół świetlne refleksy od sygnetu z brylantem, którego miniatura kryła się w
fałdach fularu. - Napijesz się czegoś? No, to zadzwoń na słuŜbę.
Joss zrobił, jak mu kazano, po czym usiadł w fotelu naprzeciwko rodzicu. - Dobrze się
czujesz, ojcze? - spytał obojętnie Joss. Brylant znowu błysnął, gdy starszy pan mocniej
zacisnął sękate palce na gałce laski. - Całkiem dobrze. Przykro ci to słyszeć, co, mój
chłopcze? Podejrzewam, Ŝe masz serdecznie dość mojego widoku, - Wcale nie, ojcze - gładko
odparł Joss. Wstał, nalał dwa kieliszki wina, przyniesionego przez lokaja i wzniósł toast. - Za
to, Ŝebyś dalej był w dobrym zdrowiu, ojcze. Jedyną odpowiedzią był nieartykułowany
pomruk. - Juliana przesyła ci najlepsze Ŝyczenia. Czuje się dobrze. - Wrodziła się w matkę -
powiedział kwaśno markiz. - Słyszę o niej mnóstwo! Ostatnio mówiono nawet, Ŝe zagięta
parol na Clive'a Massinghama tak jak przedtem jej matka! Dobrze się stało, Ŝe Myfleet nie
Ŝyje, bo nie musi znosić hańby z powodu niewierności Ŝony. Joss poruszył się niespokojnie. -
Bardzo cię proszę, ojcze, nie zniewaŜaj Juliany. Gdyby Myfleet Ŝył, nie byłoby mowy o
niewierności. Juliana była z nim szczęśliwa, a teraz naturalnie nie jest... - Szczęśliwa, teŜ mi
coś! Przemawia przez ciebie sentymentalny głupiec, Joss! Który z nas jest szczęśliwy? Ty?-
Markiz pochylił się ku synowi. - O tobie teŜ mnóstwo słyszę, chłopcze! Wizyty w jaskiniach
hazardu, walki na pięści o pieniądze, towarzystwo utracjuszy, najgorszy rozpustnik w Londy-
nie! Kiedyś wiązałem z tobą wielkie nadzieje, ale to było przed tym Ŝałosnym epizodem,
kiedy omal nie doprowadziłeś rodziny do upadku z powodu kart! Od tamtej pory jest tylko
gorzej. Nie dalej niŜ w zeszłym miesiącu musiałem spłacić tego szubrawca Avery'ego, który
przysięgał, Ŝe zhańbiłeś jego córkę... - To było rzeczywiście niefortunne zdarzenie - przyznał
bezwstydnie Joss. - Istotnie. Musiałem poŜegnać się ze znaczną sumą, Ŝeby zamknąć mu usta!
- Nie trzeba było się przejmować. - Joss upił łyk wina. Trudno powiedzieć, Ŝebym był
pierwszym, który zhańbił Angelę Avery. Jej ojciec musi zbijać niemały majątek na jej
rzekomej cnocie! Markiz spurpurowiał. - SłuŜące, córki właścicieli ziemskich, dziewice,
wdowy, Ŝony... tobie jest całkiem wszystko jedno! - Błagam, ojcze, zachowaj spokój. - Joss
cedził słowa. Unosisz się bez powodu. Moje wyczyny wcale nie są takie godne uwagi, jak
słyszałeś. Wiedz, Ŝe czasem pojawiam się nawet na nudnym i przyzwoitym balu. Obawiam
się, Ŝe twoi szpiedzy mocno przesadzają. Markiz machnął ręką ze zniecierpliwieniem. -
Wobec tego nie będzie ci trudno dostosować się do mojego planu. Doszedłem do wniosku, Ŝe
nie mogę dłuŜej tolerować swoich szaleństw. Przez ten niekończący się ciąg skandali dobre
Zgłoś jeśli naruszono regulamin