Stephen King - Śmierć Jacka Hamiltona.pdf

(265 KB) Pobierz
Stephen King
Wszystko jest względne - Śmierć Jacka Hamiltona
Stephen King
Jacka Hamiltona
Na początek muszę wam powiedzieć jedno: nie było na świecie nikogo, kto by
nie lubił mojego kumpla Johnniego Dillingera, poza Melvinem Purvisem z FBI.
Purvis był prawą ręką J. Edgara Hoovera i nienawidził Johnniego jak zarazy. A
inni... wiecie, Johnnie po prostu działał na ludzi tak, że zaczynali patrzeć na
świat tak jak on. Umiał też ludzi rozśmieszać. Bóg zawsze w końcu robi
porządek, mawiał. Jak nie lubić gościa, który wyznaje taką filozofię?
Ale ludzie nie mieli ochoty dać umrzeć takiemu człowiekowi. Zdziwilibyście
się, ilu ciągle twierdzi, że 22 lipca 1934 roku pod Biograph Theather w Chicago
federalni wcale nie stuknęli Johnniego. W końcu pościgiem dowodził Melvin
Purvis, kawał drania, który jednak był też cholernie głupi (należał do takich,
którzy próbują wywalić okno, zamiast wcześniej sprawdzić, czy jest otwarte).
Ode mnie też nie usłyszycie o nim dobrego słowa. Jak ja nienawidziłem tej
wymuskanej cioty! Wszyscyśmy go nienawidzili!
Po strzelaninie w Little Bohemia w Wisconsin uciekliśmy Purvisowi i
federalnym - wszyscy! Zagadka roku brzmiała: jakim cudem tego pedała nie
wyrzucili z pracy. Johnnie powiedział kiedyś: "Pewnie żadna kobitka nie umie
tak dobrze obciągnąć J. Edgarowi". Aleśmy się śmiali! Jasne, w końcu Purvis
dopadł Johnniego, ale musiał urządzić zasadzkę pod Biograph i strzelić mu w
plecy, gdy Johnnie biegł boczną aleją. Upadł wtedy w błoto i kocie gówna,
powiedział: "I co wy na to", a potem umarł.
A jednak ludzie nie chcą w to uwierzyć. Mówią, że Johnnie był przystojny,
wyglądał prawie jak gwiazda filmowa. Facet, którego pod Biograph zastrzelili
federalni, miał twarz tłuściocha, spuchniętą jak gotowana parówka. Johnnie
skończył wtedy niedawno trzydzieści jeden lat, a frajer zastrzelony przez
gliniarzy wyglądał spokojnie na czterdziestkę! Poza tym (tu zniżali głos do
szeptu) wszyscy wiedzą, że John Dillinger miał zaganiacza wielkości kija
baseballowego marki Louisville Slugger. Facet, na którego Purvis zastawił
pułapkę pod Biograph, miał najwyżej standardowe sześć cali. I jeszcze ta blizna
na górnej wardze. Widać ją jak na dłoni na zdjęciach z kostnicy (takim jak to, na
którym jakiś półgłówek unosi głowę mojego kumpla z poważną miną, jakby
chciał oznajmić całemu światu, że Zbrodnia Nie Popłaca). Blizna przecina na
pół wąs Johnniego. Wszyscy wiedzą, że John Dillinger nigdy nie miał takiej
blizny; wystarczy popatrzeć na inne fotografie, mówią. Na pewno było ich dość.
Jest nawet książka, według której Johnnie nie umarł - że przeżył wszystkich
towarzyszy, którzy uciekali razem z nim, trafił do Meksyku, zamieszkał na
hacjendzie i swoim nadzwyczajnych rozmiarów drągalem zadowolił mnóstwo
se-oras i se-oritas. W książce jest mowa, że mój kumpel umarł 20 listopada 1963
roku - dwa dni przed Kennedym - w dojrzałym wieku sześćdziesięciu lat i wcale
nie położyła go kula federalnych, tylko zwykły, poczciwy zawał. Podobno John
Dillinger umarł we własnym łóżku.
Żadna historia, ale zupełnie nieprawdziwa.
Na ostatnich zdjęciach twarz Johnniego wydawała się za duża, bo naprawdę
przybyło mu parę funtów. Należał do tych, którzy jedzą z nerwów i kiedy w
Aurorze w stanie Illinois umarł Jack Hamilton, Johnnie czuł, że to on będzie
www.StephenKing.one.pl
Śmierć
79871299.002.png
Wszystko jest względne - Śmierć Jacka Hamiltona
następny. Tak mówił na tamtym żwirowisku, do którego zabraliśmy biednego
Jacka.
A jego wielki drągal - cóż, znałem Johnniego długo, poznaliśmy się w Zakładzie
Poprawczym Pendleton w Indianie. Widziałem go w ubraniu i bez. Homer Van
Meter może wam powiedzieć, że miał niezłego, ale nieszczególnie wielkiego.
(Jeśli chcecie, powiem wam, kto miał naprawdę wielkiego: Dock Barker -
maminsynek! Ha!).
Teraz sprawa blizny, tej, która biegnie w poprzek jego wąsów na zdjęciach z
chłodni. Na innych fotografiach nie widać jej dlatego, że pojawiła się na twarzy
Johnniego niedługo przed śmiercią. Stało się to w Aurorze, podczas gdy Jack
(Red) Hamilton leżał na łożu śmierci. O tym właśnie chcę wam opowiedzieć:
skąd wzięła się blizna na górnej wardze Johnniego Dillingera.
Ja, Johnnie i Red Hamilton wycofaliśmy się ze strzelaniny w Little Bohemia
przez okna kuchenne z tyłu i uciekliśmy brzegiem jeziora, tymczasem Purvis i
jego banda idiotów ciągle zasypywali ołowiem front hotelu. Psiakrew, mam
nadzieję, że ten Szwab, właściciel, był ubezpieczony! Pierwszy samochód, jaki
znaleźliśmy, należał do sąsiadów, starszego małżeństwa, i nie chciał zapalić.
Więcej szczęścia mieliśmy z następnym - fordem coupe, którego właścicielem
był stolarz mieszkający zaraz obok. Johnnie wskoczył za kierownicę i wywiózł
nas spory kawałek w stronę Saint Paul. Potem poprosiliśmy go, żeby oddał
kółko - co zrobił dość ochoczo - i ja zająłem jego miejsce.
Przekroczyliśmy Missisipi jakieś dwadzieścia mil od Saint Paul i chociaż cała
miejscowa policja szukała Gangu Dillingera, jak nas nazywano, chyba nic by się
nam nie stało, gdyby Jack Hamilton nie zgubił kapelusza podczas ucieczki.
Pocił się jak mysz - jak zawsze, gdy był zdenerwowany - kiedy więc znalazł na
tylnym siedzeniu jakąś szmatę, skręcił ją w cienki sznurek i zawiązał na głowie
jak Indianiec. Właśnie to przyciągnęło uwagę gliniarzy, którzy parkowali za
Spiral Bridge, po stronie Wisconsin, i gdy ich mijaliśmy, ruszyli za nami, żeby
lepiej się przyjrzeć.
Już tam mógł nas spotkać koniec, ale Johnnie zawsze miał diabelnego farta - w
każdym razie do czasu zasadzki pod Biograph. Między nami a radiowozem
znalazła się ciężarówka z bydłem, której gliniarze nie mogli wyminąć.
- Gazu, Homer! - krzyczy do mnie Johnnie. Siedział z tyłu i sądząc po głosie,
był w świetnym humorze. - Do dechy!
Posłuchałem i zostawiliśmy wóz z bydłem w kurzu, a za nim gliny. Na razie,
mamo, napiszę, jak dostanę pracę. Ha!
Kiedy już się wydawało, że zagrzebaliśmy ich na dobre, Jack mówi:
- Zwolnij, durniu, nie ma sensu, żeby nas zatrzymali za przekroczenie prędkości.
Zwolniłem więc do trzydziestu pięciu i przez kwadrans wszystko szło świetnie.
Rozmawialiśmy o Little Bohemia, o tym, czy Lesterowi (którego zawsze
nazywali Chłopaczkiem) udało się uciec, gdy nagle rozległ się trzask karabinów
i pistoletów i zaczęły gwizdać kule odbijające się od jezdni. To byli tamci
gliniarze z mostu. Dogonili nas, pokonali niepostrzeżenie ostatnie sto czy
dziewięćdziesiąt jardów i zbliżyli się na tyle, żeby strzelać nam w opony -
pewnie nie byli jeszcze pewni, czy to Dillinger.
Ale zaraz pozbyli się wątpliwości. Johnnie wybił tylną szybę forda kolbą
pistoletu i zaczął strzelać. Znowu wdusiłem pedał gazu i wycisnąłem z forda
pięćdziesiąt mil na godzinę, co w tamtych czasach było zawrotną prędkością.
Nie było za dużego ruchu, ale wszystkie samochody mijałem jak się dało - z
lewej, z prawej, rowem. Dwa razy poczułem, jak koła po stronie kierowcy tracą
kontakt z drogą, ale się nie wywróciliśmy. Nie ma to jak ford, kiedy trzeba wiać.
Kiedyś Johnnie napisał do samego Henry'ego Forda. "Kiedy jadę fordem, mogę
www.StephenKing.one.pl
79871299.003.png
Wszystko jest względne - Śmierć Jacka Hamiltona
sypnąć każdemu kurzem w maskę", oświadczył, i tego dnia sypaliśmy, ile
wlezie.
Jednak przyszło nam za to zapłacić. Usłyszałem nagle ping! ping! ping!,
przednia szyba pękła i prosto na desce rozdzielczej wylądował pocisk - byłem
pewien, że z czterdziestkipiątki. Wyglądał jak duży czarny chrząszcz.
Jack Hamilton siedział na miejscu pasażera. Chwycił swój półautomat leżący na
podłodze i chyba sprawdzał magazynek, gotowy wychylić się przez okno, kiedy
rozległo się następne ping! Jack mówi:
- Och, gnojek! Dostałem!
Kula musiała wpaść przez rozbite tylne okno, cudem ominęła Johnniego i trafiła
Jacka.
- Nic ci nie jest? - krzyknąłem. Wisiałem na kierownicy jak małpa i kręciłem nią
pewnie z podobną zręcznością. Wyprzedziłem ciężarówkę Coulee Dairy, trąbiąc
i wrzeszcząc na skurwiela mleczarza w białym fartuchu, żeby zjechał mi z drogi.
- Jack, nic ci nie jest?
- Nic, wszystko w porządku - mówi i wysuwa się z okna prawie do pasa z
automatem w ręce. Tylko że na początku nie mógł strzelać, bo przeszkadzała mu
ciężarówka z mleczarni. Widziałem w lusterku kierowcę, który gapił się na nas
spod swojej czapeczki. A kiedy spojrzałem na Jacka wychylonego przez okno,
zobaczyłem na środku płaszcza dziurę, okrągłą i równiutką, jakby była
narysowana ołówkiem. Nie było krwi, tylko ta czarna dziurka.
- Daj spokój Jackowi, skup się na pieprzonym fordzie! - krzyknął do mnie
Johnnie.
Skupiłem się. Oddaliliśmy się od ciężarówki może o pół mili, a gliniarze utknęli
za nią, bo z jednej strony drogi mieli barierę, a z drugiej sznur samochodów,
który leniwie toczył się w przeciwnym kierunku. Pokonaliśmy ostry zakręt i
przez chwilę ciężarówka z mleczarni i wóz policyjny zniknęły nam z oczu.
Nagle z prawej pojawiła się zarośnięta chwastami żwirowa droga.
- Tutaj! - dyszy Jack, opadając na fotel, ale ja już skręcałem.
To był stary podjazd. Przejechałem mniej więcej siedemdziesiąt jardów,
wspinając się na małe wzniesienie i zjeżdżając po drugiej stronie. Zatrzymałem
się pod domem na farmie, który wyglądał na dawno opuszczony. Zgasiłem
silnik, wysiedliśmy i stanęliśmy za samochodem.
- Jak przyjadą, pokażemy im - rzekł Jack. - Nie zamierzam skończyć na krześle
elektrycznym jak Harry Pierpont.
Ale nikt się nie zjawił, więc po dziesięciu minutach wsiedliśmy i wróciliśmy na
główną drogę, powoli i ostrożnie. Wtedy zobaczyłem coś, co bardzo mi się nie
spodobało.
- Jack - odzywam się. - Krew leci ci z ust. Uważaj, zaraz pobrudzisz sobie
koszulę.
Jack otarł usta palcem prawej ręki, popatrzył na krew i uśmiechnął się do mnie
tak, że do dziś widzę w snach ten uśmiech: szeroki i śmiertelnie przerażający.
- Przygryzłem sobie policzek - rzuca. - Nic mi nie jest.
- Na pewno? - pyta Johnnie. - Trochę śmiesznie mówisz.
- Nie mogę jeszcze złapać tchu - mówi Jack. Jeszcze raz otarł usta palcem, na
którym tym razem było mniej krwi, co go widocznie uspokoiło. - Spierdalajmy
stąd.
- Skręć z powrotem na Spiral Bridge, Homer - prosi Johnnie i zrobiłem, co mi
kazał. Nie wszystkie opowieści o Johnniem Dillingerze są prawdziwe, ale to
fakt, że zawsze umiał odnaleźć drogę do domu, nawet gdy już nie miał domu; i
zawsze mu ufałem.
Znów toczyliśmy się trzydzieści mil na godzinę jak stateczny pastor na
niedzielnej przejażdżce, gdy Johnnie dostrzegł stację Texaco i kazał mi skręcić
w prawo. Wjechaliśmy na żwirowe wiejskie drogi, Johnnie co chwilę wołał,
www.StephenKing.one.pl
79871299.004.png
Wszystko jest względne - Śmierć Jacka Hamiltona
żeby skręcić w lewo czy w prawo, chociaż moim zdaniem wszystkie drogi
wyglądały tak samo: identyczne koleiny między polami klapniętej kukurydzy.
Były błotniste, a na niektórych polach leżały jeszcze resztki śniegu. Od czasu do
czasu mijaliśmy wsiowego dzieciaka, który się nam przyglądał. Jack
zachowywał się coraz ciszej. Zapytałem, jak się czuje, a on odparł:
- Nic mi nie jest.
- Ktoś powinien cię obejrzeć, jak się to trochę uspokoi - powiedział Johnnie. -
Trzeba też naprawić płaszcz. Z tą dziurą wygląda, jakby ktoś do ciebie strzelał! -
Roześmiał się, a ja razem z nim. Nawet Jack się śmiał. Johnnie zawsze nas
umiał rozweselić.
- Chyba nie weszła za głęboko - rzekł Jack, kiedy wyjechaliśmy na drogę 43. -
Już mi nie leci krew z ust, patrzcie. - Odwrócił się i pokazał Johnniemu palec, na
którym został tylko brunatny ślad. Jednak gdy opadł z powrotem na siedzenie,
krew pociekła mu ustami i nosem.
- Chyba jednak weszła głęboko - oznajmił Johnnie. - Zajmiemy się tym. Jeżeli
możesz jeszcze mówić, pewnie nic ci nie będzie.
- Jasne - zgodził się Jack. - Nic mi nie jest. - Mówił bardzo cicho, jak nigdy.
- Świetnie się trzymasz, jak na swoje lata, skurczybyku - rzuciłem.
- Zamknijcie się, palanty - odrzekł i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Obśmiali się ze mnie. Było wesoło jak diabli.
Pięć minut później, kiedy wyjechaliśmy na główną drogę, Jack zemdlał. Oparł
się bezwładnie o okno, a z kącika ust wypłynęła mu strużka krwi, rozmazując
się na szybie. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozgniótł komara, który był już po
obiedzie - wszędzie bordowe ciapy. Jack ciągle miał na głowie zawiązaną
szmatę, ale zdążyła się już przekrzywić. Johnnie zdjął ją i starł mu krew z
twarzy. Jack mruknął coś, unosząc ręce, jakby chciał odepchnąć Johnniego, ale
bezsilnie opadły mu na kolana.
- Gliny pewnie zawiadomiły przez radio innych - odzywa się Johnnie. - Jak
pojedziemy do Saint Paul, koniec z nami. Tak myślę. A ty, Homer?
- Tak samo. Co nam zostaje? Chicago?
- No. Tylko najpierw musimy się pozbyć gabloty. Znają już numery. A nawet
jak nie znają, przyniesie nam pecha.
- Co z Jackiem? - pytam.
- Nic mu nie będzie - mówi i od razu wiem, że lepiej będzie, jak nie poruszę
więcej tego tematu.
Zatrzymaliśmy się przy drodze milę dalej i Johnnie przestrzelił przednią oponę
pechowego forda. Jack oparł się o maskę, niezdrowo blady.
Jeżeli potrzebowaliśmy wozu, zawsze do mnie należało zatrzymanie jakiegoś
samochodu.
- Kiedy nam się nie udaje kogoś zastopować, tobie się udaje - powiedział kiedyś
Johnnie. - Ciekawe dlaczego?
Odpowiedział mu Harry Pierpont. Było to w czasach, gdy nie nazywaliśmy się
jeszcze gang Dillingera, tylko gang Pierponta.
- Bo wygląda jak Homer - powiedział. - Nikt nigdy bardziej nie przypominał
Homera niż Homer Van Meter.
Śmialiśmy się z tego i oto znów stanąłem na poboczu, lecz teraz moje zadanie
było naprawdę ważne. Można powiedzieć, sprawa życia i śmierci.
Przejechały trzy czy cztery auta, podczas gdy ja udawałem, że majstruję przy
oponie. Potem zjawiła się ciężarówka, ale jechała za wolno i za bardzo nią
trzęsło. Poza tym z tyłu siedzieli jacyś goście. Kierowca zwolnił i mówi:
- Potrzebujesz pomocy, amigo?
- Nie, dzięki. Chcę nabrać apetytu przed lunchem. Jedźcie dalej.
Facet śmieje się i rusza. Goście z tyłu machają do mnie.
www.StephenKing.one.pl
79871299.005.png
Wszystko jest względne - Śmierć Jacka Hamiltona
Następny był inny ford, zupełnie sam. Zacząłem wymachiwać rękami, żeby się
zatrzymali, stałem w takim miejscu, że musieli zauważyć przebitą oponę.
Szczerzyłem do nich zęby w uśmiechu, który mówił, że jestem tylko
niegroźnym Homerem stojącym na poboczu.
Zadziałało. Ford stanął. W środku siedziały trzy osoby, mężczyzna, młoda
kobieta i tłuste dziecko. Rodzina.
- Chyba złapał pan gumę - odzywa się mężczyzna. Miał na sobie garnitur i
płaszcz, czyste, ale nie pierwszego gatunku.
- No, nie wiem, czy jest aż tak źle - mówię na to. - Powietrza nie ma tylko na
dole.
Jeszcze się śmiał, jakbym opowiedział jakiś nowy wspaniały żart, gdy
spomiędzy drzew wyszli Johnnie i Jack z gnatami.
- Spokojnie - odzywa się Jack. - Nikt nie chce wam zrobić krzywdy.
Człowiek popatrzył na Jacka, popatrzył na Johnniego, potem znów na Jacka.
Później jego oczy zatrzymały się na Johnniem i otworzył usta. Widziałem to już
tysiące razy, ale zawsze mnie bawiło.
- Jesteś Dillinger - dyszy facet i momentalnie podnosi ręce.
- Miło mi pana poznać - Johnnie na to i łapie go za rękę. - Opuść te graby,
dobrze?
Kiedy człowiek opuścił ręce, minęło nas kilka samochodów - wieśniacy jechali
do miasta, siedząc sztywno jak kije w swoich starych, zabłoconych sedanach.
Wyglądaliśmy jak paru gości na poboczu, którzy szykują się do wymiany
opony.
Tymczasem Jack podszedł do forda od strony kierowcy, wyłączył silnik i wyjął
kluczyki. Niebo tego dnia było białe, jakby miał padać deszcz albo śnieg, ale
twarz Jacka była jeszcze bielsza.
- Jak się pani nazywa? - pyta Jack kobietę. Miała na sobie długi szary płaszcz i
śliczną czapkę marynarską.
- Deelie Francis. - Jej oczy były wielkie i ciemne jak śliwki. - A to mój mąż,
Roy. Chcecie nas zabić?
Johnnie spojrzał na nią surowo.
- Jesteśmy gangiem Dillingera, pani Francis, i nigdy nikogo nie zabiliśmy. -
Johnnie zawsze to podkreślał. Harry Pierpont często się z niego śmiał i pytał, po
co sobie strzępi język, ale wydaje mi się, że Johnnie robił słusznie. Dlatego
między innymi będą o nim pamiętać jeszcze długo po tym, jak zapomną tego
pedzia w słomkowym kapeluszu.
- Zgadza się - wtrąca Jack. - Okradamy tylko banki, i to wcale nie tak często, jak
mówią. A kim jest ten szlachetny mały człowiek? - Połaskotał dzieciaka pod
brodą. Mały był naprawdę gruby; wyglądał jak W. C. Fields.
- To Buster - wyjaśnia Deelie Francis.
- Prawdziwy z niego wielkolud, co? - Jack uśmiechnął się. Miał krew na zębach.
- Ile ma lat? Pewnie ze trzy?
- Prawie dwa i pół - informuje z dumą pani Francis.
- Naprawdę?
- Tak, ale jest duży jak na swój wiek. Proszę pana, dobrze się pan czuje? Jest
pan okropnie blady. I ma pan krew na...
Wtedy odzywa się Johnnie:
- Jack, możesz schować ten wóz między drzewami? - Pokazał na starego forda
stolarza.
- Jasne - zgadza się Jack.
- Dasz sobie radę, z kapciem i tak dalej?
- Mowa. Tylko... strasznie chce mi się pić. Pani... Francis, ma pani coś do picia?
Kobieta odwróciła się i pochyliła - nie było jej łatwo z tym słoniowatym
dzieckiem na rękach - i wyciągnęła z tyłu termos.
www.StephenKing.one.pl
79871299.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin