Wood Barbara - Kamien przeznaczenia.pdf

(1531 KB) Pobierz
18389746 UNPDF
Barbara Wood
Kamień Przeznaczenia
Tę książkę dedykuję wraz z miłością mojemu mężowi George’owi.
Prolog
Trzy miliony lat temu
Kamień Przeznaczenia narodził się wiele lat świetlnych od Ziemi, po drugiej stronie gwiazd.
Powstał, kiedy gigantyczny wybuch rozproszył odłamki ciał niebieskich w przestrzeni mię-
dzygwiezdnej. Niczym lśniący statek, rozpalony fragment materii pokonywał nieskończoną próż-
nię, zmierzając ku nieuchronnej zgubie na młodej, dzikiej planecie.
Mastodonty i mamuty przerwały żerowanie, by spojrzeć na rozbłysłe nagle niebo, skąd nad-
ciągał płonący w ziemskiej atmosferze żelazny meteoryt. Rozjarzona kula przeraziła rodzinę ho-
minidów, niewielkich stworzeń przypominających małpy człekokształtne, od których różniły je
tylko mniej wydatne łuki brwiowe oraz tendencja do poruszania się na dwóch nogach, w pozycji
wyprostowanej. Grupka zamarła nagle na żerowisku na skraju pierwotnego lasu. Chwilę później
meteoryt runął na ziemię. Fala uderzeniowa dosłownie ścięła hominidy z nóg.
Rozgrzane w wyniku uderzenia skały rozpadły się na miliony odłamków. W piekielnym
ogniu gwiezdny pył meteorytu stopił się w jedno z kryształkami ziemskiego kwarcu. Stopniowo
jednak krater, powstały w miejscu, gdzie spadł meteoryt, ostygł, a padające deszcze wypełniły go
wodą. Przez dwa miliony lat do utworzonego w ten sposób jeziora spływały z pobliskich wulka-
nów strumienie, niosąc piaszczyste osady, które przykrywały kosmiczne szczątki. Wstrząs geolo-
giczny sprawił, że wschodnia ściana zbiornika rozsunęła się i woda, płynąc wartkim strumieniem,
wyżłobiła wąwóz. W dalekiej przyszłości, miał on otrzymać nazwę Olduvai. Jezioro z czasem się
opróżniło, a wiatry zwiały warstwy osadu, spod którego ponownie wyjrzały fragmenty meteorytu
– gdzieniegdzie tylko połyskujące, twarde, nieładne, grudki. Ale jeden z tych okruchów okazał
się wyjątkowy. Powstał przypadkiem lub za sprawą przeznaczenia. Zrodzony z siły i energii, całe
tysiąclecia polerowany przez wodę, piasek i wiatr, był teraz gładki i owalny. Połyskiwał błękitem
niczym niebo, z którego przybył. Przelatujące ptaki rozsiewały nasiona, z nich wyrastała bujna
roślinność: dzięki niej kamień spoczywał w bezpiecznym cieniu i tylko przypadkowe błyski
światła, odbijającego się od kryształowej powierzchni, wskazywały na obecność cennego przed-
miotu.
Minęło jeszcze tysiąclecie, i jeszcze jedno, a kamień czekał... Aż pewnego dnia uznano go za
magiczny i przerażający, przeklęty i błogosławiony.
Księga pierwsza
AFRYKA
Sto tysięcy lat temu
Polująca tygrysica przyczaiła się w trawie, napięta, gotowa do skoku.
Nieopodal grupka ludzi szukała korzeni i nasion, nieświadoma, że wpatrują się w nią bursz-
tynowe oczy. Choć masywna i umięśniona, kocica była jednak dosyć powolnym zwierzęciem.
W przeciwieństwie do swoich rywali, lwów i lampartów, rzucających się w błyskawiczną pogoń
za ofiarą, szablastozębna tygrysica musiała chwytać zdobycz z zaskoczenia.
Warowała zatem w płowej trawie, obserwując i czekając, aż niczego niepodejrzewające ofia-
ry podejdą bliżej.
Popołudniowe słońce rozpaliło afrykańską równinę. Ludzie parli przed siebie w niekończą-
cym się poszukiwaniu żywności, wpychali w usta orzechy i larwy, zakłócając ciszę odgłosami
żucia i chrupania, z rzadka mruknięciem albo wypowiedzianym słowem. Kocica nie odrywała do
nich wzroku. Najważniejsza była cierpliwość.
W końcu doczekała się dziecka. Malutkie i niezbyt pewnie trzymające się jeszcze na nogach,
odeszło od matki. Skok był szybki i zwinny. Maluch krzyknął przeraźliwie – i już drapieżnik od-
biegał z delikatnym ciałkiem w śmiertelnie groźnych zębach. Ludzie natychmiast ruszyli w po-
goń, wrzeszcząc i wymachując włóczniami.
Zwierzę zniknęło w kryjówce w splątanym poszyciu. Dziecko darło się rozpaczliwie i wiło
w zębach kocicy. Oszalali z przerażenia ludzie podskakiwali i młócili ziemię prymitywnymi ma-
czugami, a ich krzyki wznosiły się w niebo, gdzie już krążyły sępy. Matka dziecka, młoda samica
zwana Osą, biegała wokół jamy, w której zniknęła kocica.
Nagle jeden z samców krzyknął. Gestem ręki nakazał pozostałym iść za sobą. Oddalili się od
ciernistych krzewów. Osa tkwiła w miejscu, mimo że dwie inne samice usiłowały ją odciągnąć.
Runęła na ziemię i skowyczała jak zranione zwierzę. W końcu towarzysze, z obawy, że drapież-
nik powróci, zostawili ją i pobiegli ku najbliższej kępie drzew. Pośpiesznie ukryli się w gałę-
ziach.
Pozostali tam, aż słońce zaczęło znikać za horyzontem, a cienie stawały się coraz dłuższe. Ję-
ków oszalałej matki nie słyszeli już od dawna. W popołudniowej ciszy dotarł do nich tylko jeden
gwałtowny okrzyk bólu i trwogi. Puste żołądki i pragnienie nakazały ludziom dalszą wędrówkę.
Zeszli z drzew, zerknęli na zakrwawioną ziemię w miejscu, w którym ostatnio widzieli Osę, i w
poszukiwaniu jedzenia ruszyli na zachód.
Wysocy, długonodzy ludzie wędrowali po afrykańskiej sawannie. Poruszali się z płynną, nie-
mal zwierzęcą gracją. Nie nosili ubrań ani ozdób; w dłoniach ściskali proste włócznie i topory.
Grupa liczyła siedemdziesiąt siedem osób, od niemowląt po starców. Dziewięć samic było w cią-
ży. Maszerując bez wytchnienia w nieustannej pogoni za żywnością, żaden z pierwszych ludzi
nie miał pojęcia, że za sto tysięcy lat, w świecie, którego nie potrafiłby sobie wyobrazić, potom-
kowie nazwą go homo sapiens – człowiekiem myślącym.
Niebezpieczeństwo.
Chłonąc odgłosy i zapachy świtu, Wysoka leżała nieruchomo na legowisku, które dzieliła ze
Starą Matką. Dym z dogasającego ogniska. Ostra woń spalonego drewna. Lodowate powietrze.
Ptaki w gałęziach nad głowami, ledwie przebudzone, kakofonia ptasich śpiewów. Nie słyszała
ryku lwa, szczekania hieny ani syku węża, typowych oznak niebezpieczeństwa.
Mimo to Wysoka nawet nie drgnęła. Choć było jej zimno i marzyła, żeby rozgrzać się przy
ognisku, które próbowała rozpalić Stara Matka, nie wstała z legowiska. Niebezpieczeństwo cza-
iło się w pobliżu. Wyczuwała je wyraźnie.
Powoli uniosła głowę i zamrugała. Rodzina już się przebudziła. Wysoka słyszała świszczący
oddech Rybiej Ości. Nazwano go tak po tym, jak zakrztusił się niemal na śmierć. Nozdrze urato-
wał mu życie, z całej siły uderzając go w plecy, aż ość przeleciała nad ogniskiem. Od tego czasu
Rybia Ość miał kłopoty z oddychaniem. Stara Matka podsycała nikły płomień trawą, Nozdrze zaś
kucał obok niej i przyglądał się brzydkiej ranie na mosznie, tam gdzie ugryzł go jakiś owad. Roz-
palaczka Ognia zajmowała się dzieckiem. Głodny i Guz chrapali na legowiskach, a Skorpion od-
dawał mocz pod drzewem. W półmroku dostrzegła sylwetkę Lwa, – kopulował ze Zbieraczką
Miodu i jęczał z rozkoszy.
Nic niezwykłego.
Wysoka usiadła i przetarła oczy. Nocą sen Rodziny zakłóciły rozpaczliwe krzyki jednego
z dzieci Myszy. Chłopiec ułożył się do snu zbyt blisko ognia: sturlał się w żar i mocno poparzył.
Tę lekcję przerabiało niemal każde dziecko. Wysoka też miała bliznę po oparzeniu, biegnącą
przez całą długość uda: w dzieciństwie również zasnęła tuż obok ogniska. Chłopcu nic się nie
stało, ale pochlipywał, gdy matka przykładała wilgotne błoto na oparzenie. Wysoka przyjrzała się
członkom Rodziny, którzy, powłócząc nogami, szli do wodopoju. Nie wydawali się przestraszeni
ani zdenerwowani.
A jednak coś było nie tak. Młoda samica wyczuwała zagrożenie, choć niczego nie dostrzegła
ani nie usłyszała. Wysokiej brakowało jednak wiedzy, by pojąć, co to jest, oraz słów, by podzie-
lić się obawami z resztą grupy. „Uwaga!”, słyszała w swojej głowie. Gdyby powiedziała to na
głos, inni zaczęliby szukać w okolicy jadowitych węży, dzikich psów albo szablastozębnych ty-
grysów. Niczego by nie znaleźli i nie mieliby pojęcia, przed czym Wysoka ich ostrzega.
To nie jest ostrzeżenie na dzisiaj, podpowiadał jej umysł, gdy w końcu opuściła legowisko.
To ostrzeżenie na jutro.
Młoda samica z pierwotnej Rodziny nie umiała jednak wyrazić tej myśli. Nie wiedziała,
czym jest przyszłość, uświadamiała sobie jedynie bezpośrednie zagrożenie. Na sawannie ludzie
żyli tak, jak otaczające ich zwierzęta – żerując, szukając padliny i wody, uciekając przed drapież-
nikami, zaspokajając potrzeby seksualne i śpiąc po posiłku w najgorętszej porze dnia.
Gdy wyszło poranne słońce, Rodzina opuściła bezpieczną kryjówkę w sitowiu i trzcinach
i ruszyła na otwartą równinę. Kiedy nadchodził dzień, czuła się bezpieczna. Wysoka, pełna nie-
nazwanych obaw, wraz z innymi opuściła obozowisko, by wyruszyć na codzienne poszukiwanie
żywności.
Co pewien czas przystawała, rozglądając się wokół w nadziei, że ujrzy przeczuwane zagroże-
nie. Wokoło było jednak tylko morze płowej trawy, gdzieniegdzie liściaste drzewa i pagórki cią-
gnące się aż do odległych wzgórz. Żaden drapieżnik nie podążał za grupą spragnionych ludzi ani
nie fruwał po lekko zamglonym niebie. Wysoka dostrzegła stado pasących się antylop, skubiące
trawę żyrafy, zebry wymachujące ogonami. Nic niezwykłego, nic, czego by nie znała.
Tylko ta góra na horyzoncie... Do tej pory spokojna, teraz wypluwała w niebo dym i popiół.
To było coś nowego.
Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Nozdrze złapał konika polnego i wpakował go sobie do
ust. Zbieraczka Miodu wyrwała kępę kwiatów, żeby sprawdzić, czy mają jadalne korzenie. Głod-
ny wypatrywał sępów na zasnutym chmurami niebie – kręciły się zwykle nad padliną. Nieświa-
domi zagrożenia, które stwarza wulkan, wędrowali boso po spieczonej ziemi i kłującej trawie, po
świecie pełnym jezior i bagnisk, lasów i łąk, zamieszkanym przez krokodyle, nosorożce, pawia-
ny, słonie, żyrafy, zające, żuki, antylopy, sępy i węże.
Rodzina Wysokiej rzadko spotykała innych ludzi, choć co pewien czas ktoś z grupy dostrze-
gał ślady ich obecności poza granicami swojego niewielkiego terytorium. Nie zapuszczali się ra-
czej na dalsze tereny, odgrodzone naturalnymi barierami: stromą skarpą z jednej strony, głęboką
i szeroką rzeką z drugiej oraz niedostępnym bagnem z trzeciej.
Podróżowali zwartą grupą: starcy i samice z dziećmi w środku, samce, uzbrojone w maczugi
i topory, wypatrujące drapieżników, po bokach. Dzikie bestie zawsze bezbłędnie namierzały naj-
słabszych, a teraz ci ludzie nie mieli siły: od wczoraj nic nie pili. Wlekli się we wschodzącym
słońcu ze spierzchniętymi wargami, marząc o czystej rzece, przy której znaleźliby bulwy, żółwie
jaja i kępy jadalnej roślinności. Może gdzieś w łodygach papirusa uwiązł smakowity flaming?
Imiona członków grupy zmieniały się zależnie od okoliczności, gdyż służyły jedynie do porozu-
miewania się. Dzięki nim członkowie Rodziny mogli się nawoływać albo rozmawiać o sobie.
Zbieraczka Miodu otrzymała imię w dniu, w którym znalazła gniazdo pszczół i Rodzina po raz
pierwszy po długiej przerwie jadła miód. Guz wszedł kiedyś na drzewo, by uciec przed lampar-
tem, a potem spadł i tak się uderzył w głowę, że nabił sobie guza, który już mu został. Jednooki
stracił prawe oko, kiedy razem z Lwem usiłował odstraszyć stado sępów żerujące na martwym
nosorożcu – zaatakował go jeden z ptaków. Żaba zręcznie łapał te płazy; odwracał uwagę ofiary,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin