Miller Henry - Zwrotnik Koziorozca.pdf

(1031 KB) Pobierz
9586087 UNPDF
Henry Miller
Zwrotnik Koziorożca
(Przełożyła Anna Kołyszko)
1
W WAGONIE JAJNIKÓW
HISTORIA CALAMITATUM
(Historia moich niedoli)
Zdarza się często, że przykłady daleko skuteczniej niż słowa potrafią wzniecać lub koić
ludzkie uczucia. Dlatego to natchnąwszy cię już niejaką otuchą w rozmowie naszej,
postanowiłem jeszcze z oddali napisać do ciebie list właśnie o samych nawiedzeniach
nieprzyjaznego mi losu, ażebyś się podniósł na duchu i uznawszy, że doświadczenia
twoje w porównaniu z moimi albo w ogóle na miano cierpień nie zasługują, albo są
bardzo znikome, cierpliwiej je znosił.
PIOTR ABELARD
(Przełożył Leon Joachimowicz)
2
Skoro ktoś raz się pozbył upiora, wszystko następuje z niezachwianą pewnością, nawet
pośród chaosu. Od początku był tylko i wyłącznie chaos - płyn, który mnie omywał i który
wchłaniałem skrzelami. W substracie, gdzie księżyc rzucał jednostajny, mleczny blask,
królował spokój i płodność; wyżej natomiast rozbrzmiewały waśnie i zgiełk. We
wszystkim natychmiast dopatrywałem się przeciwieństw, sprzeczności, między zaś
rzeczywistością i nierzeczywistością - ironii, paradoksu. Byłem swoim największym
wrogiem. Nie znalazłoby się nic, co pragnąłbym robić, a czego robić bym nie mógł. Już
nawet w dzieciństwie, kiedy niczego mi nie zbywało, chciałem umrzeć: chciałem się
poddać, bo nie widziałem sensu w walce. Czułem, że przedłużanie mojej egzystencji, o
którą przecież nie prosiłem, niczego nie dowiedzie, nie przyczyni, nie doda ani nie ujmie.
Wszyscy dokoła mnie byli skazani na porażki, a jeżeli nie na porażki, to na śmieszność.
Zwłaszcza ci, którzy odnieśli sukces. Ludzie sukcesu nudzili mnie niepomiernie.
Współczułem nieudolnym, chociaż bynajmniej nie z sympatii. Powodowało mną czysto
negatywne uczucie, pewna słabość, która rozkwitała na sam widok ludzkiego
nieszczęścia. Kiedy szedłem innym z pomocą, nie łudziłem się nadzieją, że to polepszy
ich sytuację; pomagałem dlatego, że nie potrafiłem się temu oprzeć. Sama chęć zmiany
stanu rzeczy wydawała mi się czcza; byłem przekonany, że nic się nie zmieni, chyba że
za sprawą zmiany w sercu, ale kto zdoła zmienić serca ludzkie? Raz na czas któryś z
moich znajomych się nawracał - aż mi się chciało rzygać. Bóg nie był mi potrzebny
bardziej niż ja Jemu, a jeżeli w ogóle istnieje, jak sobie często mówiłem, spotkam się z
Nim na chłodno i splunę Mu w twarz.
Najbardziej mi przeszkadzało to, że od pierwszego wejrzenia brano mnie zwykle za
człowieka dobrego, życzliwego, szczodrego, lojalnego i wiernego. Może i miałem te
wszystkie zalety, ale jeżeli nawet, to tylko dlatego, że pozostawałem obojętny - stać mnie
było na dobroć, życzliwość, szczodrość, lojalność i tak dalej, bo byłem wolny od
zazdrości. Jednej jedynej zazdrości ofiarą nigdy nie padłem. Nigdy nikomu ani niczemu
nie zazdrościłem. Przeciwnie, dla wszystkich i dla wszystkiego czułem jedynie litość. Od
samego początku musiałem się przyuczać, żeby niczego zbyt gorliwie nie pragnąć. Od
samego początku miałem pewną, aczkolwiek sztuczną niezależność. Nikt mi nie był
potrzebny, bo chciałem być wolny, chciałem robić i dawać wyłącznie to, co mi podyktuje
kaprys. Z chwilą, gdy czegokolwiek ode mnie oczekiwano albo żądano, natychmiast
stawałem okoniem. Taką właśnie postać przybrała moja niezależność. Innymi słowy,
byłem zepsuty, zepsuty, można by rzec, od zarania. Zupełnie jak gdyby matka wykarmiła
mnie trucizną i chociaż wcześnie odstawiono mnie od piersi, owa trucizna nigdy nie
opuściła mojego organizmu. Nawet kiedy matka odstawiła mnie od piersi, zachowałem
całkowitą obojętność; dzieci na ogół się buntują albo przynajmniej udają bunt, a mnie to
guzik obchodziło. Już w powijakach miałem naturę filozofa. Z zasady byłem przeciwny
życiu. Jakaż to zasada? Zasada daremności. Wszyscy dokoła walczyli. Ja zaś jeżeli na
pozór dokładałem starań, to wyłącznie w tym celu, żeby komuś sprawić przyjemność; w
głębi duszy gówno mnie to obchodziło. A jeżeli ktoś zechce mi wyjaśnić, dlaczego tak
właśnie było, wszystkiemu zaprzeczę, bo urodziłem się z przekleństwem, którego nic nie
wymaże. Później, już jako dorosły człowiek, dowiedziałem się, że wyjęcie mnie z łona
3
matki przysporzyło im nie lada kłopotów. Świetnie to rozumiem. Po co się niby ruszać?
Po co wychodzić z miłego, ciepłego miejsca, z przytulnego schronienia, w którym
wszystko dostaje się za darmo? Najwcześniejsze moje wspomnienie to zimno, śnieg i lód
w rynsztoku, szron na szybach okiennych, chłód zaparowanych zielonych ścian kuchni.
Dlaczego ludzie mieszkają w barbarzyńskich klimatach strefy umiarkowanej, jak się ją
niesłusznie nazywa? Bo są z urodzenia idiotami, próżniakami i tchórzami. Dopiero w
wieku dziesięciu lat zdałem sobie sprawę, że istnieją "ciepłe" kraje, całe obszary, na
których nie trzeba wyciskać z siebie siódmych potów, żeby przeżyć, ani też drżeć z
zimna i udawać, że to takie krzepiące i wesołe. Wszędzie tam, gdzie jest zimno,
mieszkają ludzie, którzy zaharowują się jak dzicy, a kiedy wydają na świat potomstwo,
prawią mu kazania o pracy - która jest w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie doktryną
bezwładu. Moi rodacy byli do szpiku kości typami nordyckimi, a zatem idiotami.
Wyznawali wszelkie niesłuszne idee, jakie kiedykolwiek objawiono. Pośród nich znalazła
się doktryna czystości, nie wspominając już o prawości. Byli czyści aż do znudzenia. Za
to w środku cuchnęli. Ani razu nie otworzyli drzwi prowadzących do wnętrza duszy; ani
razu nie zamarzyło im się skoczyć na oślep w ciemność. Po obiedzie zmywano
obowiązkowo naczynia i ustawiano je w kredensie; gazetę po przeczytaniu składano
równiutko i kładziono na półkę; ubrania po upraniu prasowano, składano w kostkę i
umieszczano w szufladach. Wszystko było gotowe na jutro, tyle że jutro nigdy nie
nadchodziło. Teraźniejszość stanowiła jedynie pomost, i tak po dziś dzień wszyscy jęczą
na tym pomoście wtórując jękom świata, a żaden z tych idiotów nie pomyśli o
wysadzeniu owego pomostu w powietrze.
W swej goryczy często szukam powodów, żeby ich potępić, po to by jeszcze bardziej
potępić siebie. Gdyż pod wieloma względami sam ich przypominam. Przez długi czas
uważałem, że udało mi się zbiec, ale w miarę upływu czasu widzę, że wcale nie jestem
lepszy, może nawet trochę gorszy, bo przecież widziałem znacznie wyraźniej niż oni, a
mimo to nie zdołałem zmienić swojego życia. Kiedy patrzę na nie wstecz, wydaje mi się,
że nigdy nie zrobiłem niczego z własnej woli, jedynie pod naciskiem innych. Ludzie
często mnie uważają za faceta żądnego przygód; nic bardziej mylnego. Moje przygody
zawsze były przygodne, zawsze mi narzucane, wcale ich nie podejmowałem, tylko
musiałem je znosić. Stanowię kwintesencje owych dumnych, chełpliwych nordyckich
ludów, które nie miały najmniejszej smykałki do przygód, a mimo to przetrząsnęły całą
ziemię, wywróciły ją na nice, zostawiając wszędzie po sobie relikty i ruiny. Niespokojne
duchy, lecz nie żądne przygód. Udręczone duchy, niezdolne do życia dniem dzisiejszym.
Wszyscy, jak jeden mąż, haniebni tchórze, nie wyłączając mnie. Albowiem istnieje tylko
jedna wielka przygoda, mianowicie wyprawa w głąb siebie, gdzie nie liczą się ani czas,
ani przestrzeń, ani nawet czyny.
Raz na kilka lat już, już zbliżałem się do tego odkrycia, ale w typowy dla siebie sposób
zawsze się jakoś wymigiwałem. Kiedy usiłuję znaleźć dobrą wymówkę, przychodzi mi
jedynie do głowy otoczenie, znane mi ulice i zamieszkujący je ludzie. W całej Ameryce
nie potrafię wskazać takiej ulicy ani jej mieszkańców, którzy mogliby człowieka
doprowadzić do odkrycia własnej jaźni. Schodziłem ulice wielu krajów świata, ale nigdzie
nie czułem się tak upodlony i upokorzony jak w Ameryce. W mojej głowie cały ten gąszcz
4
amerykańskich ulic składa się na jedną wielką kloakę, kloakę ducha, która wszystko
wsysa i odsącza, aż zostaje wieczne gówno. Nad tą kloaką duch pracy macha swą
czarodziejską różdżką; tuż obok siebie wykwitają pałace i fabryki, zakłady amunicji,
przedsiębiorstwa chemiczne, huty, sanatoria, więzienia i zakłady dla umysłowo chorych.
Cały ten kontynent to koszmar wytwarzający nieprzebrane mnóstwo największych
nieszczęść. Byłem sam jeden, odosobniony, pośród największego festiwalu bogactwa i
szczęścia (statystycznego bogactwa, statystycznego szczęścia), chociaż nigdy nie
spotkałem człowieka, który byłby naprawdę bogaty albo naprawdę szczęśliwy. Ale
przynajmniej wiedziałem, że jestem nieszczęśliwy, niebogaty, wytrącony z równowagi,
wybity z rytmu. W tym tkwiła jedyna moja pociecha, jedyna radość. Tyle że mi to nie
wystarczało. Dla mojego spokoju ducha, dla mojego sumienia byłoby lepiej, gdybym
wyraził jawnie swój bunt, gdybym poszedł zań do więzienia, gdybym tam zgnił i umarł.
Byłoby lepiej, gdybym wzorem tego szaleńca Czolgosza zastrzelił jakiegoś zacnego
prezydenta, choćby takiego jak właśnie McKinley, poczciwą duszę bez większego
znaczenia, która nikomu nie wyrządziła najmniejszej krzywdy. W głębi bowiem mego
serca czaiło się morderstwo; chciałem zobaczyć Amerykę w ruinie, zmiecioną z
powierzchni ziemi. Chciałem to zobaczyć powodowany wyłącznie pragnieniem zemsty,
jako zadośćuczynienie za zbrodnie popełnione przeciwko mnie i innym, mnie podobnym,
którzy nigdy nie umieli podnieść głosu, żeby wykrzyczeć własną nienawiść, własny bunt,
uzasadnioną żądzę krwi.
Byłem złym owocem złej ziemi. Gdyby jaźń nie była niezniszczalna, owo „ja", o którym
teraz piszę, już dawno uległoby zagładzie. Niektórzy mogą to uznać za wytwór
wyobraźni, wszystko jednak, co wyobraźnia mi dzisiaj podsuwa, zdarzyło się naprawdę,
przynajmniej mnie. Historia może temu przeczyć, bo nie odegrałem żadnej roli w
dziejach moich rodaków, ale nawet jeżeli wszystko, co mówię, trąci złą wolą, obfituje w
uprzedzenia, złośliwości, niechęć, nawet jeżeli nazwać mnie kłamcą i trucicielem, to i tak
jest to prawda, którą należy przełknąć.
A zatem, co się zdarzyło...
Wszystko, co się zdarza, o ile ma jakąkolwiek wagę, leży w naturze sprzeczności. Aż do
nadejścia tej, dla której piszę te słowa, wyobrażałem sobie, iż odpowiedź na wszystko
leży gdzieś na zewnątrz, jak się to mówi, w samym życiu. Kiedy na Nią trafiłem, wydało
mi się, że złapałem samo życie, coś, w co będę się mógł wgryźć. Tymczasem życie
całkiem wymknęło mi się z rąk. Sięgnąłem, by móc się czegoś uchwycić... i nie
znalazłem nic. Kiedy jednak sięgałem, żeby się zahaczyć, przytrzymać, ja, pozostawiony
na mieliźnie, znalazłem wszak coś, czego wcale nie szukałem - siebie. Odkryłem, że
przez całe życie nie pragnąłem bynajmniej żyć - jeżeli te zabiegania innych nazwać
życiem - lecz wyrazić siebie. Uprzytomniłem sobie, że nigdy w najmniejszym stopniu nie
interesowało mnie życie, tylko to, czemu się właśnie oddaję, a co biegnie równolegle do
życia, z niego się wywodzi, a jednocześnie zarazem poza nie wykracza. Prawda czy
nawet rzeczywistość mało mnie właściwie interesują; interesuje mnie natomiast własne o
nich wyobrażenie, które dzień w dzień musiałem w sobie tłumić, aby móc żyć. Mniejsza o
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin