Mieczyslaw Srokowski - Krew.pdf

(264 KB) Pobierz
Mieczysław Srokowski
KREW
Ich pożycie małżeńskie nazywano wzorem. Lata całe bez chmurki najmniejszej mijały, pani
Muszka kochała męża nad życie, a on był poprawnym małżonkiem... Ufała mu ślepo, a ulegała tak,
jak to w dawnych wspomnieniach, pamiętnikach i listach, pra-prababek swoich wyczytała.
Dziwnie tylko to imię swe nosiła — Muszka.
Wzrost okazały; blady, dantejski profil; włosy bez najmniejszego połysku,
ciemnobronzowe; oczy, jak chmurna noc listopadowa, czarne.
Było upalne czerwcowe południe, gdy do cichego pałacu "Eustachostwa" weszło
nieszczęście. Przyniesiono pana na miejskich noszach. Miał ciężko poranioną głowę, twarz
pobladłą, oczy przymknięte.
Młodych koni, które go poniosły i brek ze szczętem potrzaskały, połapać nie można było,
stangreta odniesiono bezprzytomnego do szpitala.
Pokoje "barokowej rezydency" napełniły się smutkiem i płaczem; w siedzibę urządzoną
przez najwybredniejszy sybarytyzm, dla miękkiego lenistwa, wszedł mrozem przejmujący dreszcz,
wnikł w najcichsze kąty i napełnił je rzężeniem rozpaczy; nieustającym w głębi duszy słyszanym
wrzaskiem; zabił leniwe półcienie bezczelnem jakiemś światłem, by wszędzie był widziany, i
popełzał szarą nudą beznadziejnego zwątpienia po ciężkich kotarach, pluszach i bronzach.
Sypialnię obejmował półmrok. Noc. Za kotarą, gdzie leżał chory panowała od dłuższego
czasu głucha cisza. — Prawdopodobnie śpi... Odrzuciła nerwowym ruchem głowy włosy, które
zwisały ciężkimi festonami na czoło jej i po bokach twarzy. Odgarnęła greckie rękawy
powłóczystego szlafroka, obnażając przepyszne ramiona i usiadła jak najciszej w fotelu bujającym.
Od czasu do czasu spoczęła wzrokiem na ściennym zegarze, wtedy po jej twarzy falą
nagłych przemijających cieni przepływał blady niepokój...
Konsylium nakazało spokój. Niczem niezamącony spokój ten był warunkiem ocalenia. Jego
życie, to dla niej tyle co jej własne i więcej... Więcej niż jej i matki i ojca i wszystkich ludzi na
ziemi...
Usta jej zbielały i zadrgały niemym prawie szeptem.
Stach!...
Uczuła piekący ból w oczach i pierwsza po tylu godzinach trwogi i męki chłodna kropla
popłynęła po jej twarzy. Popłynęła, ale wyschła natychmiast. Nie umiała płakać... piersią jej
zatrzęsły suche, nadludzkim wysiłkiem stłumione łkania.
A ciągle błąkało się w jej myśli jedno tylko pytanie:
Kiedyż ten doktór przyjedzie? Dziwna rzecz; ów rudy garbus, niegdyś domowy lekarz jej
rodziców, używany do zabawy i do leczenia, którego znała odkąd wogóle pamięć jej sięga,
pierwszy jej nauczyciel i towarzysz zabaw, był dzisiaj jedynym może na świecie człowiekiem,
który budził w niej niewytłómaczoną niechęć.
Może dlatego, że z myślą o nim łączyło się w niej, przez pół zaledwie uświadomione
poczucie winy. Nie miała pojęcia niegdyś, że to, co było wtedy powodem żartów i jej i całego
domu, w przyszłości stanie się dla niej wyrzutem sumienia...
Zdziwiła się bardzo, że wogóle może pamiętać o tem teraz mimo nieszczęścia? — Jednak
myśl o nim i to dalekie echo popełnionej winy nie ustępowało, lecz obok trwogi i smutku — ożyło
jeszcze silniej..
Instynktem kobiecym spostrzegła dawno, przed dziesięciu jeszcze laty, gdy zaledwie z
dziecka stała się dziewczyną, że doktór ko- cha ją. Podzieliła się wtedy swojem spostrzeżeniem, po
dziecinnemu, głośno w jego obecność, ze wszystkimi i wywołała huragan śmiechu... ten śmiech
pozostał gdzieś w samej głębi jej duszy, jakby przypomnienie czyjejś krzywdy, jak echo trzasku
krwawiących biczów...
Tyle lat... a echo powraca...
Oczekiwała na niego niecierpliwie. Po ukończeniu konsylium mąż jej odzyskał na chwilę
przytomność — chciał tylko jego mieć obok siebie z lekarzy... Kaprys chorego jest rozkazem;
zresztą on był jednym z najzdolniejszych w mieście.
Odsunęła kotarę.
Uklękła przy łóżku i lekkiem nieśmiałem muśnięciem warg ucałowała parokrotnie rękę
chorego.
Nagle uderzyła ją pewna rzecz: Spostrzegła mianowicie, że palce u tej ręki mają
martwosinawy odcień i są zupełnie zimne... Cała przejęta trwogą wpatrzyła się w jego usta —
oddychał... Uspokoiła się tem...
Wstając cicho z klęczek, usłyszała za sobą ledwo dosłyszalny szmer, jakby ostrożne
stąpanie po dywanie.
Błysk radości oblał jej oczy... Doktór! Ukłon. — Sztywny, śmieszny ukłon garbusa —
skinęła nieznacznie głową.
Po chwili siedzieli oboje; ona na niskiej wygodnej kozetce, on opodal na krześle. Patrzyła na
jego rudą kędzierzawą głowę wpadła niemal w ramiona, na szare oczy i piegowatą o rzadkim
zaroście twarz... Obok uczuwanego lęku, stanęły przed jej oczyma dziecinne lata.
Wkrótce on przemówił:
— Jakże się ma mąż pani?
— Śpi...
— Kiedy odzyskał przytomność? Wczoraj wieczorem w godzinę po odejściu panów.
— Czy gorączkuje?
— Zdaje mi się, że nie... Może się doktór przekonać zechce?
— Dobrze, za chwilę. Zegar ten jest za głośny, napełnia szmerem cały pokój; musi być
nietylko tu, ale i w sąsiednich pokojach wszędzie głucha cisza, od tego poprostu jego życie zawisło.
Ona drgnęła...
— Przepraszam, że to księżnie tak brutalnie mówię, ale... konieczność nakazuje.
Czuła, że posadzka usuwa się z pod jej stóp.
— Tak źle jest ze Stachem? — wyszeptała przez pół do siebie, ledwie oddychając.
— Wszystko zależy od pani posłuszeństwa— odpowiedział z dziwnym uśmiechem.
— Ja jestem posłuszną. W głosie jej brzmiało zupełnie bezbronne poddanie się; przeszła na
palcach w róg pokoju, gdzie na małym stoliku stał stary szafkowy zegar... Zatrzymała go...
— I światło za jasne - brzmiał cichy rozkaz.
Ściemniła jeszcze bardziej lampę. Teraz półmrok stał się zaledwie przejrzany, ciężki,
tajemniczy.
— Proszę o świecę, jeśli możliwe z zieloną zasłonką.
Chciała o coś zapytać, ale żeby uczynić to cicho, musiała zbliżyć się do niego, gdyż stali w
odległości kilku kroków od siebie. W zupełnym zmroku przysunęła się do niego za blisko...
— Przepraszam... ja tu stoję — szepnął. Czuła, że wszystka krew napłynęła jej do głowy i
błogosławiła w duchu ciemność.
— Czy światło nie zaszkodzi mu? — zapytała — doktór sam przecież kazał...
— Prosiłem o świecę z zasłonką, zresztą... trudno, muszę zbadać jak jest!
— Świecę i wszystko, co trzeba, znajdzie pan przy łóżku...
Gdy odszedł i znikł w alkowie, uczuła nagle, że kolana uginają się pod nią.
Uczucie ogromnej tkliwości, miłość i roz pacz równocześnie zatrzęsły nią i znowu
bezwiednie wyszeptała:..
— Stach...
Za kotarą migotał żółtawy blask świecy i przesuwał się cień doktora.
Po długiej chwili ukazał się przed kotarą, w ręku trzymał świecę; blask jej ujął twarz jego w
ostre światłocienia.
— Muszę z panią pomówić — zaczął cichym szeptem — może usiądziemy, tam najlepiej w
kącie.
To, co było pierwej w niej zaledwie określonem przeczuciem, w tej chwili czuła, że jest
czemś niemal żyjącem, widzialnem; wypełzło z niej i stało się zjawą ohydną, wstrętną...
— Pozwoli pani — przemówił bardzo stłumionym głosem, który syczał — że cofnę się w
tem, co mam jej powiedzieć o parę lat wstecz...
— Nie... — przerwała mu — nie, bo to nie może mieć związku z chorobą.
— Być może, że bezpośredniego związku
IO
niema, jednak od tego czy i jak mię pani wysłucha zawisło może życie jego...
Nie wiedziała dlaczego słowa te nie były dla niej niespodzianką, mimo to odpowiedziała mu
przejęta odrazą:
— Słucham.
— Ostrzegam tylko panią, że musimy zachować się bardzo cicho, mówię to z obowiązku; w
tej chwili jest jeszcze tak, że najmniejsze wstrząśnienie, przebudzenie się nagłe u niego, i — po
wszystkiem... Dlatego przypominam...
— To zbyteczne, pamiętam o tem daleko lepiej, niż ktokolwiek inny... Żałuję tylko, że w
czasie, gdy pan był przy chorym, ja nie wyszłam stąd poprostu.
— Nie mogła pani tego uczynić...
— Dlaczego?
— Bo sądzę, że to interesuje ją trochę jaki jest stan chorego męża jej...
Ciepły promień ulgi przepłynął po jej piersi.
— Więc o tem ma mi pan mówić? Tak...
naturalnie... w pierwszej chwili nie zrozumiałam pana.
A pani sądziła, że o czem?
W głosie jego usłyszała stłumiony śmiech.
— Ja — nic nie sądziłam..
— Chcą grzecznie powiedzieć... Pani się myli... Sądziła pani, że będą mówił o pewnym
słotnym listopadzie... Dawnym... bardzo dawnym... Mnie się przynajmniej wydaje, że już stulecie
całe od tego czasu zwolna przewlekło się... Rozmaicie czas liczymy? Nieprawda? Dla pani te cztery
lata, to jeden dzień słoneczny... Dla mnie — to tysiąc kilkaset długich nocy... Wie pani?... nocy...
takich jak ta, która dzisiaj padła jej w udziale! A — gorszych jeszcze...
Powstała.
— Panie doktorze, żegnam pana... i dziękuję... Należne honoraryum otrzyma pan jutro,
wręczy je panu nasz kasyer. Żegnam...
Zachichotał stłumionym szyderczym śmiechem.
Krew.
— Oto księżna w każdym calu!..- Jesteś płatnym najemnikiem, narzędziem i basta! Tylko
zapomina pani o jednej drobnostce... Jego życie... Co się z niem stanie?
W głosie jego brzmiała nieubłagana, miażdżąca wszelkie wątpliwości pewność. Ona nie
mogła postąpić kroku, rozszerzone w ciemności oczy jej skierowały się w stronę, gdzie czarną
plamą rysowała się draperya kotary.
— Czy wie pani, że ja jeden ocalić go mogę? Czy wie pani, że choroby mózgowe, to
wyłączna specyalność moja? Lata znojnej pracy! Na końcu, zanim odejdę, przypomnę pani jeszcze
jedyne słowa, które mąż jej zdołał wypowiedzieć przed utratą przytomności I Nie powiedział ani
jednego czułego frazesu, nie wymówił imienia pani — nie! On wiedziony instynktem
samozachowawczym, pragnieniem życia, zażądał wyraźnie mojej pomocy I Czuł, kto go jedynie
ocalić może.. Jeżeli nie zastosuje się w należnym czasie to, co jest konieczne, a co ja jeden tylko
wiem i zrobić mogą, on skona, a pani pozostanie wyrzut na zawsze, że mu sama dałaś umrzeć. On
wołał zamierającym głosem o jedyny ratunek swój to jest o mnie — a pani mię wypędziłaś!
Żegnam!
Miała zamęt w głowie, czuła jedno tylko, że zatrzymać go musi, ale czuła też, że wraz z nim
zatrzymuje jakąś potworną, mającą się odbyć ohydę...
Jak wyrok śmierci błąkało się w jej głowie słowo, w którego znaczenie bała się wglądnąć.
Bezbronna...
Odchodził zwolna do drzwi. Chwiejąc się podążyła za nim; bolesne, bez łzy jednej łkanie
drgało w jej piersi, w gardle; przemogła się jeszcze i powiedziała:
— Proszę zostać...
Na tem ostatniem słowie głos jej się złamał — zostało tylko poruszenie zbielałych warg i
lekkie złudzenie szeptu...
— Zostałem wypędzony i... odchodzę...
— Ja proszę...
— Nie...
— Błagam!
— Zostaję...
Powróciła na dawne swe miejsce i wtuliła się jaknajgłębiej mogła w kąt kozetki.
On usiadł naprzeciw niej i począł mówić właściwym sobie dobitnym szeptem.
— Ten listopad! Czy ma pani bodaj pojęcie co to jest noc bezsenna? A — ma pani, tak,
poznaje ją pani dzisiaj... Trwoga o życie ukochanej istoty — o niego... Ale w tej męce pani są i
jasne promienie, jest nadzieja, a gdzie jest chociaż jeden błysk jej, tam niema rozpaczy... tej
prawdziwej... tej bez ratunku! Tej, która każdą noc człowieka zmienia w istną krwawicę
ogrójcową... Nachyla się nad nim nieubłagana jak przeznaczenie, i pyta: Poco żyjesz nędzarzu ? Są
ludzie, którym nigdy nie wolno... ani na chwilę śnić o tej bajce co się szczęściem nazywa, bo sami
sobie piekło stworzą... Bo obłęd ich jakiś opęta, i wśród drwin, szyderstwa, chłostani pogardą,
zabłoceni poniżeniem pójdą za tą bajką... Tacy ludzie to przeklęte paryasy losu, takim człowiekiem
ja jestem...
— A moim snem, moją bajką, mojem zatraceniem... kto był?...
— Wiedziałem dobrze, że jestem wykrzywionym rudym potworem, wiedziałem, żem
wyszedł z gminu, gorzej jeszcze, bo i w gminie ludzie miewają rodziców, a ja jestem synem
kobiety, tyle tylko wiem... bo do ojcostwa nikt się przyznać nie chciał... Bo ja...
Urwał i zamilkł.
W głuchej ciszy rozlegał się głośny, przyśpieszony oddech jej...
Gdy pierwszy raz — pamięta pani? — zdradziłem przypadkiem moje uczucie dla ciebie,
pani tę nieskończoną śmieszność obwieściłaś wszystkim, ja zdobyłem się odrazu na tyle siły, że
śmiałem się wraz z innymi... byłem dowcipny... robiłem nawet pocieszne miny, ku ogólnej radości,
chwytałem się za piersi i t. d. Jednem słowem udawałem, że udaję.
- I to trwało lata... lata... W tę komedyę wszyscy wierzyli; Pani jedna wiedziałaś, że to jest
podwójna komedya...
W dniu zaręczyn pani jeden z kuzynów jej, bardzo ładny człowiek, "skrojony na miarę
krawca" raczył mię spostrzedz; zbliżył się więc i chcąc sobie urządzić zwykłe widowisko ze mnie,
zapytał:
— I cóż? Doktór nieszczęśliwy dzisiaj — co?
— Pierwszy raz wypadłem z roli i musiałem dziwnie popatrzeć na niego, bo zbladł... Ale
natychmiast opanowałem się i udałem szczery śmiech, on się także roześmiał... Był dobry, jak
wszyscy głupcy... X
— Doskonały aktor z doktora — zawołało — I nie miał pojęcia jak słusznie ta pochwała
należała mi się!
— Spostrzegłem panią... Cała w gładkiej nie zepsutej żadną ozdobą bieli przeszłaś tuż koło
mnie, otarłaś się o moje ramię, ale nie raczyłaś spojrzeć... Twarz miałaś bladą, wzruszoną, oczy
jakby zamglone do połowy nakryte rzęsami...
— Znikłaś już, a ja jeszcze patrzałem... jeszcze widziałem!
— Aż zbudził mię głośny śmiech. Spostrzeżono to moje zapatrzenie się na panią i wzięto je
znowu za komedyę...
Śmiałem się z nimi. — Do jakich heroizmów doprowadzić nas może ta, tak zwana, próżność
męska!
— ktoś zaproponował żebym zagrał. Przystałem. Oni poszli za mną.
W chwili, gdym siadał, gdym kładł ręce na klawiszach, byłem zupełnie wyczerpany
duchowo; wola odmówiła mi posłuszeństwa. Nie chciałem się dłużej ukrywać...
Płynęły szkarłatne strugi; te męczarnie daremnych pożądań, które bezsenne noce moje
wypełniały, krzywda moja cała.. przekleństwo... zatracenie... sieroctwo bezdomne...
— Pokój, w którym grałem, zaczął się zwolna zapełniać, przybywali inni i pani weszłaś...
Wszyscy weseli...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin