Alex Joe -- Czarne okręty.pdf

(2479 KB) Pobierz
Joe Alex
Joe Alex
Czarne okręty
Ofiarujmy bogom krew jego
K RAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
Opracowanie graficzne
BOGDAN WRÓBLEWSKI
Układ typograficzny
okładki i strony tytułowej
ROMANA FREUDENREICH
Redaktor
ANDRZEJ PIOTROWSKI
Redaktor Techniczny
STEFAN SMOSARSKI
Korekta
IRENA SIEMIĄTKOWSKA
Wydanie drugie poprawione i zmienione
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie gniewajcie się, Ryby!
Błękitny jastrząb zatoczył szerokie koło nad postrzępionymi wierzchołkami nadbrzeżnych skał
spłynął miękko ku morzu, śmignął nisko nad drobnymi falami, wystrzelił w górę i wznosząc się
coraz wyżej zniknął w mrocznoniebieskim niebie, jasnym już na wschodzie, choć słońce nie
wynurzyło się jeszcze spoza wierzchołków gór,Białowłosy odprowadził ptaka oczyma i odwrócił
gło-wę ku północy, gdzie za spływającą z gór rzeką leżało z dala od morza, na niewielkim wzgórzu,
miasto ukryte w szarej rozwiewającej się mgle przedświtu.Ojca nie było już widać, zniknął w
płytkim wąwozie, porośniętym krzakami dzikiej róży. Wąwozem tym i ścieżką biegnącą przez
nadmorskie łąki zejdzie ku rzece i brnąc po kolana w bystrym, migotliwym nurcie przekro-czy ją w
miejscu, gdzie rozlewa ona szeroko, uciekłszy z kamiennego, wartkiego koryta. Później ścieżka
dopro-wadzi ojca do białej drogi i w południe stanie on przed bramą miasta.
Białowłosy odetchnął głęboko i przymknął na chwilę oczy. Kochał ojca jak nikogo w świecie i
wiedział, że niespodziane jego odejście na tak długi czas powinno było go smucić. A był przecież
niemal szczęśliwy. W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa ojca:
— Tak, możesz.
A jeszcze wczoraj o tej porze bogowie, którzy trzymają w nieśmiertelnych dłoniach zasłonę
okrywającą przy-szłość, nie uchylili przed nim najmniejszego jej rąbka. Nocował w górach, u stóp
wierzchołka Idy, w opuszczo-nym pasterskim szałasie. Matka wysłała go po zioła, które zebrać
należało przy blasku księżyca o północy. Kwitły krótko, zaledwie dni parę, a ususzone chroniły
wypatro-szone ryby przed gniciem. Zbudził się wcześnie i związaw-szy zioła w wielkie naręcze
przystanął na chwilę, aby objąć spojrzeniem ogromną, leżącą u stóp krainę: góry, brzeg wijący się
kreto ku południowi aż po granice widnokręgu, nieskończone morze z dalekimi wyspami i
przesmyk na północy, za którym, jak wiedział, rozpoczy-nało się nowe morze. A w dole, maleńka
jak mrowisko, opasana murem o białych wieżach, leżała Troja Królów. Przed wieczorem był już w
domu. Wszedł. Matka stała nad paleniskiem, ojciec siedział na posłaniu z kozich skór i z wolna
uniósł głowę słysząc jego wesoły głos:
— Jestem, matko. Przyniosłem ziół na cały rok!
Matka uśmiechnęła się i skinęła głową. Później prędko
odwróciła posmutniałą twarz.
Ojciec wstał, wziął zioła z rąk chłopca, przyjrzał się im
w migotliwym blasku ognia i położył je pod ścianę.
— Czy zebrałeś je nocą? — Głos jego miał zwykłe, spo-kojne brzmienie, ale Białowłosy wiedział
już, że coś się stało. Mimowolnie rozejrzał się, nim odpowiedział, lecz w chacie wszystko było na
swoim miejscu: posłania, garnki, stół, ława i gliniany posążek Wielkiej Matki nad wejściem.
— Tak, ojcze.
— Odmówiłeś modlitwę do Niej?
— Tak, ojcze.
— Przy świetle księżyca?
— Tak, ojcze. Król kazał pewnie pognać stada na
północ, bo z góry nie widziałem ich w pobliżu miasta, ani wczoraj, ani dziś.
- Na północy wczesnym latem trawa jest wyższa! —
Ojciec skinął głową i ponownie usiadł na posłaniu. - Konie trojańskie są najpiękniejsze w świecie;
potrzebna im jest najpiękniejsza trawa...
Zapadło milczenie. Matka wskazała chłopcu stół i po-stawiła na nim garnek. Chciał usiąść, ale
ojciec dodał spokojnie:
- Tak, najpiękniejsze konie. Był tu dziś herold króle-wski na białym ogierze. Wiele bym dał za
takiego konia. Gdybym miał wiele.
- Herold królewski, ojcze?
Tylko tyle powiedział, gdyż ojcu i matce nie zadaje się
pytań. Stał patrząc na ojca, po którego twarzy odblaski ognia z paleniska przepływały jak czerwone
ryby.
- Tak. Jutro przed świtem odejdę do miasta. Król opasuje je nowym murem, a może tylko chce
podwyższyć ten, który jest. Nie mogłem pytać herolda, lecz tyle mi powiedział, nim pojechał dalej.
Będą potrzebowali wielu ludzi. Może to potrwać miesiąc, a może powrócę tu dopiero przed zimą.
Zostaniesz sam z matką.
- Tak, ojcze. - Białowłosy usiadł i odruchowo zaczął jeść, gdyż był bardzo głodny.
Później leżał pośród nocy w ciemności, wsłuchany w równe oddechy rodziców, i myślał. Nie mieli
zapasów na zimę, więc jeśli ojciec odejdzie, on powinien łowić co dnia, gdyż prócz tego trzeba
będzie zebrać wiele suszo-nych ryb, nim nadjadą królewskie wozy po daninę. Nigdy dotąd nie był
sam na morzu. Ojciec nie zaprowadził go jeszcze do starca mieszkającego nad urwiskiem, gdzie
była pieczara prowadząca, jak powiadano, do jeziora podziemnego połączonego z morzem. Tam
właśnie przy-bywał niekiedy Posejdon, wędrujący morzami, a starzec ów był jego kapłanem. Tam
każdy syn rybaka schodził i zanurzał ręce w wodzie, gdy nadeszła godzina wtajemni-czenia. Być
może Posejdon ukazywał mu się w owej chwili, a być może działy się tam inne jeszcze sprawy,
tego Białowłosy nie wiedział, gdyż nikt z wtajemniczonych nie mówił o tym, co działo się w
pieczarze. To, co wiedział, wiedział od matki, a ona przecież nigdy tam nie była. Żadna z niewiast
nie miała dostępu do jaskini. Wtajemni-czonym mógł zostać tylko ten, który dowiódł, że jest
prawdziwym rybakiem. Więc jeśli ojciec odchodząc ze-zwoli mu samotnie wypływać...
Długa droga z gór i znużenie pokonały go, nim zdołał uwierzyć, że po powrocie z miasta’ojciec
zaprowadzi go do starca. Zbudziło go ciche krzątanie się rodziców.
Otworzył oczy i zobaczył matkę związującą węzełek
z białego płótna. Ojciec siedział na ławie i nacierał oliwą rzemienie sandałów...
I oto teraz ojciec zniknął w wąwozie. Białowłosy wytężył wzrok. Przez chwilę wydawało mu się,
że dostrze-ga pośród porannych oparów maleńkie kształty odległych wież i pasmo murów na
niskim wzgórzu. Było bardzo ciepło, zbyt ciepło. Spojrzał na niebo, na którym nie dostrzegł ani
jednej chmurki, i powtórzył w myśli ostatnie słowa ojca:
„Tak, możesz. Wiem, że będziesz chciał wypłynąć już dziś. Pamiętaj o tym, by nie oddalać się od
brzegu. Gdy ujrzysz gromadzące się obłoki, nie zwlekając kieruj dziób ku brzegowi i wiosłuj z
wszystkich sił!”
Zawrócił i ruszył krętą ścieżką pomiędzy głazami. Z dala, spoza załomu skały, za którym ukryty
był dom, doszedł go przytłumiony, znajomy dźwięk obracających się żaren i cichy śpiew matki.
Była na pewno zatroskana, lecz nie dawała niczego po sobie poznać. Nigdy jeszcze nie widział łez
w jej oczach.
Odwrócił się i wszedł na wielki głaz. Zobaczył ojca idącego łąką. Stadko kóz poznało go i
podbiegło truch-tem. Ojciec zatrzymał się, pogłaskał po głowie małego, narodzonego niedawno
koziołka. Później ruszył dalej. Jedna z kóz szła za nim przez chwilę i zawróciła. Białowło-sy
zeskoczył z głazu.
Była to zawsze ta sama pieśń. Pieśń Żaren, na pół błagalna, na pół pochwalna, zwrócona ku
Wielkiej Matce, opiekunce życia na ziemi. Wszedł do domu. Matka unio-sła głowę, szum żaren
ustał.
- Czy pozwolił ci? - zapytała spokojnie.
Podszedł ku niej i ująwszy kij żaren okręcił go miękko wokół osi. Kamień zaturkotał i umilkł.
- Wiedziałaś, że go poproszę?... - Uśmiechnął się.
- Minęło czternaście lat od chwili, gdy bogowie po-zwolili ci narodzić się, a mnie ucieszyli tobą.
Ojciec twój
Zgłoś jeśli naruszono regulamin