MT_05008.TXT

(1 KB) Pobierz
#title=Ludzie bezdomni (fragment)
#params=207;1427;3;5
#HTMLInfo=courses\texts\Mt_05008.htm
Burza już przeszła... Zdawało się, że wszystko ucicha, gdy wtem zaczynały trzepać nowe bicze kropel ogromnych, ciężkich, sznurem idšcych na ziemię. Wzdłuż cieżek wypukłych, rumianych od starej cegły, płynęła bez ustanku lnišca woda. Po placach nieco głębszych stały jeziorka pełne baniek szklistych a wzdętych jakby przez usta swawolnych dzieci. W cieniu kasztanów chowały się zielone smugi, a w nich widać było pnie wywrócone. W górze, między ogromnymi kępami wierzchołków janiał wyimek nieba o tle pozłocistym, wiecšcym niby owe niebiosa, które oglšdać można w ołtarzach kociołów wiejskich. Po nim pędziły kłęby chmur pierzastych, rozwianych, cienkich, fioletowych, tak prędko jak dymy. Co chwila odzywał się jeszcze grom daleki, grom wiosenny... Najbliżej stała akacja o pniu grubym i czarnym a gałęziach jakby wykręconych z żelaza. Te potworne konary roztršcały zasłonę delikatnych, jasnych lici. Z cieniów starego muru biły w górę tysišczne gałšzki młodych akacji, które jeszcze krzewem być nie przestały. Młode pędy osnute żywymi lićmi, a na samych końcach maleńkimi ich ladami, wycišgały się ku chmurom, gdyby pieszczone ręce dziewicze, których dotšd słońce nie skalało. Czasami przylatał wiatr, rozbujał ten krzew lekko, równo, cicho - i wtedy cudowne strofy lici kołysały się w ciepłym, wilgotnym powietrzu, sennymi akordami niby muzyka, która oniemiała i, przybrawszy na się kształt tak przedziwny, zastygła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin