1985-12 - Czołgi pod Mokrą.pdf

(573 KB) Pobierz
346481724 UNPDF
Stanisław Pokorny
CZOŁGI POD MOKRĄ
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1985
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
346481724.001.png
Pierwsze bojowe zadanie
W powietrzu panowała złowroga cisza jak przed burzą. Pod wiejską szkołę w Brzeźnicy Nowej zajechał
wojskowy motocykl. Z kosza wyszedł młody kapitan.
— Ukryjcie motor pod drzewami i czekajcie na mój powrót — rzucił kierowcy.
— Tak jest, panie kapitanie!
Od piaszczystego traktu do szkolnego budynku przypominającegodworek prowadziła wysadzanabzami
alejka.
— Pan kapitan do kogo? — zapytał stojący w furtce żandarm.
— Od „Adama” do pułkownika Filipowicza — wyjaśnił kapitan, okazując jednocześnie legitymację.
— Proszę — odpowiedział żandarm salutując.
„Adam” to kryptonim dowódcy armii „Łódź”, natomiast pułkownik dyplomowany Julian Filipowicz był
dowódcą Wołyńskiej Brygady Kawalerii.
Brygadę zmobilizowano w trybie alarmowym w połowie sierpnia na dalekim żyznym Wołyniu, skąd
transportami kolejowymi przybyła w dniach od 16 do 17 sierpnia do Radomska. Po wyładowaniu 19 pułku
ułanów podpułkownika Józefa Pętkowskiego, 21 pułk ułanów Kazimierza de Rostwo-Suskiego, 2 pułk
strzelców konnych podpułkownika Józefa Mularczyka i 2 dywizjon artylerii konnej podpułkownika Jana
Kamińskiego przemaszerowały w rejon Brzeźnicy Nowej, zajmując kwatery w pobliskich wioskach.
Do jednostek wchodzących etatowo w skład brygady w okresie pokojowym doszły jednostki
przewidziane w etatach wojennych. Były to: 21 dywizjon pancerny, zmobilizowany przez 12 batalion
pancerny w Łucku, w składzie: szwadron czołgów rozpoznawczych TKS – dowódca porucznik Marian
Kozieracki, szwadron samochodów pancernych wz. 34 – dowódca kapitan Józef Żymierski. Dywizjonem
dowodził major Stanisław Gliński. Czołgi rozpoznawcze TKS , zwane popularnie tankietkami, miały słabe
opancerzenie, a jedynym ich uzbrojeniem był karabin maszynowy. Nie przedstawiały dużej siły
uderzeniowej i mogły być używane wyłącznie do celów rozpoznawczych. Wartość bojowa samochodów
pancernych wz. 34 była niewielka.
Jedenasty batalion strzelców podpułkownika Władysława Warchoła zmobilizowano w 13 dywizji
piechoty. Ten batalion miał wzmacniać siłę uderzeniową Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Jego wyposażenie
było gorsze niż normalnych batalionów piechoty.
Obie te jednostki przybyły do Radomska kilka dni później. Wszyscy czuli wtedy, że musi coś nastąpić,
że nie będą to zwykłe manewry. Pułkownik Filipowicz meldując się u generała Rómlla dowiedział się, że
oczekują go ważne i trudne zadania. Brygada została wznocniona 12 pułkiem ułanów podpułkownika
Andrzeja Kuczka z Kresowej Brygady Kawalerii, 4 batalionem piechoty z 84 pułku strzelców poleskich
majora Wacława Sokola oraz 53 pociągiem pancernym kapitana Mieczysława Malinowkiego.
Gdyby nie artyleria, zresztą mała liczebnie, można byłoby ją uważać za słabą dwubrygadową dywizję
artylerii.
Rozkaz przywieziony ze sztabu armii wskazywał, że sytuacja jest niezwykła.
Pułkownik Filipowicz przebywał w jednej ze szkolnych klas, zamienionej teraz na kwaterę dowódcy
brygady. Unosił się tu charakterystyczny zapach pyłochłonu. Na białej ścianie wisiał orzeł i portrety
dostojników państwowych, a na czarnej szkolnej tablicy widniało wypisane kulfonami i nie starte: „Witajcie
wakacje”.
Kapitan podał pułkownikowi kilkustronicowy rozkaz. Dowódca brugady rozłożył go i czytał w
milczeniu.
— Ogólny rozkaz operacyjny numer jeden — powiedział półszeptem jakby do siebie.
Czytał długo i uważnie, analizując każde słowo. Skończył, wygładził maszynopis i wręczając szefowi
sztabu, majorowi Wilhelmowi Lewickiemu, powiedział:
— To już jakby wojna, panie majorze. Czasu mało, wszystkim się śpieszy.
Najbardziej interesujący obu sztabowych oficerów punkt rozkazu „Zadania wielkich jednostek:
Wołyńska Brygada Kawalerii”, brzmiał: „Wysunąć się do rejonu Miedzno—Ostrowy i być w gotowości do
stawienia oporu na skraju lasów północ Kłobuck, wschód Łobodno. Pod naporem bardzo przeważających sił
nieprzyjaciela walczyć wstrzymująco w kierunku na Brzeźnica Nowa. Przewidzieć możliwość wykonania
zwrotu zaczepnego w kierunku Działoszyn z 30 DP na Kłobuck (baon Obrony Narodowej). Czas wyruszenia
obliczyć tak, by siły główne osiągnęły rejon przeznaczenia do godziny 24.00 31 sierpnia br. Rozpoznanie
prowadzić w swoich pasach do granicy państwa”.
Dalej, w punkcie 6 tegoż rozkazu: „WBK nawiąże łączność ze strażnicą graniczną na swym przedpolu
wprost na Krzepice i za pośrednictwem oddziałów 7 DP”.
Na wykonanie rozkazu operacyjnego dowódcy armii czasu było już niewiele. Szef sztabu brygady w
godzinach popołudniowych 30 sierpnia zarządził odprawę dowódców pułków i samodzielnych oddziałów, na
której pułkownik Filipowicz miał podać zadanie, myśl przewodnią i zamiar. Dowództwo Wołyńskiej
Brygady Kawalerii przeniosło się do miejscowości Ostrowy.
Dalej rozkazy popłynęły w dół do dowódców szwadronów, kompanii i baterii.
Trzecia bateria przygotowuje się do walki
W tym czasie byłem oficerem ogniowym 3 baterii 2 daku w stopniu porucznika. Baterią dowodził
porucznik Kazimierz Wakalski, a plutonami podlegającymi bezpośrednio mnie: podporucznik Wiktor
Bagiński i plutonowy podchorąży rezerwy Zdzisław Pourbaix. Zakwaterowaliśmy we wsi Barbarówka.
Przez kilka dni wykonywaliśmy coś, co można by nazwać ostatnim szlifem. Jeszcze w Dubnie dla
uzupełnienia stanów baterii otrzymaliśmy sporą liczbą powołanych do służby rezerwistów. W większości
byli to żołnierze zwolnieni do cywila niedawno — rok temu lub dwa lata. Po włożeniu mobilizacyjnych
mundurów z miejsca poczuli się żołnierzami i nie mieliśmy z nimi kłopotów. Gorzej było z końmi
zarekwirowanymi w wołyńskich wioskach i majątkach. Nie umiały chodzić w artyleryjskich zaprzęgach ani
też pod siodłem. A przecież w artylerii konnej były one jedynym środkiem transportu. One ciągnęły armaty i
jaszcze, na nich jeździła obsługa, zwiad i dowódy. „Musztrę cywilnych” koni zaczęliśmy jeszcze w Dubnie,
gdzie stał nasz dywizjon, a kontynuowaliśmy po przybyciu do Barbarówki. Poza tym należało dopasowywać
uprząż artyleryjską, by nie obcierała skóry nieprzywykłych do niej zaprzęgowych koni.
Do 30 sierpnia czynności te zostały zakończone i bateria przedstawiała pełną wartość bojową. Tego
dnia, jak zwykle przed wieczorem, porucznik Wakalski udał się na odprawę do dowódcy dywizjonu. Po
powrocie wezwał do siebie oficerów baterii.
— Proszę panów — zaczął służbowo — dowódca dywizjonu zarządził pogotowie marszowe. Przed
zachodem słońca nastąpi wymarsz w rejon Kłobucka.
Gotowość osiągnięto w tempie alarmowym. Jeszcze złota tarcza słoneczna nie schowała się za
horyzont, a na wiejskim szerokim trakcie stał 2 dak w długiej kolumnie. Na czele dowódca podpułkownik
Jan Kamiński ze zwiadem dywizjonowym: adiutant kapitan Józef Stojewski-Rybczyński, oficer zwiadowczy
porucznik Franciszek Morawski, oficer obserwacyjny podporucznik Andrzej Komornicki, oficer łączności
porucznik Mieczysław Ostrowski i oficer łącznikowy podporucznik Piotr Sumiński. Za zwiadem ustawiły się
baterie: „gniada” (od maści koni) kapitana Mieczysława Sokołowskiego, „kasztanów” kapitana Ryszarda
Kaweckiego i nasza, „kara”. Za dowódcą baterii stał zwiad z oficerem zwiadowczym, podchorążym
ogniomistrzem Tadeuszem Wójcickim. Kolumnę zamykali szef naszej baterii, starszy ogniomistrz Stanisław
Szymanik i podoficer zaprzęgowy plutonowy Pędziszewski.
Za nami kolumna amunicyjna dywizjonu pod dowództwem podporucznika Wacława Bielawskiego —
24 jaszcze i 50 wozów, 270 koni i tabor bagażowy. Za nim wozy sanitarne z lekarzem podporucznikiem
Stanisławem Postułą i lekarzem weterynarii kapitanem Rudolfem Kurczabem oraz oficerem broni
podporucznikiem Kazimierzem Andruszewskim.
Za nimi ustawiły się tabory bojowe i bagażowe. Dywizjon w pełnym składzie bojowym zobaczyłem
chyba pierwszy raz, a na pewno ostatni. Od następnego bowiem dnia ubywało ludzi, koni i sprzętu, a
uzupełnienie nie dochodziło. Jednostki wojskowe, które widywało się na przedwojennych defiladach i
świętach państwowych, nie przypominały tych na etacie wojennym. W artylerii konnej w czasie uroczystości
nosiliśmy rogatywki z czarnym otokiem, a na kołnierzach mundurów, podobnie jak w kawalerii, proporczyki
o barwach czarno-czerwonych. Dywizjon miał własny sztandar z pocztem trębaczy, a każda bateria
proporczyk. Tak występowaliśmy na defiladach w Dubnie przyjmowanych przez starostę, burmistrza miasta
i komendanta garnizonu podpułkownika Franciszka Kubickiego, dowódcę stacjonującego w tym garnizonie
43 pułku strzelców bajońskich. Teraz dywizjon nie miał tego umundurowania. Rogatywki zostały zastąpione
hełmami bojowymi francuskiego wzoru. Zniknęły barwne proporczyki na polowych mundurach. Fanfary
zostały w garnizonie, a sztandar 30 sierpnia podpułkownik Kamiński rozkazał wysłać do ośrodka
zapasowego w Zamościu. Niestety, w czasie wojennej zawieruchy zaginął i nie zdobi dzisiaj sali
sztandarowej Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
Dowódca dywizjonu podniósł w górę prawą rękę za nim kolejno dowódcy baterii. Oznaczało to:
— Uwaga!
Ręce energicznie opuszczano w dół, co oznaczało:
— Stępem marsz!
Od granicy dzieliła nas odległość około 50 km, a za nią stali Niemcy.
Szybko zapadła noc. Posuwaliśmy się wolno piaszczystymi drogami, mijając zaciemnione i uśpione
wioski. Gdy słońce już stało wysoko, padła od czoła komenda:
— Dowódcy baterii ze zwiadami naprzód!
Znaczyło to, że dowódca dywizjonu z dowódcami baterii udaje się w teren, aby wybrać stanowiska
ogniowe i punkty obserwacyjne. W tym czasie linia ogniowa dywizjonu, to jest działa i jaszcze, pod
dowództwem oficerów ogniowych, miały zająć stanowiska wyczekiwania. Zatrzymaliśmy się w małej
wiosce, gdzie było kilka nędznych chałup. O ukryciu w niej 12 dział, 36 jaszczy, wozów oraz setek koni nie
mogło być mowy. Najbliższy las znajdował się po wschodniej stronie toru kolejowego biegnącego do
Działoszyna, w odległości kilku kilometrów. Kłusem ruszyliśmy w jego kierunku. Po kilku minutach
zagłębiliśmy się we wnętrzu lasu, zostawiając na skraju łącznika, mającego wskazać drogę zwiadowcy
jadącemu do nas z rozkazami od dowódcy baterii.
Gdy wjeżdżaliśmy do lasu, na bardzo dużej wysokości, przemknął po niebie połyskujący w słońcu
samolot.
Zapach drzew, wilgoć i spokój dawały wszystkim upragniony odpoczynek, odprężenie nerwowe. Cisza,
głęboka cisza, która poprzedza zawsze jakieś wielkie wydarzenie, od czasu do czasu przerywana była
nagłym krzykiem ptaków, w którym wyczuwało się, a może tak nam się wydawało, nutę niepokoju.
Zatrzymałem baterię na leśnym dukcie i podałem komendę:
— Z koni! Popuścić popręgi.
Ludzie byli zmęczeni, ale na pełny odpoczynek nie mogłem zezwolić. Lada moment mógł przybyć
zwiadowca od dowódcy baterii. Szef baterii i podoficer zaprzęgowy rzucali krótkie rozkazy:
— Nie odchodzić daleko w las! Nie palić ognia!
— Podrzucić koniom siana!
Byłem wraz z dowódcami plutonów i podoficerami funkcyjnymi odpowiedzialny za to, co się dzieje u
nas na stanowisku wyczekiwania, ponieważ dowódca baterii znajdował się w przodzie – wybierał
stanowisko ogniowe i punkt obserwacyjny. Kanonierzy, korzystając z wolnej chwili, raczyli się kawałkami
wczorajszego chleba, zwanego popularnie komiśniakiem.
Na sąsiedniej przesiece zatrzymała się 1 bateria pod dowództwem oficera ogniowego podporucznika
Witolda Gedroycia z dowódcami plutonów: podporucznikiem Konstantym Campioni i podporucznikiem
Stanisławem Pollerem. Nieco dalej 2 bateria z oficerem ogniowym podporucznikiem Stefanem
Radzikowskim i dowódcami plutonów: podporucznikiem Kamilem Pourbaix i podporucznikiem Orłowskim.
Dzień był upalny. Unoszący się z drogi kurz osiadł grubą warstwą na ludziach i koniach. Gniade,
kasztany i kare pod warstwą kurzu stawały się bułane. Obsługa i jezdni wyglądali jak Mulaci, twarze
przybrały kolor popielaty, przecinany jedynie strużkami potu wyciekającego spod hełmów. Minęła godzina.
Nagle od strony przejazdu pod torem kolejowym usłyszano tętent galopujących koni. To przygnali
zwiadowcy przysłani od dowódców baterii do oficerów ogniowych z rozkazem zajęcia stanowisk.
— Mam zaprowadzić baterię na stanowisko! — zameldował kanonier ze zwiadu naszej baterii.
— Do koni! — rozkazałem — Podciągnąć popręgi!
Kanonierzy i podoficerowie sprawnie wykonali komendę. Chwilę odczekałem, po czym podałem:
— Przygotowanie do boju!
Kanonierzy obsługi rzucili się do dział. Zniknęły z luf i z zamków kaptury, ze skórzanych futerałów
wyciągnęli przyrządy celownicze. Bateria była gotowa do boju.
— Do wsiadania! Na koń! — rozkazałem.
Bardzo sprawnie i szybko kanonierzy znaleźli się w siodłach. Ruszyliśmy na razie stępa. Po wyjeździe z
przesieki dałem znak przejścia w kłus. Jeszcze kilometr jazdy leśnym traktem, potem minęliśmy przepust
pod torem kolejowym i wjechaliśmy na dużą polanę Mokra. Teren lekko wznosił się aż do drogi łączącej
Kłobuck z Działoszynem przez Zawady. Z lewej strony widać było wioskę Mokra III, na wprost znajdowała
się Mokra II i w prawo, w dole, w odległości około dwóch kilometrów, w dolinie, leżała Mokra I. Tę ostatnią
widzieliśmy wyraźnie na tle lasu. Na polanie rosły kępy krzaków i rzadko stojące wysokie drzewa.
Zabudowania kryły się w sadach okolonych płotami. Częściowe zadrzewienie terenu dawało możliwość
ukrycia się. Skręciliśmy w lewo. Tam, w rejonie leśniczówki, znajdowało się stanowisko ogniowe naszej
baterii.
Gdy byłem młodym kadetem, marzyłem o służbie w konnej artylerii. W wyobraźni przywoływałem w
pamięci postać generała Bema. Galopem zajeżdżałem na stanwisko ogniowe, by pod nieprzyjacielskim
ogniem odprzodkować armaty i plunąć kartaczami na wroga. Rzeczywistość okazała się zgoła inna,
nieromantyczna.
Na razie galopowaliśmy i nikt do nas nie strzelał. Zatrzymałem baterię przed leśniczówką.
— Tu jest stanowisko ogniowe — zameldował zwiadowca. — Kierunek dozoru: Brzezinki —
rozwidlenie dróg.
Wyciągnąłem mapę i porównałem ją z terenem. Po chwili byłem zorientowany.
— Gdzie znajduje się rejon punktów obserwacyjnych? — zapytałem zwiadowcy.
— Wieś Dąbrówka — odpowiedział.
— Dobrze. Możecie wracać na punkt obserwacyjny i zameldować, że bateria znajduje się na stanowisku
ogniowym.
Zwiadowca spiął konia ostrogami i ruszył w kierunku wsi Mokra III. Dałem rozkaz do odprzodkowania.
Plutonowy Pędziszewski zabrał przodki i odprowadził je za tor kolejowy. Będą tam stały do momentu, gdy
trzeba będzie zmienić stanowisko ogniowe. We wsi Mokra II ustawiała swe działa w sadzie gospodarza
Kocemby 1 bateria. Bardzo blisko nas, we wsi Mokra III, w obejściu gospodarza Sekuły, ustawiła się 2
bateria.
Przystąpiłem do wykonywania regulaminowych czynności przy zajmowaniu stanowiska ogniowego.
Czasu było sporo, nikt nas nie poganiał i nie strzelał. Zresztą robiło się te rzeczy automatycznie.
Wielokrotnie przerabialiśmy je na poligonie lub na placu ćwiczeń w garnizonie. Wraz z dowódcami
plutonów i działonowymi wybierałem stanowiska dla każdego działa. W baterii było ich cztery.
Wyprodukowane zostały w Petersburgu w Zakładach Putiłowskich pod nazwą armata wz. 02 na początku
naszego stulecia. Stanowiły podstawę uzbrojenia rosyjskiej artylerii lekkiej. Część z nich po przeróżnych
wojennych perypetiach znalazła się w arsenale odrodzonego państwa polskiego. Polska artyleria
przestawiała się wówczas na sprzęt francuski, w artylerii lekkiej znalazły się armaty wz. 97 o kalibrze 75
mm. Tymczasem armata 02 miała kaliber 3 cale. Ze względu na brak amunicji tego kalibru, trzycalówki
przez kilka lat stały nie wykorzystane w zbrojowniach. W roku 1926 metodą tzw. Koszulkowania
przekalibrowano je na 75 mm i nazwano „armata wz. 02/26”. Uzbrojono w nie baterie konne i plutony
artylerii piechoty. Lubiliśmy je – były szybkostrzelne, nie miały dużego rozrzutu, proste w obsłudze,
świetnie nadawały siędo szybkiej jazdy w terenie. Żartobliwie nazywaliśmy je „prawosławnymi”. A poza
tym, moim zdaniem, miały ładniejszą sylwetkę od francuskich siedemdziesiątekpiątek.
Armaty należało ustawiać w odstępach dwudziestometrowych tak, aby osie luf były równoległe. W
języku artyleryjskim nazywało się to snopem, a oś lufy pierwszego działa (prawego) musiała przechodzić
przez dozór, którym w tym wypadku było podane przez zwiadowcę skrzyżowanie dróg we wsi Brzezinki.
Wykonanie tych czynności umożliwiało prowadzenie pośredniego ognia, należało to do mnie jako oficera
ogniowego. Robiło się to za pomocą mapy, kątomierza bateryjnego i przyrządów celowniczych. Po
wyznaczeniu stanowiska dla dział obsługa zabrała się do wykonania działobitni. Tak się nazywały
wyrównane miejsca dla armat i jaszczy. Potem wtaczano na nie sprzęt maskując gałęziami, kawałkami
płotów lub siatkami maskowniczymi. W tym czasie dróżyna OPL przygotowywała stanowiska dla drugiego
naszego środka ogniowego – gniazd karabinów maszynowych typu Hotchkiss o kalibrze 8 mm. Do nich
jakoś nie mieliśmy zaufania. Strzelały wolno i zacinały się. Ich zadaniem poza OPL była bezpośrednia
obrona stanowisk baterii. Spodziewaliśmy się, że skuteczną obronę przeciwlotniczą zapewni nam nasze
lotnictwo myśliwskie. Hotchkissy ustawiało się na podstawach, wokół których obsługa kopała rów w
kształcie koła głębokości około pół metra. Pozwalało to na strzelanie do celów powietrznych i naziemnych.
Ledwo obsługa zamaskowała stanowiska, z punktu obserwacyjnego nadciągnęli telefoniści.
Linie telefoniczne były wówczas w armii polskiej podstawowym środkiem łączności na polu walki. W
baterii najważniejsza była tzw. linia ogniowa łącząca stanowiska ogniowe z punktem obserwacyjnym.
Bateria mogła strzelać tylko wtedy, gdy linia telefoniczna sprawnie działała. Uszkodzenie jej lub
wyeliminowanie uniemożliwiało prowadzenie pośredniego ognia. Bezpośrednią linię ogniową między
stanowiskami baterii a punktem obserwacyjnym budowali telefoniści bateryjni. Natomiast linię do centrali
telefonicznej wykonywali telefoniści z plutonu dywizjonowego. Zapewniała ona połączenie z dowódcą
dywizjonu i pozostałymi bateriami. Jeszcze raz sprawdziłem stan gotowości baterii, po czym połączyłem się
z naszym dowódcą.
— Tu porucznik Pokorny. Bateria gotowa.
— Dziękuję. Proszę wziąć mapę, objaśnię położenie na przedpolu.
— Tak jest! Słucham.
— Nasz dywizjon otrzymał jako główne zadanie wsparcie ogniowe dwudziestego pierwszego pułku
ułanów, zajmującego pozycje obronne po zachodniej stronie lasu Grodzisko i wejścia na polanę wsi Mokra
jeden, dwa, trzy, oraz czwartego batalionu osiemdziesiątego czwartego pułku strzelców poleskich, który ma
zająć pozycje w lewo od dwudziestego pierwszego pułku ułanów do miejscowości Brody-Malina.
Trzy baterie na mniej więcej dwa bataliony (pułk kawalerii po spieszeniu przedstawiał wartość
batalionu piechoty) to nie jest mało — pomyślałem. Ale co z resztą brygady?
Dowódca baterii odgadł moją myśl, bo ciągnął dalej:
— Dziewiętnasty pułk ułanów organizuje obronę na prawym skrzydle brygady w rejonie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin