1985-09 - Z ćwiczeń do boju.PDF

(420 KB) Pobierz
566236502 UNPDF
Bolesław Jagielski
Z ĆWICZEŃ DO BOJU
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1985
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
566236502.001.png
Lejtnant Piotr Nieczajew...
Niewiele powie to nazwisko nawet zawodowemu historykowi wojskowości, przed którym II wojna
światowa nie ma tajemnic. Zauważy co najwyżej, że jest on najmłodszy stopniem spośród radzieckich
wojskowych, którym na ziemiach polskich wzniesiono pomniki.
To prawda, Iwan Koniew, który dzięki mistrzowskiemu manewrowi swych wojsk ocalił Kraków, był
generałem, awansowanym później do stopnia marszałka Związku Radzieckiego. Wasilij Skopenko,
wyzwoliciel Sandomierza, gdzie spoczywa zgodnie ze swym życzeniem wyrażonym przed śmiercią, która
spotkała go nad Odrą, był pułkownikiem. Oleg Matwiejew, pilot-instruktor z 1 pułku lotnictwa myśliwskiego
„Warszawa”, poległy śmiercią lotnika koło Piły — kapitanem.
... W przeszło tysiącletniej historii Przemyśla, bo właśnie w tym mieście wznosi się pomnik-obelisk z
nazwiskiem lejtnanta Nieczajewa wyrytym w kamieniu, okazji do zdobycia sławy nie brakowało.
W końcu XVIII wieku gościł tu dwukrotnie austriacki cesarz Józef II, przyczyniając się do wykupienia
Przemyśla z rąk prywatnychi i nadania mu ponownie statusu wolnego miasta — odnotowano ten fakt jedynie
na papierze, który trafił do archiwum.
W 1809 roku otarł się o Przemyśl książę Józef Poniatowski na czele wojsk polskich, biorących udział
po stronie Francuzów w wojnie austriacko-francuskiej; nie na długo jednak zaświtała wówczas jutrzenka
swobody mieszkańcom ziemi przemyskiej i całej Galicji, pozostającej pod zaborem austriackim, pewnie
dlatego i „księcia Pepi” nie ma wśród uhonorowanych przez przemyślan.
Być może liczyli — jeśli nie na pomnik, to przynajmniej na wdzięczność potomnych — uczestnicy
spisku z 1840 roku, mającego na celu porwanie, podczas przejazdu przez Przemyśl, austriackiego
arcyksięcia Franciszka Karola i wywołanie zbrojnego powstania. Niestety, zostali zdradzeni i zapłacili za tę
próbę wybicia się na niepodległość ciężkim więzieniem w twierdzach Spielbergu, Kufsteinu i
Theresienstadtu, gdzie warunki życia równały się śmierci, tyle że powolnej.
Wkrótce potem zaczęto wznosić twierdzę również w Przemyślu. Miała zabezpieczyć drogi i szlaki
kolejowe, krzyżujące się w Bramie Przemyskiej, a prowadzące w kierunku przełęczy karpackich na
Węgrzech i po części w kierunku zachodnim na Śląsk. Po wybuchu I światowej była ona — po twierdzy w
Antwerpii — największa w Europie. Oblegali ją dwukrotnie żołnierze wojsk rosyjskich, za drugim razem z
powodzeniem (z braku żywności została poddana), co pozwoliło 3 kwietnia 1915 roku zwiedzić jej forty
carowi Mikołajowi II — żaden to jednak dla Przemyśla tytuł do chwały, tym bardziej że w kilka miesięcy
później znów znalazła się ona w rękach austro-węgierskich.
Nie sposób nie odnotować powstania w Przemyślu w listopadzie 1918 roku jednej z pierwszych na
ziemiach polskich Rad Robotniczo-Żołnierskich i utworzenia Republiki Przemyskiej z własnym rządem
koalicyjnym, jednakże z czasem i to poszło w zapomnienie.
W chwili wybuchu II wojny światowej Przemyśl pełnił rolę ośrodka administracyjno-wojskowego, ale
już nie był miastem-twierdzą, gdyż forty zostały w znacznej części rozebrane. Stacjonowało w nim
dowództwo X okręgu korpusu, którego wojska, wysłane przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy na front
południowo-zachodni, w niewiele dni potem, zdziesiątkowane i zdrożone, wycofywały się przez Przemyśl
na nowe, ostatnie już, miejsce koncentracji w rejonie Lwowa, pozostawiając obronę miasta nad Sanem
załodze liczącej siedem batalionów piechoty, wzmocnionych artylerią. Począwszy od dnia 11 września,
kiedy to Polacy odparli atak niemieckiego oddziału rozpoznawczego, nieprzyjaciel rozpoczął systematyczne
ostrzeliwanie centrum miasta ogniem dział. Po trzech dniach, rankiem 14 września, Niemcy zajęli Zasanie,
zaś o godz. 15.00, po silnym przygotowaniu artyleryjskim, sforsowali San na zachód od miasta i opanowali
jego część południową, gdzie zostali zatrzymani. Wieczorem tego samego dnia na rozkaz dowódcy Frontu
Południowego gen. Kazimierza Sosnkowskiego załoga Przemyśla wycofała się w kierunku Medyki.
Postawione jej zadanie powstrzymania Niemców, by mogła dojść do skutku koncentracja wycofujących się
jednostek polskich w rejonie Lwowa, zostało wykonane. Niemała w tym zasługa podpułkownika Jana
Matuszka, uczynionego dowódcą tej załogi niemal w przeddzień nadejścia wojsk niemieckich.
Po raz drugi w ciągu niedługiego czasu to samo miasto stało się terenem walk w czerwcu 1941 roku,
podczas których na tytuł do sławy — a na wzniesionym po wojnie obelisku na miejsce dla swojego nazwiska
— zasłużył właśnie lejtnant Piotr Nieczajew.
NIESPOKOJNA GRANICA
Gąszcz, gąszcz, gąszcz dokoła... Ale nie drzew, lecz trzcin, wysokich na kilka metrów, stanowiących
ostoję tygrysów i lampartów. Człowiek, żeby móc się w nim poruszać, musiał wycinać ścieżki, na których
nietrudno było o spotkanie z owymi dzikimi bestiami. Tak w każdym razie działo się nad Amu-Darią, w
górnym biegu nazywaną „Besz-Kapa”, co znaczyło „Pięć rękawów” lub „Pięć rzek”. W takiej scenerii, po
ukończeniu szkoły oficerskiej, rozpoczynał swą zawodową służbę wojskową na granicy radziecko-afgańskiej
młodszy lejtnant Piotr Nieczajew.
Ale nie tylko w takiej. Nie na całej bowiem długości granica ta biegła wzdłuż rzeki. Na innych
odcinkach miała ona charakter bardziej symboliczny niż faktyczny, bowiem słupów granicznych nie
stawiano, a jeśli próbowano to uczynić, szybko zasypywał je piasek. Wybór miejsca na strażnicę uzależniony
był przede wszystkim od istnienia studni lub choćby nadziei na dokopanie się do wody. Stąd brały się
odchylenia od linii granicy państwowej — pas między radzieckimi a afgańskimi strażnicami, przez nikogo
nie strzeżony, sięgał niekiedy setek kilometrów.
W latach, gdy trafił tam Nieczajew, nie było już basmaczy, zaciekłych przeciwników młodej władzy
radzieckiej, operujących z terytorium Afganistanu lub Iranu, którzy nie ograniczali się do aktów terroru, lecz
także zmuszali ludność do emigracji, przeprowadzając ją przez granicę. Skończyli z nimi pogranicznicy-
-czekiści w latach trzydziestych.
Nadal jednak trzeba było walczyć z przemytnikami. W klimacie strefy Kara-Kum, charakteryzującym
się nagłymi zmianami pogody, zadanie to nie należało do łatwych. W każdej chwili mogła zerwać się burza
piaskowa, nadciągająca z ogromną prędkością i siłą zwykle od strony Afganistanu. Wzniecany przez nią
gęsty, żółty pył dławił i oślepiał. Nie bez powodu każdy pogranicznik był wyposażony w ochronne okulary.
Poważne zagrożenie stanowiły również powodzie, występujące zwykle w lipcu, gdy w górach, w których
biorą początek rzeki środkowej Azji, gwałtownie taje śnieg. Przeprawić się wówczas przez te rzeki, szerokie
na kilkaset metrów, można tylko na tratwach, z bronią i zwiniętym w węzeł mundurem w rękach.
Nieczajew był oficerem do spraw szkolenia ogniowego w oddziale Wojsk Ochrony Pogranicza,
stacjonującym w Kerkach. Jeździł od strażnicy do strażnicy, konno lub na wielbłądzie, sprawdzając
umiejętności strzeleckie ich załóg. Takie sprawdziany nie wystarczały, trzeba było również przeprowadzać
treningi. Postrzelał sobie wówczas do syta, nie odmawiając też udziału w polowaniach, urządzanych na
prośbę mieszkańców kyszłaków, gdy zbytnio dawały im się we znaki szkody, wyrządzane przez dziką
zwierzynę.
Przyzwyczaił się już do miejscowych warunków i poznał tajniki służby granicznej w tym rejonie —
wiedział, jak uchronić się przed ukąszeniami skorpionów i jak się zachować przy spotkaniu oko w oko z
tygrysem — gdy poprzez Sztab Okręgu w Taszkiencie otrzymał skierowanie do Okręgu Wojsk Ochrony
Pogranicza w Charkowie, a stamtąd do Przemyśla...
*
Przenoszenie na zachodnią granicę takich jak Nieczajew — młodych, lecz już zahartowanych w służbie
oficerów — mogło oznaczać tylko jedno: że właśnie ta granica staje się teraz najważniejsza.
Przemyśl, do którego trafił wraz z kilkoma rówieśnikami, musiał zrobić na nim niemałe wrażenie.
Żadnego porównania z ni to miasteczkami, ni to kyszłakami, najczęściej spotykanymi w Turkmeńskiej SSR,
chyba żeby porównać z Przemyślem jej stolicę — Taszkient.
Imponująco prezentowały się tutejsze koszary z czworobokiem kilkupiętrowych bloków ze spadzistymi
dachami, krytymi czerwoną dachówką. Widać było jednak po nich, że niejednokrotnie przechodziły z rąk do
rąk. Podczas I wojny światowej Austriaków wyparli z nich na krótko Rosjanie, od Austriaków przejęli je na
dwadzieścia lat Polacy, po wybuchu II wojny światowej zostały zdobyte — wraz z całym miastem — przez
Niemców, którzy przekazali je następnie żołnierzom radzieckim.
Z polskiej wojny obronnej 1939 roku miasto wyszło stosunkowo mało zniszczone. Gdy ustały działania
wojenne, podzielono je wzdłuż linii Sanu na część niemiecką, obejmującą Zasanie, i część radziecką,
obejmującą centrum i pozostałe dzielnice.
Stacjonującym w Przemyślu żołnierzom radzieckim mógł się on wydawać nieco egzotyczny, choćby
jako miasto kościołów, ale nie czuli się nim całkiem obco. Wielu miało w mieście swoich pobratymców z
Ukrainy, przeważnie osiadłych przed wiekami. Stanowili mniejszość narodową przynajmniej w samym
Przemyślu, lecz teraz, w związku z włączniem go do obwodu drohobyckiego, wchodzącego w skład
Ukraińskiej SRR, czuli się bardziej niż kiedykolwiek przedtem współgospodarzami miasta. Przemyśl tętnił
życiem, przynajmniej w swej prawobrzeżnej części. Kwitł handel, inna sprawa, że głównie na „czarnym
rynku” rojącym się od przemytników. Przekraczali oni San i z Zasania przenosili do Przemyśla głównie
zapalniczki, zegarki i sacharynę, a zabierali ze sobą kupowane po radzieckiej stronie lekarstwa, tłuszcze,
papierosy i srebrne monety.
Radzieckich pograniczników interesowały nie tyle przenoszone przez nich towary, ile informacje o tym,
co dzieje się po drugiej stronie rzeki. Wiele dowiadywali się na ten temat od przybywających do Przemyśla
zagrożonych aresztowaniami polskich komunistów, socjalistów i ludowców, Polaków ze Śląska, a nawet —
zdarzało się — żołnierzy niemieckich o lewicowych poglądach.
Pogubili się trochę, gdy późną jesienią 1939 roku nastąpił exodus mężczyzn z Przemyśla i okolic,
przeprawiających się przez San z prawego brzegu na lewy, na którym zaczynał się obszar okupowanej
Polski, nazwanej przez Niemców Generalnym Gubernatorstwem. Szybko się jednak wyjaśniło, że dzieje się
tak za sprawą odezwy generała Sikorskiego, stojącego na czele polskiego rządu emigracyjnego, by
ochotniczo zgłaszać się do organizowanego we Francji Wojska Polskiego. Przy okazji dowiedzieli się, jaki
był przebieg kampanii wrześniowej, z której armie polskie wyszły pokonane, ale nie do końca rozbite.
Lejtnant Nieczajew, ciekaw wszystkiego, co działo się w polityce, sięgnął przy tej okazji po mapę
Europy. Prześledził na niej szlak, który przemierzyć musieli Polacy, by w dalekiej Francji na powrót stać się
żołnierzami: wiódł on z Podkarpacia przez Kraków i Tatry, Słowację, Węgry...
— Mołodcy! — skomplementował ich w duchu.
Nie on jeden. Początkową nieufność „ludzi radzieckich” wobec często niezrozumiałych dla nich
zachowań i poczynań Polaków, w miarę jak coraz lepiej poznawali się wzajemnie, zastępował podziw dla
ich woli przeciwstawienia się hitleryzmowi.
Na pozyskaniu zaufania miejscowej ludności szczególnie zależało radzieckim oficerom wywiadu.
Przemyśl, miasto garnizonowe, ze względu na swe strategiczne położenie, ciągle był penetrowany przez
wywiad niemiecki. W tej sytuacji nieodzowne stało się — oprócz wzmożenia czujności na granicy —
utworzenie własnej siatki wywiadowczej po drugiej stronie Sanu.
Wbrew początkowym obawom, że brakować będzie chętnych (na co liczyli Niemcy), udało się
zwerbować i przeszkolić kilka grup współpracowników, złożonych niemal w całości z Polaków,
zamieszkałych w mieście i okolicznych wioskach. Jedną z aktywniejszych była grupa zorganizowana i
kierowana przez Władysława Króla z Tarnawki, wioski położonej nad Sanem na zachód od Przemyśla, w
skład której wchodzili między innymi Franciszek Pękalski i Dymitr Kopko z Bachowa. Po odbyciu
przeszkolenia znaleźli się za Sanem, gdzie pozyskali do współpracy Wojciecha Kurasza z Nienadowej,
Teodora Kosztyła z Łubnej koło Dynowa i kilku innych znajomków. Grupa Władysława Króla utrzymywała
bezpośredni kontakt z oficerem wywiadu granicznego Petrowem z Birczy, a także Katelinkowem i
Nazarowem — funkcjonariuszami placówki granicznej w Brzusce. Zbierała ona wiadomości o strażnicach
nad Sanem w rejonie Krzywczy, Dubiecka i Dynowa, o dyslokacji niemieckich oddziałów w tym rejonie, o
placówkach żandarmerii w przygranicznych miejscowościach oraz o prowadzonej przez Niemców
przebudowie dróg i mostów, mającej na celu przystosowywanie ich do ruchu już nie tylko ciężarówek, ale i
czołgów.
Niektórzy spośród współpracowników wywiadu radzieckiego woleli nie pokazywać się w mieście. Z
nimi to pod osłoną nocy spotykał się w umówionym miejscu, ubrany po cywilnemu, radziecki pogranicznik,
udający wędkarza. Wysłuchiwał, co tamci mają do powiedzenia, dziękował, prosił o kolejne informacje. Na
odchodne wręczał zwykle owinięty w pergamin połeć słoniny, bo czego jak czego, ale „szpeku” Niemcom
zawsze było za mało i znajdujący się pod ich okupacją Polacy musieli obywać się jego smakiem.
Raz jednak udało się jednemu z takich wywiadowców amatorów zrewanżować się swemu wspólnikowi
— zawodowcowi.
— A to dla was coś na ząb — rzekł niespodziewanie, wręczając mu sporej wielkości pstrąga,
wyciągniętego spod koszuli, poprzednio podejrzanie wybrzuszonej. — Nadepnąłem na niego, to i
wyłowiłem.
— I mnie go oddajecie?!
— Złapię sobie w drodze powrotnej drugiego — rzekł. — A tobie, synu, jak już udajesz wędkarza,
wypadałoby mieć jakąś rybkę — zawstydził na koniec pogranicznika.
Wielu z tych Polaków pozostawało długo anonimowymi, jak choćby ów mieszkaniec Zasania,
przesyłający do budynku dawnego starostwa przemyskiego, w którym mieściła się komendantura 92
Oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza, informacje bezcennej wręcz wagi. Czyni to zawsze za pośrednictwem
innej osoby i zawsze z użyciem koperty opatrzonej tajemniczymi literkami „p/g”, którą ów zaufany „ktoś”
wrzucał do specjalnej skrzynki na listy, umocowanej obok wejścia do budynku komendantury. Czy trzeba
było aż deszyfrantów, by ustalić, że owe tajemnicze literki stanowiły po prostu skrót konwencjonalnego
zwrotu „przez grzeczność”?
— Ci Polacy... — kręcił głową szef wywiadowców-pograniczników. — Wciąż tylko konwenanse im w
głowie...
Ale to było nic w porównaniu z późniejszym ustaleniem, że nadawcą tych informacji (sprawdzono także
ich wiarygodność) jest były oficer Wojska Polskiego, komendant obwodu Związku Walki Zbrojnej. Trudno
uwierzyć, że Feliks Pikulski — „Sęp” — bo takie nazwisko i pseudonim nosił ów polski patriota — czynił to
jedynie „przez grzeczność”, ale nadal korzystano z danych, które przekazywał na stronę radziecką.
Regularnie co dwa tygodnie przekraczał San, udając przemytnika, mieszkaniec Zasania Władysław
Hołod, noszący pseudonim „Bojko” — chyba dla przypomnienia, że niegdyś na tych ziemiach zamieszkiwał
szczep Bojków. Spotykał się on z oficerem wywiadu granicznego Ziminowem.
Być może wyda się to niezbyt poważne, ale radzieccy pogranicznicy odróżniali „prawdziwych”, niejako
zawodowych przemytników od podszywających się pod nich potencjalnych szpiegów lub dywersantów na
hitlerowskim żołdzie po... kolorze spodni, które u tych pierwszych raz były zielonkawe od rzecznego
planktonu, a kiedy indziej żółtawe od niesionego przez fale Sanu mułu.
Najczęściej jednak, gdy tylko utrzymywała się pogoda, Sanem płynęła woda krystalicznie czysta. I jak
przystało na rzekę górską — wartkim nurtem. Pozwoliło to żołnierzom Wojsk Ochrony Pogranicza odkryć w
odległości 7 kilometrów na południowy wschód od Przemyśla kabel telefoniczny, przeciągnięty przez San z
brzegu niemieckiego na radziecki. Maskujące go kamienie w niektórych miejscach porwała woda, czego
dywersanci telemechanicy nie przewidzieli. Nie zdołali tym samym dokończyć operacji podłączenia się po
stronie radzieckiej do podziemnego kabla. Podsłuch rozmów telefonicznych między Przemyślem a Lwowem
(siedzibą dowództwa 26 armii) i Kijowem (siedzibą Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego) został
udaremniony.
PRZYPADKOWE ODKRYCIE
Lejtnat Piotr Nieczajew był zastępcą dowódcy strażnicy umiejscowionej pod bokiem Komendantury 92
Oddziału Granicznego w samym centrum Przemyśla. Roboty mu nie brakowało, głównie jednak
papierkowej, a po służbie prowadził życie w gruncie rzeczy uregulowane, by nie rzec — monotonne.
Nieczajew trochę zazdrościł oficerom wywiadu granicznego, którzy wykonywali ciekawe, nierzadko
wieńczone zdemaskowaniem i schwytaniem lub zlikwidowaniem niemieckich dywersantów, zadania.
Tęskno mu było do przygód, w których zasmakował, pełniąc służbę na granicy z Afganistanem. Choćby
takich, jakie można przeżyć podczas polowań. Co prawda zwierzyny w lasach otaczających Przemyśl nie
brakowało. Polowali na nią niekiedy przełożeni, ale o tym, żeby jemu zaproponować udział w łowach, nikt
jakoś nie pomyślał. Wprosić się — nie miał śmiałości. Zresztą nie leżałoby to w jego naturze.
Zdarzyło się jednak, że zaprosił go do swego domu pewien mieszkaniec Przemyśla — starszy już
człowiek, nie tylko trochę już znajomy, ale i „sprawdzony”, jako że wynajmował oficerom kwatery. Do
Nieczajewa — choć ten mieszkał u niego krótko — ów przemyślanin zapałał szczególną sympatią. Znany
był z tego, że lubił wspominać, jak to za młodu „z Japońcami wojował”, będąc żołnierzem carskiej armii.
Przewidując mały poczęstunek, Nieczajew przyszedł z butelką wódki „Moskowskiej”, do której gościnny
gospodarz na zakąskę podał kiełbasę o nadzwyczajnym smaku, która wprost rozpływała się w ustach.
— Z dziczyzny — domyślił się Nieczajew.
— Nie da się ukryć, panie dzieju.
— Kupna czy własnej roboty?
Dla gospodarza byłoby bezpieczniej — wszak miał przed sobą „władzę” — odpowiedzieć, że kupna;
nie takie specjały można było nabyć na czarnym rynku. Ale zwyciężyła w nim męska próżność.
— Skąd miałbym wziąć pieniądze? — spytał, jakby się usprawiedliwiając. — Dopóki ręka jeszcze
pewna, a zwierzyna w lasach, trzeba sobie radzić bez pieniędzy, panie dzieju.
Po kilku kolejkach dogadali się. Stary obiecał, że zabierze młodego podporucznika na swoją następną
wyprawę w podprzemyskie lasy.
— Będę wdzięczny, nawet gdybyśmy nic nie upolowali — powiedział na koniec Nieczajew.
— Dobrze będzie — zapewnił go stary.
Sezon polowań dobiegał końca, umówili się więc na najbliższą noc z soboty na niedzielę. Nieczajew, w
oficerskim półkożuszku założonym na mundur, wziął ze sobą pistolet, z którym nie powinien rozstawać się
ani na chwilę (a umiał z niego strzelać tak celnie, jakby to był karabin strzelca wyborowego). Stary
uzbrojony był zrazu tylko w długi, myśliwski nóż, nazywany przezeń kordelasem. Punkt docelowy wyprawy
stanowiło najwyższe na południowy wschód od Przemyśla wzniesienie Kopystańka, otoczone wieńcem
lasów. Było to dość daleko, ale chcieli mieć pewność, że nikt im nie wejdzie w paradę. Zresztą za miastem,
w wiosce Pikulice, stary miał zamiar pożyczyć u znajomego rolnika dwa konie pod wierzch. I nie zawiódł
się na znajomku, choć ten zmieszał się na widok towarzyszącego staremu oficera. Ale i on, ów rolnik, jak
zapewniał, nie miał nic przeciwko władzy radzieckiej. O kolektywizacji, której się trochę obawiał, na razie
było cicho. I dało się żyć... Jeśli ktoś miał konie, tak jak on, woził materiały przeznaczone do budowy
bunkrów nad Sanem. Od czasu gdy za sanacji pozwolono ludziom pozyskiwać cegłę z rozbiórki fortów, nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin