Auster Paul (1987) - W kraju rzeczy ostatnich.rtf

(368 KB) Pobierz

PAUL AUSTER

 

W KRAJU RZECZY OSTATNICH

 

(Przełożył: Michał Kłobukowski)

 

 


Minąwszy niedawno bramę snów, odwiedziłem ów rejon Ziemi, gdzie leży słynne Miasto Zniszczenia.

Nathaniel Hawthorne

 

 

 

To są już ostatnie rzeczy, napisała. Znikają kolejno, bezpowrotnie. Mogę ci opowiedzieć o tych, które widziałam, o tych, których już nie ma, ale wątpię, czy czasu starczy. Wszystko za szybko się dzieje, nie nadążam.

Nie liczę, że zrozumiesz. Nie widziałeś, co tu się dzieje, nie umiałbyś nawet sobie wyobrazić. To kraj ostatnich rzeczy. Jednego dnia dom stoi, a nazajutrz go nie ma. Ulica, którą wczoraj szedłeś, dziś już nie istnieje. Nawet pogoda wciąż się zmienia. Po słonecznym dniu nastaje deszczowy, po śnieżnym – mglisty, po ciepłym – chłodny, a na przykład dziś, w środku zimy, zdarza się popołudnie pełne wonnego światła, takie ciepłe, że chodzi się w samym swetrze. Kto tu trochę pomieszka, przekonuje się, że nic nie jest oczywiste. Wystarczy na chwilę zamknąć oczy, obrócić się, spojrzeć gdzie indziej, i oto rzecz, którą mieliśmy przed oczami, nagle znika. Nic nie jest trwałe, nawet własne myśli. I nie wolno szukać tego, co przepadło, strata czasu. Co raz znikło, nie wróci.

W ten sposób żyję, pisała dalej. Mało jem. Akurat tyle, żeby utrzymać się na nogach, nic ponadto. Czasem tak słabnę, że czuję: więcej już ani kroku. Ale jakoś się nie daję. Mimo tych chwilowych zapaści jednak się trzymam. Szkoda, że nie widzisz, jaka jestem dzielna.

Ulice Miasta ciągną się wszędzie i nie ma dwóch jednakowych. Idę: krok za krokiem, i jeszcze jeden, i wciąż mam nadzieję, że to nie mój ostatni. Tylko tyle, nic więcej. Musisz zrozumieć, jak teraz wygląda moje życie. Ruszam się. Oddycham, na ile powietrza starczy, Jem jak najmniej. Cokolwiek by mówiono, rzecz w tym, żeby się trzymać na nogach.

Pamiętasz, co powiedziałeś, zanim wyjechałam: William znikł i nigdy go znajdę, choćbym nie wiem jak szukała. Twoje słowa. A ja na to, że odnajdę brata, choćbyś nie wiem co mówił. Potem wsiadłam na ten okropny statek i zostawiłam cię. Jak dawno? Nie pamiętam. Całe lata. Chyba tak. Ale to tylko domysł. Co tu kryć – straciłam rachubę i za nic w świecie już się nie połapię.

Jedno jest pewne: gdyby nie mój głód, już bym nie dała rady. Musisz się nauczyć ograniczać potrzeby do minimum. Im mniej dla siebie chcesz, tym mniej ci potrzeba, a im mniej jesteś wymagający, tym lepiej się masz. To wpływ Miasta. Ono nicuje twoje myśli. Budzi w tobie chęć życia, a zarazem usiłuje ci je odebrać. Nie ma przed tym ucieczki. Dajesz sobie radę albo nie. A nawet jeżeli dajesz, to i tak nie wiesz, czy następnym razem ci się uda. A gdy się potkniesz, już nie wstaniesz.

Sama nie bardzo rozumiem, po co do ciebie piszę. Prawdę mówiąc, od przyjazdu prawie o tobie nie myślałam. Ale to już kawał czasu. Nagle poczułam, że mam coś do powiedzenia i muszę szybko zacząć pisać, bo inaczej głowa mi pęknie. Nieważne, czy przeczytasz ten list. Nieważne nawet, czy go wyślę – jeśli to w ogóle wykonalne. Sprawa może w sumie być całkiem prosta: piszę do ciebie, bo nic nie wiesz. Jesteś daleko i nic nie wiesz.

 

Niektórzy są tacy chudzi, pisała, że porywa ich wiatr. W Mieście szaleją wichury: zawsze nadciągają znad rzeki i śpiewają ci w uszach, zawsze targają tobą i szamoczą, zawsze ciskają ci pod nogi wirujące kłęby papierów i śmieci. Najchudsi często chodzą parami lub trójkami, czasem całe rodziny omotują się linami i łańcuchami, żeby się nawzajem asekurować wśród raptownych podmuchów. Inni nawet już nie próbują wychodzić, tylko kulą się w sieniach i wnękach, aż wreszcie nawet pogodne niebo napawa ich grozą. Lepiej spokojnie czekać w swoim kąciku, myślą, niż dać się roztrzaskać o kamienie. Można zresztą tak się wyćwiczyć we wstrzemięźliwości, że w końcu wcale nie trzeba już jeść.

Jeszcze gorzej jest tym, którzy walczą z własnym głodem. Nieustannie myślą o jedzeniu, a to nie prowadzi do niczego dobrego. Ludzie ci owładnięci są obsesją, zbuntowani przeciw rzeczywistości. O każdej porze dnia i nocy przemierzają ulice, zbierając nędzne kąski, podejmując ogromne ryzyko dla najmniejszego okruszka. Ale choćby nie wiem ile znaleźli jedzenia, wciąż im mało. Jedzą, lecz nigdy nie mogą się nasycić, ze zwierzęcym pośpiechem rozszarpują ochłapy, dłubią w nich kościstymi palcami, trzęsą im się wiecznie rozwarte szczeki. Prawie cała strawa ścieka im po brodach, a co zdołają połknąć, zwykle zwracają po kilku minutach. Konają powolną śmiercią, jakby pokarm był ogniem, obłędem spalającym ich od wewnątrz Myślą, że jedzą, aby żyć, ale w końcu sami padają pastwą.

Jak widzisz, jedzenie to rzecz skomplikowana, i póki nie nauczysz się brać, co dają, nie dojdziesz ze sobą do ładu. Z powodu częstych przerw w dostawach jest więcej niż prawdopodobne, że akurat tego, co dziś zjadłeś z apetytem, jutro zabraknie. Chyba najbezpieczniej, najmniej ryzykownie byłoby robić sprawunki na miejskich targowiskach, lecz ceny są tam wysokie, a wybór niewielki. Jednego dnia przywożą same rzodkiewki, a nazajutrz tylko nieświeży tort czekoladowy. Żołądek fatalnie znosi tak częste i drastyczne zmiany diety. Ale miejskie targowiska mają jedną ogromną zaletę: strzeże ich policja, więc przynajmniej wiesz, że to, co kupiłeś, trafi do twojego własnego żołądka, a nie do cudzego. Kradzieże żywności na ulicach stały się czymś tak powszednim, że nawet już nie uchodzą za przestępstwo. W dodatku targowiska to jedyne miejsca, gdzie handel jedzeniem jest legalny. W Mieście działa wielu prywatnych sprzedawców, ale ich towar w każdej chwili może ulec konfiskacie. Nawet tym, których stać na łapówki dla policji – bez łapówek nie sposób przecież utrzymać się w branży – stale zagrażają napady złodziei. Złodzieje nękają też klientów prywatnych straganów. Jest rzeczą statystycznie dowiedzioną, że co druga transakcja prowadzi do rabunku. Nie warto więc chyba aż tyle ryzykować dla chwilowej radości, jaką sprawia smak pomarańczy lub gotowanej szynki. Lecz ludzie są nienasyceni: głód to przekleństwo, które spada na nich co dnia, a żołądek jest bezdenną otchłanią, czeluścią wielką jak świat. Toteż prywatni straganiarze mimo wszelkich przeszkód robią świetne interesy, przenosząc się z miejsca na miejsce, stale w ruchu, pojawiając się to tu, to tam, żeby po kilku godzinach zwinąć majdan. Ale ostrzegam: jeśli nie możesz się obejść bez żywności od prywaciarza, unikaj chociaż oszustów, bo nie brak drani, którzy dla zysku gotowi są sprzedać ci jaja i pomarańcze wypchane trocinami, butelki po piwie pełne moczu. Ludzie nie cofną się przed niczym, a im szybciej się o tym dowiesz, tym lepiej dla ciebie.

Kiedy idziesz ulicą, pisała dalej, pamiętaj, żeby iść wolno, noga za nogą, bo inaczej na pewno się przewrócisz. Miej oczy otwarte, rozglądaj się: w górę, w dół, przed siebie, za siebie, wypatruj innych przechodniów, strzeż się rzeczy nieprzewidzianych. Zderzenie może być zgubne. Dwie osoby zderzają się i zaczynają okładać się pięściami. Albo padają na ziemię i nawet nie próbują wstać. Prędzej czy później przychodzi taka chwila, kiedy już nie próbujesz wstać. Wszystko cię boli, nie ma lekarstwa na ten ból. Gorszy tutaj niż gdziekolwiek.

Gruz to osobny problem. Musisz nauczyć się omijać niewidoczne bruzdy, nagle piętrzące się rumowiska, płytkie rozpadliny, bo inaczej potkniesz się albo skaleczysz. A już najgorsze są rogatki. Trzeba sporo sprytu, żeby je ominąć. Wszędzie, gdzie runęły domy albo nagromadziły się śmieci, ulicę tarasują barykady. Ludzie budują je, kiedy tylko jest z czego, stają na nich z pałkami, karabinami albo cegłami w rękach i czyhają na przechodniów. Panują nad całą ulicą. Jeśli chcesz przejść, musisz spełnić każde ich żądanie. Czasem domagają się pieniędzy, czasem jedzenia, czasem seksu. Częste są pobicia, słyszy się też o morderstwach.

Nowe rogatki powstają, stare znikają. Nigdy nie wiesz, w którą ulicę skręcić, a której unikać. Miasto pomału odbiera ci pewność. Nie ma ustalonych ścieżek, a przetrwać możesz tylko pod warunkiem, że niczego nie potrzebujesz. Musisz umieć w każdej chwili zmienić kurs, rzucić wszystko, zawrócić z drogi. Nie ma rzeczy nieistotnych, wiec musisz nauczyć się odczytywać znaki. Gdy wzrok zawodzi, pomocny bywa węch. Mój niesłychanie się wyostrzył. Mimo skutków ubocznych – nagłych mdłości, zawrotów głowy, strachu, ilekroć owionie mnie cuchnące powietrze – nie narzekam, bo właśnie węch ratuje mnie, kiedy skręcam za róg, czyli w najbardziej niebezpiecznych chwilach. Od rogatek bije bowiem specyficzny odór, który uczysz się rozpoznawać z daleka. Usypano je z kamieni, cementu i kawałków drewna przemieszanych ze śmieciami i tynkiem: śmieci podgrzane słońcem śmierdzą bardziej niż reszta Miasta, tynk rozmokły od deszczu puchnie, rozpływa się i też wydziela swoisty zapaszek, a gdy oba te smrodki mieszają się i łączą wśród zmiennych fal suszy i wilgoci, fetor rogatek osiąga pełnię nasycenia. Grunt to nic stracić wrażliwości. Przyzwyczajenie równa się śmierci. Nawet za setnym razem każdą rzecz musisz przyjmować tak, jak za pierwszym: jakbyś jej nigdy przedtem nie widział. Wiem, to prawie niemożliwe. Ale taka jest żelazna zasada.

Myślałby kto, że prędzej czy później wszystko to się skończy. Rzeczy rozlatują się i znikają, a nowych się nie robi. Ludzie umierają, a dzieci nie chcą się rodzić. Jestem tu od lat, a nie pamiętam, żebym widziała chociaż jednego noworodka. A jednak coraz to nowi mieszkańcy zjawiają się na miejsce zaginionych. Przybywają ze wsi i z okolicznych miasteczek, wlokąc wózki, na których piętrzy się cały ich dobytek, nadjeżdżają zdezelowanymi autami, a wszyscy są głodni, wszyscy bezdomni. Póki nie poznają tutejszych obyczajów, łatwo padają łupem miejskich cwaniaków. Wielu już pierwszego dnia traci pieniądze w podejrzanych transakcjach: płacą za nie istniejące mieszkania, dają się wywieść w pole i zlecają wykonanie prac, których nikt nigdy nawet nie rozpocznie, wydają całe oszczędności na jedzenie, aby się przekonać, że kupili malowaną tekturę. Wymieniam tu tylko najpospolitsze chwyty. Znam kogoś, kto zarabia na życie w ten sposób, że stoi przed starym ratuszem i żąda zapłaty, ilekroć jakiś nowicjusz rzuci okiem w stronę zegara na wieży. Jeśli ofiara się wzbrania, do akcji włącza się pomocnik oszusta: udając jeszcze jednego kmiotka niby to spogląda na zegar, po czym płaci, więc nowo przybyły daje się przekonać, że taki jest zwyczaj. Zdumiewa jednak nie tyle sama obecność wydrwigroszy, ile łatwość, z jaką wyłudzają pieniądze.

Kto ma własny kąt, w każdej chwili może go stracić. Większość budynków jest bezpańska, więc jako lokatorowi nie przysługują ci żadne prawa: nie istnieją dokumenty wynajmu, toteż w razie niepomyślnego obrotu sytuacji nie masz żadnego legalnego oparcia. Mieszkańców często przemocą się wyrzuca – prosto na ulicę. Gdy banda zbrojna w karabiny i pałki ładuje ci się do pokoju i każe się wynosić, a ty nie czujesz się na siłach, żeby rozprawić się z intruzami, jaki masz wybór? Są to tak zwane „naloty”. Niewielu jest w Mieście ludzi, którzy choć raz w ten właśnie sposób nie stracili mieszkania. Ale nawet jeśli unikniesz takiej eksmisji, nie jesteś pewien dnia ani godziny, bo może cię dopaść „kamienicznik-widmo” – jeden z szantażystów, którzy terroryzują większość dzielnic, wymuszając od lokatorów pieniądze za tak zwaną ochronę, polegającą wyłącznie na tym, że nie odbiera im się mieszkań. Kamienicznicy-widma podają się za właścicieli domów, oszukują mieszkańców i prawie nigdy nie napotykają oporu.

W naprawdę beznadziejnej sytuacji są bezdomni. Nie istnieje tu nic takiego jak „pustostan”. Mimo to działają agencje wynajmu. Codziennie dają do gazet ogłoszenia o fikcyjnych mieszkaniach, żeby zwabić klientów i wyłudzić procent. Choć nikt się na to nie nabiera, wiele osób chętnie rozstaje się z ostatnim groszem, aby posłuchać czczych obietnic. Wczesnym rankiem zjawiają się przed agencją i cierpliwie wystają w kolejce, nieraz nawet godzinami, byle tylko spędzić z pośrednikiem dziesięć minut i pooglądać fotografie domów stojących na ulicach wysadzanych drzewami, wygodnych pokojów, umeblowanych mieszkań z dywanami i miękkimi fotelami obitymi skórą, ponapawać się kojącym widokiem scen, które budzą wspomnienie dobiegającego z kuchni zapachu kawy, obłoku pary nad pełną wanną, żywych barw roślin w doniczkach ustawionych rządkiem na parapecie. Nikomu widać nie przeszkadza, że są to zdjęcia sprzed ponad dziesięciu lat.

Wielu z nas popadło we wtórne zdziecinnienie. Sam rozumiesz, że niechcący i w gruncie rzeczy bezwiednie. Ale kiedy znikła wszelka nadzieja, kiedy porzuciłeś już nawet nadzieję na cień nadziei, wypełniasz pustkę marzeniami, dziecinnymi myślątkami, opowiadasz sobie bajeczki, żeby jednak wytrwać. Nawet najbardziej zahartowani nie umieją się powstrzymać. Bez specjalnych podchodów ani wstępów rzucają każde zajęcie, siadają i zaczynają zwierzać się z pragnień, które od dawna w nich wzbierały. Jednym z ulubionych tematów jest, rzecz jasna, jedzenie. Często się słyszy, jak kilka osób z pedantyczną drobiazgowością opisuje jakiś obiad czy kolację: od zup i zakąsek z wolna zmierzają ku deserowi, rozwodząc się nad każdym smaczkiem i przyprawą, nad rozmaitymi aromatami i ingrediencjami, skupiając się już to na sposobie przyrządzania danej potrawy, już to doznaniach tego, kto się nią syci, poczynając od pierwszego dreszczu w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin