Pilcher Rosamunde - Poszukiwacze muszelek.pdf

(2611 KB) Pobierz
The Shell Seekers
Poszukiwacze
159971683.001.png 159971683.002.png
PROLOG
Taksówka, stary rover przesiąknięty zapachem dymu z papierosów,
toczyła się wolno wzdłuż pustej, wiejskiej drogi. Było wczesne popołud­
nie, sam koniec lutego, cudowny zimowy dzień, bardzo chłodny, a nawet
mroźny, a niebo było blade i bezchmurne. Słońce świeciło, kładąc długie
cienie, ale niewiele dawało ciepła i zaorane pola leżały twarde jak żelazo.
Z kominów rozrzuconych ferm i małych kamiennych domków dym
unosił się prosto, jak w kolumnach, w nieruchomym powietrzu, a stada
owiec, ciężkich od wełny i zaczynających się ciąż, gromadziły się wokół
paśników pełnych siana.
Siedząc na tylnym siedzeniu taksówki i patrząc przez zakurzone okno,
Penelopa Keeling pomyślała sobie, że nigdy jeszcze nie widziała, by
znany jej krajobraz wyglądał tak pięknie.
Droga zakręcała tu ostro i przed nimi ukazał się drewniany drogo­
wskaz zaznaczający boczny trakt wiodący do Tempie Pudley. Kierowca
zwolnił i z bolesnym zgrzytem zmieniwszy biegi, skręcił. Taksówka
potoczyła się w dół podskakując pomiędzy wysokimi i zasłaniającymi
wszystko żywopłotami. W parę chwil później byli już w miesteczku,
z jego złotymi domkami z kamienia Cotswold 0 . Mijali kiosk z gazetami,
rzeźnika, pub Sudeley Arms, kościół — cofnięty trochę od ulicy, stojący
za bardzo starym cmentarzem i zasłonięty rzędem paru odpowiednio
ponurych cisów. Niewielu ludzi było widać. Dzieci były w szkole,
a niesprzyjająca aura trzymała wszystkich w domach. Tylko stary
człowiek, w rękawiczkach i szaliku, prowadził na spacer swojego jeszcze
starszego psa.
0 Cotswold — kamień z rejonu o tej samej nazwie, o specyficznym żółtozłotym kolorze,
używany w budownictwie (przyp. tłum.)
5
— Który to dom? — zapytał taksówkarz przez ramię. Pochyliła się
do przodu, śmiesznie podekscytowana, jakby się czegoś spodziewała.
— To jeszcze tylko kawałeczek. Przez miasteczko. Biała bramka
po prawej. Jest otwarta. Tak. No i jesteśmy!
Skręcił, wjechał przez bramę i samochód zatrzymał się z tyłu
domu.
Otworzyła drzwiczki i wysiadła, owijając się szczelnie przed chło­
dem w swoją ciemnoniebieską pelerynę. Otwarła torebkę, znalazła
klucz i poszła otworzyć drzwi. Z tyłu taksówkarz wyjmował z bagaż­
nika jej małą walizkę. Odwróciła się, żeby odebrać ją od niego, ale on,
trochę zaniepokojony, nie wypuszczał jej z ręki.
— Czy nikt na panią nie czeka?
— Nie. Nikogo nie ma. Mieszkam sama a wszyscy myślą, że jestem
jeszcze w szpitalu.
— Poradzi sobie pani?
Uśmiechnęła się, patrząc na jego dobrotliwą twarz. Był całkiem
młody, miał jasne, gęste włosy.
— Oczywiście.
Zawahał się, nie chcąc się narzucać.
— Jeśli pani chce, to wniosę walizkę. Albo zaniosę na górę, jeśli
potrzeba.
— To bardzo miłe z pana strony. Ale poradzę sobie z łatwością...
— To żaden kłopot — powiedział i wszedł za nią do kuchni.
Otworzyła drzwi i poprowadziła go wąskimi schodami na górę. Wszędzie
pachniało kliniczną czystością. Pani Plackett, niech jej Bóg da zdrowie,
nie marnowała czasu pod nieobecność Penelopy. Lubiła nawet bardzo,
kiedy Penelopa wyjeżdżała, bo wtedy mogła zabrać się za takie rzeczy jak
wymycie lakierowanych na biało poręczy, wygotowanie ścierek i wypuco­
wanie do połysku mosiądzu i srebra.
Drzwi do jej sypialni były otwarte. Weszła, a za nią wszedł młody
człowiek i postawił walizkę na podłodze.
— Czy mógłbym w czymś jeszcze pomóc? — spytał.
— Nie, dziękuję, to już naprawdę wszystko. A teraz, ile jestem panu
winna?
Wymienił kwotę, wyglądając przy tym na zawstydzonego, jak gdyby
było to dla niego krępujące. Zapłaciła i powiedziała, żeby zatrzymał
resztę. Podziękował i zeszli z powrotem. Ale młody człowiek nadal się
ociągał. Wydawało się, że nie ma ochoty odejść. Przypuszczalnie, mówiła
sobie, ma swoją babcię, za którą czuje się w ten sam właśnie sposób
odpowiedzialny.
— A więc, na pewno da pani sobie radę sama?
— Obiecuję to panu. A jutro przychodzi moja znajoma, pani Plackett.
Nie będę więc już sama.
6
To właśnie, z jakiegoś powodu, uspokoiło go.
— To ja już sobie pójdę.
— Do widzenia. I dziękuję panu.
— Nie ma za co.
Kiedy odjechał, weszła z powrotem do domu i zamknęła drzwi za
sobą. Była sama. Co za ulga. W domu. Jej własny dom, jej własne rzeczy,
jej własna kuchnia. Aga, piec olejowy, mruczał sobie spokojnie i wszędzie
było rozkosznie ciepło. Poluzowała zapięcie swojej peleryny i upuściła ją
na oparcie krzesła. Na wyszorowanym stole leżał stos listów. Zaczęła je
przeglądać, ale nie było w nich ani nic ważnego, ani ciekawego, więc
odłożyła je, przeszła przez kuchnię i otworzyła szklane drzwi prowadzące
do cieplarni. Myśl,, że jej cenne rośliny umierają być może z zimna lub
z braku wody, martwiła ją w ciągu ostatnich paru dni, ale pani Plackett
zajęła się nimi równie dobrze jak wszystkim innym. Ziemia w doniczkach
była wilgotna i lepka, a liście świeże i zielone. Wczesne geranium nosiło
już koronę z drobnych pączków a hiacynty urosły co najmniej trzy cale.
Za szybą jej ogród leżał w zimowym śnie, czarna koronka bezlistnych
drzew odbijała się na tle bladego nieba, ale pod kasztanem przez mech
przebijały się śniegulki i pierwsze maślanozłote płatki tojadów.
Opuściła cieplarnię i udała się na górę z zamiarem rozpakowania
walizki, ale zamiast tego dała się po prostu ponieść uczuciu radości
z powrotu do domu. Kręciła się to tu, to tam, otwierając drzwi, oglądając
każdą sypialnię, patrzyła na widok z każdego okna, dotykała mebli, to
znów wyprostowała firankę. Wszystko było na swoim miejscu, nic się nie
zmieniło. W końcu wróciła na dół, z kuchni wzięła listy i przeszedłszy
przez jadalnię weszła do salonu. Tutaj znajdowały się najcenniejsze
rzeczy, jakie posiadała; jej biurko, jej kwiaty i jej obrazy. W kominku
wszystko było przygotowane do rozpalenia ognia. Zapaliła zapałkę
i przyklęknęła, by przytknąć ją do kawałka gazety. Zamigotał płomyk,
sucha podpałka zajęła się, buchnął trzaskający ogień. Dołożyła parę polan
i płomienie wzniosły się wysoko w górę. Teraz dom znów ożył i skoro
wykonała już to małe zadanie, nie można było znaleźć żadnej wymówki,
by nie zadzwonić do któregoś z dzieci i nie powiedzieć, co zrobiła.
Ale do którego z dzieci? Usiadła, żeby zastanowić się nad wyborem.
Powinna to być Nancy, oczywiście, ponieważ jest najstarsza i lubi myśleć,
że jest całkowicie odpowiedzialna za swoją matkę. Ale Nancy będzie
oburzona, wpadnie w panikę i będzie głośno robić jej wyrzuty. Penelopa
stwierdziła, że nie czuje się na siłach stawić czoła Nancy, jeszcze nie w tej
chwili.
A więc może Noel? Może powinna z nim właśnie pomówić jako
z jedynym mężczyzną w rodzinie. Ale sam pomysł oczekiwania praktycz-
7
nej pomocy czy rady od Noela był tak absurdalny, że Penelopa musiała się
uśmiechnąć. „Noel, wypisałam się ze szpitala i wróciłam do domu". Jego
odpowiedź na taką wiadomość brzmiałaby, najprawdopodobniej, „Ach,
tak?"
Penelopa zrobiła więc to, co i tak cały czas wiedziała, że zrobi. Sięgnęła
po telefon i wykręciła numer biura Oliwii w Londynie.
— „Wenus" — głos dziewczyny z centrali zabrzmiał tak, jakby
wyśpiewała nazwę żurnalu.
— Czy może mnie pani połączyć z Oliwią Keeling?
— Chwileczkę.
Penelopa czekała.
— Tu sekretarka panny Keeling.
Porozmawiać z Oliwią to było trochę tak, jak próbować uciąć sobie
pogawędkę z prezydentem Stanów Zjednoczonych.
— Czy mogę mówić z panną Keeling?
— Przykro mi, ale panna Keeling jest na zebraniu.
— Czy to znaczy, że znajduje się na sali obrad, czy jest w swoim
gabinecie?
— Jest w swoim gabinecie... — sekretarka zdawała się być skonster­
nowana i nic dziwnego — ... ale ktoś u niej jest.
— To proszę jej przerwać. Tu mówi jej matka i mam bardzo ważną
sprawę.
— A... nie może pani poczekać?
— Ani chwili — zdecydowanie powiedziała Penelopa. — Nie zajmę
jej dużo czasu.
— Dobrze.
Znów chwila czekania. I w końcu wreszcie głos Oliwii:
— Mamuś!
— Przepraszam, że ci przeszkadzam...
— Mamusiu, czy coś się stało?
— Nie, nic złego się nie stało.
— No, to Bogu dzięki! Dzwonisz ze szpitala?
— Nie, dzwonię z domu.
— Z domu? Kiedy wróciłaś do domu?
— Około wpół do trzeciej, dziś po południu.
— A ja myślałam, że zatrzymają cię w szpitalu co najmniej tydzień.
— Taki mieli zamiar, ale ja się zaczęłam tak okropnie nudzić i byłam
tak wyczerpana. W nocy nie mogłam zmrużyć oka, a na łóżku obok mnie
leżała starsza pani, która nie przestawała mówić. Nie, nie tyle mówić co
bredzić, biedactwo. Więc po prostu powiedziałam lekarzowi, że nie
wytrzymam tego ani chwili dłużej, spakowałam walizkę i wyjechałam.
— Wypisałaś się na własne żądanie — powiedziała bez ogródek
Oliwia i słychać było, że jest zrezygnowana, ale bynajmniej nie zdziwiona.
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin