HISTORIE MNIEJ WSPANIAŁE - Lady Stardust.doc

(50 KB) Pobierz
HISTORIE MNIEJ WSPANIAŁE

HISTORIE MNIEJ WSPANIAŁE

Lady Stardust





Prawdą jest to, w co wierzysz.
Doktor wierzy, że każdy uśmiech, jakim obdarowuje go Rose, świadczy o tym, że jest szczęśliwa.
To nie do końca prawda.


~*~


Otwieram oczy i zamykam je z powrotem, ale pod powiekami widzę tylko ciemność.
Otwieram oczy i nic się nie zmienia.
Tak kończy się sen.





Sen.
Sen.
Może to wszystko było tylko snem, niczym więcej. Wytworem bujnej wyobraźni, która zerwała się panu ze smyczy i ochoczo skorzystała z odzyskanej wolności. Tardis, podróże w czasie, przestrzeni, ratowanie świata, radość, smutek i miłość, żywe, prawdziwe- Nie.
Nie.
Senne. Wyimaginowane.
Pewnego dnia wyobraźnia nie rozejrzała się przy przebieganiu przez szosę i została rozjechana przez trzytonową ciężarówkę. Śmierć na miejscu, trwała tyle co rozpłynięcie się Tardis w powietrzu. Czas zgonu: nieokreślony, czas to względna rzecz. Miejsce zgonu: Zatoka Złego Wilka.
Zły Wilku, wypluj Czerwonego Kapturka.
Budzę się w alternatywnej rzeczywistości, przywołany pocałunkiem. Czuję bicie własnego serca, szybkie, pojedyncze. Tęsknię za moim drugim sercem jak za urwaną kończyną, która towarzyszyła mi wiernie przez dziewięćset lat snu. Fantomowy ból nie daje zapomnieć.
Zamykam oczy, nic tam nie ma.
Otwieram oczy, w miejscu gdzie stała Tardis nic nie ma.
Tak kończy się sen. Nagle.
Kończy.
Kończy.
Ale z boku stoi Rose. I nie potrafię sobie wyobrazić osoby przy której pragnąłbym się budzić bardziej. I może, tylko może, coś nowego wkrótce się zacznie.
Zacznie.
Zacznie.





Do biegu.





W moim śnie mówiono na mnie Doktor. Ot, tak, po prostu Doktor. Teraz myślę, że już sam ten fakt powinien wydać mi się niepokojący, alarmujący. Wszyscy mamy imiona, tak urządzone są światy, a jeśli nie są, to powinny być. Światy bez imion to światy niebezpieczne, wrogie, spójrzmy chociaż na Daleków. Co prawda, niektórzy mogliby się spierać, że przecież słowo Doktor spełniało funkcję imienia, i owszem, tak było, i we śnie to wystarczało, ale tutaj to nie działa, niezupełnie, w ogóle. Dlatego z dnia na dzień staję się Johnem. Rozważam Jacka, ale Rose stwierdza sucho, że wolałaby nie, a skoro to właśnie ona ma tak się do mnie od tej pory zwracać, zgadzam się na ustępstwa.
Chwilę później okazuje się, że to i tak nie ma żadnego znaczenia.
- John – szepcze jeden jedyny raz, a potem milknie, patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, nie potrafię rozgryźć czy bardziej przestraszona czy zaskoczona, oblizuje wargi i przełyka ślinę, a potem mówi stanowczo: - Doktorze.
Uśmiecham się szeroko. Dopiero później dociera do mnie, że moja radość równie dobrze mogła okazać się przedwczesna. Może Rose zapomniałaby, kim jestem, gdyby zaczęła regularnie zwracać się do mnie moim nowym imieniem. Może ja bym zapomniał.
- Może za dużo myślisz – stwierdza Rose z niewyraźnym półuśmiechem wymalowanym na twarzy i klepie mnie lekko po ramieniu.
Tak, zdecydowanie za dużo myślę i zdecydowanie za dużo może na tym ludzkim padole, uznaję, oglądając swój dowód tożsamości. Cóż, przynajmniej to jest pewne. John Noble. Noszę nazwisko odziedziczone po zmyślonej postaci ze snu. Postaci o soczystych rudych włosach, jakie ja niegdyś miałem zachciankę mieć.
Ha.
To kłamstwo.
Tak naprawdę wiem, że to wszystko wydarzyło się w rzeczywistości, a nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni; to byłoby przecież zbyt proste. Chociaż, jeśli mam być szczery, czasem nachodzą mnie nieprzyjemne refleksje, czy nie wymyśliłem sobie miłości Rose. Bo Rose nie patrzy na mnie tak jak zwykła patrzeć na Doktora. Często mnie dotyka, jej palce przeczesują z czułością moje włosy, ale jej oczy pozostają oddalone i nieobecne, nawet jeśli patrzą wprost na mnie, nawet jeśli uśmiecha się szeroko, ukazując z wdziękiem swoje duże zęby. Uwielbiam jej zęby. Czuję się z tym trochę niezręcznie, więc nie wspominam o tym za często.
W każdym razie nie oszalałem, chociaż mam do tego solidne podstawy. Moje miesięczne ciało wypełnia dziewięćset lat fantastycznych wspomnień. A kiedy przypadkiem spotykam na ulicy Londynu Donnę, której geny mnie tworzą, ona nie zwraca na mnie żadnej uwagi. John Noble, odrzucony przez matkę syn.
- Soczysta rudość to idealne określenie – oznajmiam Rose po powrocie do mieszkania. Po sposobie, w jaki przygryza dolną wargę, poznaję, że rozumie, kogo spotkałem tego dnia.





Jestem w trakcie składania telewizora (wmontowałem w niego kilka dodatkowych części, by odbierał wyższe fale, w rezultacie czego możemy oglądać kanały normalnie dla nas niedostępne), kiedy zimne dłonie Rose spoczywają delikatnie na moim karku u nasady włosów. Wzdrygam się nieznacznie i odwracam głowę w jej stronę, z uśmiechem gotowym jeszcze zanim spostrzegam jej roześmianą twarz.
- Długo tu stoisz? – pytam, bo naprawdę nie mam pojęcia, kiedy zdążyła się zakraść za mnie tak niepostrzeżenie.
- Chwilkę – odpowiada. Jej uśmiech blednie powoli, ale nieuchronnie. Po kilku sekundach pozostaje po nim tylko niewyraźne wspomnienie i nie jestem pewien, czy nie istniał tylko w mojej głowie. Rose otwiera usta, koniuszek języka dotyka przednich zębów: - Musisz znaleźć pracę.
- Yhym – przytakuję. – Jakieś sugestie?
- Obawiam się, że tutejsze Torchwood nie jest gotowe…
- Zawsze chciałem pracować w księgarni – przerywam jej niegrzecznie. – Albo w bibliotece.
Jest zaskoczona. Mogę to poznać po postawie, jaką przybiera po moim spontanicznym wyznaniu. Ale czemu miałaby nie być? Sam nie rozumiem do końca, dlaczego tak ochoczo zamieniam możliwość ratowania Ziemi na rzecz pracy przy książkach. Co prawda, książki to najlepsza broń świata, ale Torchwood na pewno miałoby dostęp do zbiorów daleko bardziej przydatnych niż osiedlowa księgarnia czy szkolna biblioteka. Mimo to, obstaję przy swojej decyzji. Przypuszczam, że kontakty z kosmitami zabłąkanymi na tej planecie, byłyby dla mnie teraz jak rozdrapywanie świeżych ran. Nie jestem gotowy.
- Tylko na jakiś czas – zapewniam Rose, a ona przytakuje porozumiewawczo.
Pochylam się nad telewizorem. Słyszę bardzo wyraźnie jej kroki, kiedy odchodzi.





Niekiedy budzę się w środku nocy i zajmuje mi kilka dobrych chwil, zanim zorientuję się, co się dzieje, gdzie dokładnie jestem i dlaczego jest tak cicho. Nie słyszę regularnego buczenia Tardis. Wtedy odwracam się w stronę, gdzie leży Rose, wpatruję się w jej długie rzęsy i ledwo widoczne ruchy gałek ocznych pod powiekami. Nie słyszę też jej spokojnego i głębokiego oddechu i po tym poznaję, że i ona nie śpi, nasłuchuje ciszy, zapewne trochę bardziej do niej przyzwyczajona niż ja. Ma większe doświadczenie.
A co jeśli teraz śnię? W końcu nie śniłem przez dziewięćset lat bycia Władcą Czasu, ani razu, nie potrafiłem. Może teraz ponoszę za to odpowiedzialność. Nie karę, odpowiedzialność. Między jednym a drugim występuje drobna różnica. W ciężarze. Ta pierwsza jest nie do zniesienia, druga do udźwignięcia. Potrafię bez większych problemów udźwignąć ciężar pierwszego w swoim życiu snu, w którym główną rolę odgrywają John Noble i Rose, a w tle przewijają się Donna, Marta i Jack, którzy nigdy nie poznali Doktora. I tylko czasem, bardzo rzadko, niewarto wspominać, zginam się w pół, gdy odezwie się fantomowy ból po wyciętym sercu, a w głowie rozejdzie się echo Tardis i rozbłysną gwiazdy.
Wzdrygam się z przerażenia, kiedy przez tę samą głowę przelatuje mi szybko – nie dość szybko, bo została niestety zauważona i przechwycona przez mózg – myśl, że może to być Sen Wieczny.





Ale nie jest.
Niespodzianka!
Nic w tym życiu nie jest wieczne.





Jedną z najstraszniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek doświadczyłem, było zdanie sobie sprawy, że pewnego dnia umrę. Moje jedyne serce zatrzyma się na zawsze, tak po prostu, żadnej regeneracji, oślepiającego światła i strumieni energii.
Nieco dalej na podium strachu usytuował się nieprzyjemny fakt, że stanie się to w ciągu, mniej więcej i przy dobrych wiatrach, pięćdziesięciu lat. A co to jest, pięćdziesiąt lat? Czas jeszcze nigdy nie miał dla mnie takiego znaczenia. Ale to chyba tak działa, prawda? Nie interesujesz się za bardzo sprawami, nad którymi masz władzę.
Cóż, ja już nie mam żadnej władzy, zaczynam się interesować. Samozwańczy Władca Czasu. Patrzcie, patrzcie, król jest nagi. Zegar tyka, tik tak. Śmiech na sali.





Gotowi.





Dla Władcy Czasu, nawet tego niepełnego, w połowie człowieczego, nie ma wielu rzeczy godnych określenia dziwnymi. Ale właśnie to słowo ciśnie mi się na usta, kiedy próbuję określić swoje odczucia względem Rose. Mam w głowie mętlik, którego nie potrafię uporządkować; jak skłębiony, poplątany kłębek wełny, którym pewien kotek bawił się za długo, a którego ja teraz nie daję rady rozplątać, nawet przy użyciu dźwiękowego śrubokrętu.
Nie, tak właściwie to nie o odczucia czy uczucia względem Rose chodzi.
Kocham ją całą swoją istotą, to jeden z najoczywistszych aspektów mojego dziewięćsetletniego życia.
Nie.
Stop.
Tak właściwie to nie było moje życie, ja je jedynie przysposobiłem, przypominam sobie po chwili. Po krótkim zastanowieniu uznaję jednak, iż jest to mało ważny szczegół. Przyłapuję się na tym, iż myślę o tym życiu jak o swoim, i że czuję, jakby było moje, jakby było prawdziwe, a jeśli to nie czyni tego prawdziwym, to nie wiem, co mogłoby cokolwiek prawdziwym uczynić.
Ale.
Ale.
Najważniejszą kwestią w całej tej sprawie jest to, że kocham Rose i jestem tego pewien, i to nie jest w ogóle dziwne, ani trochę, to najnormalniejsza rzecz pod słońcem, którymkolwiek, wszystkimi.
Dziwny jest jedynie fakt, że czasem zdaje mi się, jakbym wcale jej nie znał, mojej Rose, a przecież to nonsens, rzecz niemożliwa i nie do pomyślenia, nie po tym co razem przeszliśmy, przebiegliśmy, przeżyliśmy.
Nie.
Stop.
Tak naprawdę ja dopiero stawiam z nią swoje pierwsze kroki, jeszcze nigdy razem nie uciekaliśmy, a nasze wspólne życie czeka na rozpoczęcie.
Czeka.
Czeka.
Powinienem znać Rose, ponieważ tamten Doktor ją zna, a przecież jesteśmy tą samą osobą, Doktor i Doktor, a jedyne czego nie mamy ze sobą wspólnego to ciało i geny Donny. (Niezupełnie.) Tymczasem patrzę na nią nowymi oczami i mam wrażenie, że fizyczna nowość oczu niesie ze sobą także nową jakość patrzenia. Z dreszczem przerażenia i fascynacji przebiegającym po całym ciele, zupełnie niespodziewanie zdaję sobie sprawę, że muszę poznawać swoją Rose od nowa.
I nie potrafię określić, czy to dobrze czy źle. Ja, Doktor, powstrzymuję się od osądu. Dziwne to odpowiednie słowo, uznaję, wzruszając ramionami.
I może to wcale nie moja wina. Może pamiętam i patrzę dobrze, może to ona się zmieniła.
Wyobrażam sobie wszystkie przygody, jakie musiała przeżyć w trakcie długich poszukiwań swojego Doktora (chciałbym kiedyś o nich posłuchać, może wtedy już będę jej Doktorem), i myślę, że jest to bardzo prawdopodobne.





Przed letnim domkiem Jackie i Pete’a wywieszony jest sporych rozmiarów hamak i to właśnie leżąc na nim, czując ciepło bijące od ciała Rose i drobne włoski na jej ramieniu, po raz pierwszy słyszę – a nie snuję - wspaniałe historie o podróżowaniu w czasie i przestrzeni, o skakaniu między wymiarami, i o tym, jak bardzo Rose za nim (mówi za tobą, ale wiem, że to nie mnie miała na myśli) tęskniła. Czuję napływającą falę wdzięczności. Wpatruję się w gwiazdy – niewiarygodne, że kiedyś były tak blisko, na wyciągnięcie ręki, kilka ruchów przy panelu sterującym Tardis - zastanawiając się, kiedy usłyszę o tej drugiej stronie medalu, o historiach mniej wspaniałych. Wiem z doświadczenia, że i takie istnieją.





- Myślisz, że Donna z nim została? – pyta pewnego dnia Rose, w jej głosie tyle nadziei, że wspinam się na szczyty swoich możliwości i talentu aktorskiego (czyli nie jest to zbyt wysoko), by nie dać po sobie poznać, jak bardzo zabolało mnie to pytanie. Jeśli znam swego odpowiednika w równoległym wszechświecie – a znam, bardzo dobrze – to wiem, co musiał zrobić. Co zrobił.
Uśmiecham się do Rose, i zapewniam, że tak, ramię w ramię ratują światy, dwójka najlepszych przyjaciół, Władców Czasu. Kiedy odwzajemnia mój uśmiech, lub raczej równie słabą podróbkę uśmiechu, dostrzegam w nim cień zwątpienia i po raz kolejny przeklinam w myślach fakt, za który zazwyczaj jestem ogromnie wdzięczny: że Rose zna mnie tak dobrze. Czuję, jak jej drobna dłoń, wślizguje się w moją. Robiliśmy już to wcześniej.
Nie płakaliśmy razem.
Nie.
Nie.
Nie jestem tylko pewien, kogo nie opłakujemy tym razem, Doktora (mnie) czy Donnę (mnie, po trosze).





- Chcesz usłyszeć naprawdę śmieszną historię? – pyta innym razem, jej głos cichy i smutny zarazem, a jej piękna twarz zwrócona ku stopom. Zastanawiam się przelotnie, czy smutek pogłębia jej piękno, ale szybko klasyfikuję tę myśl jako absurdalną. Bo przecież piękno Rose bije z jej wewnętrznego światła, radości, życia, prawda? A jednak - -
Nie jestem zaskoczony, nie tak naprawdę, gdy wyznaje mi, iż kiedyś zabiła człowieka. Cóż, nie człowieka jako takiego, nie był to – jak stwierdziła - mieszkaniec Ziemi, ale Rose zwykła większość stworzeń określać mianem ludzi. To część tego, co czyni ją tak wyjątkową.
Rose płacze w moich ramionach, a potem chichocze cicho, gdy skarżę się żartobliwie, że obsmarkała mi rękaw nowej marynarki.





Rose smakuje tak, jak musiałaby smakować Tardis, trochę metalicznie, świetliście. Wiecznie. Zgaduję, że to pozostałości Złego Wilka odciśnięte na jej ustach.





Oboje wolimy unikać konfliktów i dlatego prawie w ogóle się nie kłócimy. Ale zdarza się, że z czasem tłumione emocje muszą przedrzeć się na zewnątrz i wtedy przybierają różne formy. Niekiedy krzyków. (To fascynująca i przerażająca strona człowieczeństwa, stwierdzam.)
Niekiedy Rose krzyczy na mnie, a ja na nią.
- Nie jesteś Doktorem! – stwierdza Rose podniesionym głosem podczas jednej z tych nielicznych kłótni. Mój mózg zdąża jedynie zarejestrować fakt, że to pierwszy raz, kiedy wypowiedziała to na głos i, co więcej, że powiedziała to całkowicie szczerze, ale nie mam czasu zastanowić się nawet nad odpowiednią ripostą, ponieważ Rose kontynuuje na wydechu: - Nie jesteś tamtym Doktorem! Ponieważ nawet jeśli byliście jedną i tą samą osobą, to teraz już nie jesteście. Wasze historie potoczyły się różnymi torami. Na pieprzonym torze, który wybrał on, nie ma już mnie! – Tu w jej oczach pojawiają się łzy. - Najwyższy czas, żebyś to dostrzegł i zrozumiał, ty zadufany w sobie bucu! I może czas, żebyś zaczął... tworzyć siebie. Wiesz, zamiast cały czas próbować nie zmienić się w ogóle i pozostać tą samą osobą, którą byłeś rok temu, kiedy ostatni raz widziałeś Tardis. Bo to niemożliwe, niewykonalne, i wcale tego od ciebie nie wymagam!
Rose oddycha ciężko, jak po wielokilometrowym biegu, chociaż jej oczy sugerują wyraźnie, że wyznanie tego wszystkiego wymagało znacznie większego wysiłku niż udział w maratonie. Przez dość długą chwilę stoję osłupiały, z szeroko otwartymi ustami (nie tylko ze względu na treść jej wypowiedzi, ale także kilku mało wyszukanych przekleństw, których użyła do jej przekazania), w końcu wypalam bez głębszego zastanowienia:
- Ale czy wtedy będziesz mnie kochać?
Tu Rose wybucha płaczem.
Zdaję sobie sprawę z tego, jak głupio brzmi to pytanie, jeszcze za nim Rose spogląda na mnie z pobłażaniem wymalowanym na zaczerwienionej twarzy. A kiedy uśmiecha się szeroko przez łzy, chwyta moją dłoń w swoją i patrzy na mnie błyszczącymi roześmianymi oczami, zdaję sobie nieoczekiwanie sprawę – drugi raz w ciągu kilku sekund, zabawna rzecz, to zdawanie sobie sprawy - że to zupełnie wystarczająca odpowiedź.
Rose śmieje się i patrzy prosto na mnie, a nie przeze mnie, i może w końcu mnie widzi, i może pokocha, choć trochę.
I najprawdopodobniej jest za dużo może na tym ludzkim padole. Ale może nie ma w tym nic złego.





- Jestem gotów, by ratować świat - oznajmiam, zamknąwszy drzwi do księgarni, w której pracowałem przez ostatnich kilka miesięcy. - A ty?
Palce Rose zaciskają się mocniej wokół moich.
Nasze wspólne życie czeka na rozpoczęcie.
Czeka.
Czeka.
- Tak.
Nasze wspólne życie rozpoczyna się jak zawsze, od złączonych dłoni.





Start.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin