1984-15 - Nasłuch działa.pdf

(444 KB) Pobierz
Okładkę projektował
Okładkę projektował
ZYGMUNT ZARADKIEWICZ
Redaktor
WIESŁAWA ZANIEWSKA-ORCHOWSKA
Redaktor techniczny BEATA KONDEJ
Korektor JOANNA MAZUR
© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1984. Wydanie I
ISBN 83-11-07117-9
457866343.001.png
NASŁUCH DZIAŁA
I
Przy Sosnowej nieco zwolniła. Podniecenie stopniowo mijało. Wiedziała, że za kilka minut
znajdzie się w domu, z dala od dręczącego niepokoju warszawskiej ulicy w tych pierwszych
miesiącach hitlerowskiej okupacji.
Tam, na Siennej, czekały na nią dzieci, jedyna radość jej życia. A było to życie smutne i
niespokojne, pełne nieprzespanych nocy, w trosce o losy najbliższych, w ciągłym napięciu i
trwodze, gdy dosłownie każdy stukot butów na klatce schodowej wydawał się odgłosem
gromu zapowiadającego burzę i zniszczenie.
Nawet tu, na Sosnowej, mimo bliskości domu, nie czuła się w pełni bezpiecznie. Na tej cichej
i pozornie spokojnej ulicy także mogło wydarzyć się coś niezwykłego - to, co budziło cichą
radość każdego polskiego serca, radość z tego, że nie zginęła ta, która zginąć nie może, że
są jeszcze ludzie, którzy w jej imieniu stawiają zbrojny opór znienawidzonemu wrogowi.
Strach i przerażenie budził natomiast terror okupanta, represjonowanie niewinnych ludzi,
których często jedynym, możliwym do udowodnienia "przestępstwem" był fakt, że
znajdowali się przelotnie w pobliżu miejsca jakiejś akcji podziemia lub mieszkali w
okolicznych domach. Zdarzenie, jakie miało miejsce na Sosnowej przed kilkoma tygodniami,
rozniosło się szerokim echem po całej Warszawie.
Wczesnym rankiem, 29 marca 1940 roku, funkcjonariusze policji niemieckiej dokonali próby
aresztowania oficerów polskich ukrywających się w jednym z mieszkań domu przy ulicy
Sosnowej 3. Polacy mieli przy sobie broń palną, toteż gdy Niemcy weszli do mieszkania,
zaczęli do nich strzelać i udało się im wypędzić ich za drzwi. Policjanci sprowadzili jednak
posiłki, zagrodzili kordonem cały rejon starcia, ale odważni żołnierze Polski podziemnej,
wykorzystując moment zaskoczenia wroga, wydostali się z mieszkania i przez strychy oraz
dachy sąsiednich domów przedarli się na nie strzeżoną ulicę. W odwecie Niemcy
aresztowali jednak kilku mężczyzn mieszkających w tym samym domu i w sąsiadującym z
nim przy ulicy Złotej 49. Rozstrzelali ich w lesie pod wsią Palmiry na terenie. Puszczy
Kampinoskiej. Jeszcze przed uzyskaniem przez Polskę niepodległości w roku 1918 rodzinny
dom Ireny często nachodzili policjanci, najpierw carscy, później granatowi. Jej ojciec był
bowiem działaczem lewicowym, brał czynny udział w ruchu na rzecz niepodległości. Stryjek
długie lata przesiedział w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Wyszedł dopiero na początku
lat trzydziestych. Ale i wtedy nie dane mu było zaznać spokoju - właściciel niewielkiego
warsztatu ślusarskiego na Mostowej nieustannie był prześladowany przez policję za
przynależność do Komunistycznej Partii Polski. Przez jakiś czas siedział nawet w Berezie
Kartuskiej, skąd wyszedł tuż przed śmiercią ojca Ireny w roku 1937.
Irena dość wyraźnie pamięta pewne obrazy z lat dziecinnych. Ot, choćby ten, jak w czasie
przechadzki z dziadkiem po uliczkach Starego Miasta zobaczyła w oddali Kozaków, którzy
zatrzymywali przechodniów, rewidowali ich, bili nahajkami. Wówczas dziadek wszedł wraz z
nią do maleńkiego sklepiku, gdzie stanął nad beczką ze śledziami. Pamięta przerażenie
handlarki, gdy po jakimś czasie dziadek wrócił do tego samego sklepu i znowu zatrzymał się
przy beczce, w której zanurzył rękę aż po łokieć. Gdy ją wyjął, w dłoni jego połyskiwał
matową stalą bębenkowy rewolwer. Handlarka omal nie zemdlała, ale nie powiedziała ani
słowa. Nie wzięła również nawet kopiejki za śledzie, które dziadek kazał sobie zapakować.
Do warsztatu ojca, do którego wchodziło się od podwórza domu przy ulicy Freta 23, często
przychodzili różni ludzie. Jednego z nich Irena pamięta szczególnie dobrze. Młody, silny,
zawsze wesoły i uśmiechnięty Stefan Okrzeja nosił ją na rękach. Irena nazywała go wujkiem,
choć, jak dowiedziała się znacznie później, rodziców jej nie łączyły z Okrzeją żadne więzy
pokrewieństwa. Należał jedynie wraz z jej ojcem do tej samej Organizacji Bojowej PPS.
Pamięta dobrze jego ostatnią wizytę w mieszkaniu rodziców na pierwszym piętrze
kamieniczki, w której mieścił się warsztat ojca. Było chłodne marcowe popołudnie. Wujek
Stefan był wtedy niezwykle małomówny. Szeptali z ojcem w kącie pokoju. Przed wyjściem
schował do kieszeni na piersiach leżący na stole rewolwer. Później długo ściskali sobie z
ojcem ręce. Wyszedł nie spojrzawszy na nią, może dlatego Irena tak dobrze zapamiętała
tamto ostatnie spotkanie. Dopiero po latach dowiedziała się, że tego właśnie dnia, 26 marca
1905 roku, wieczorem udał się Okrzeja do cyrkułu przy ulicy Wileńskiej, gdzie rzucił bombę
do pokoju, w którym dyżurowali policjanci. Otoczony przez nich na podwórzu bronił się
z rewolweru wręczonego mu przez ojca Ireny, który był rusznikarzem. Rzemiosła uczył się w
Szkole Konarskiego. Pracownia kwiatów i wytwórnia stempli służących do ich produkcji,
którą sobie założył, była parawanem zasłaniającym przed nie powołanym okiem jego
prawdziwą pracę, poza tym, co jest bardzo ważne, umożliwiała zdobycie środków na
utrzymanie rodziny. Nieoficjalnie zaś, ale z całym oddaniem, wykonywał prace rusznikarskie
zlecone mu przez partię.
Tacy to właśnie byli Trzonkowscy. Odważni i wierni, z poświęceniem służący sprawie, walki
o wolną od obcej przemocy i ucisku rodzimych wyzyskiwaczy Polskę. Od pokoleń bowiem
wierzyli, że prawdziwe wyzwolenie narodu może dokonać się jedynie przez rewolucję
socjalną o której marzyli także wszyscy przyjaciele ich rodziny.
Trzonkowscy nigdy nie zdradzili sprawy, w którą wierzyli, której oddali wszystkie swe siły.
Równie wierni pozostali Starówce. Wójtowska, Freta, Franciszkańska i znowu Freta, ulice-
nędzy i warszawskiego proletariatu, na których od pokoleń gnieździli się w ciasnych
mieszkankach starych kamieniczek całymi rodzinami.
W niewielkim mieszkaniu na pierwszym piętrze domu przy ulicy Freta dwadzieścia osiem
mieszkali teraz dwaj bracia i siostra Irany. Wracała właśnie od nich. Najmłodszy z nich, Jan,
poszedł śladami ojców. I to najbardziej ją przerażało, napawało obawą o jego dalsze losy. To,
co zobaczyła dzisiaj, wytrąciło ją zupełnie z równowagi.
Drzwi otworzył jej Bolek, kolega Jana. Znała go z widzenia. Nie wiedziała jednak, że
przyjaźni się z jej młodszym bratem, który na rok lub dwa przed wojną rozpoczął pracą w
wolskiej fabryce "Gerlacha". Jan natomiast po zdaniu matury zapisał się na Uniwersytet
Warszawski i na jesieni 1939 roku miał rozpocząć studia polonistyczne. Wybuch wojny i
okupacja hitlerowska zniweczyły jednak ambitne plany. Niemcy zakazali bowiem
działalności nie tylko uniwersytetów, ale i polskich szkół średnich. Młodzież objęta została
nakazem przymusowej pracy. Jan nie chciał jednak pracować dla okupanta. Cóż jednak
mogło łączyć niedoszłego studenta z robotnikiem zatrudnionym w przemyśle zbrojeniowym
pracującym teraz na potrzeby wroga? Hitlerowskie władze przekazały "Gerlacha" do
eksploatacji austriackiemu koncernowi "Steyer, Daimler, Puch" i fabryka przestawiła się
całkowicie na produkcją wojenną. W czasie okupacji produkowano w niej części do
karabinów maszynowych i pistoletów. Niemcy wydali zarządzenie, by dawni pracownicy
zgłaszali się do pracy. Za odmową grozili surowymi karami. W gospodarce wroga na
okupowanych terenach panował chaos, pogłębiany przez każdego, kto tylko mógł przyczynić
się do tego biernym oporem lub otwartym sabotowaniem niemieckich zarządzeń. Ludzie
niechętnie informowali władze okupacyjne o zmianie miejsca zamieszkania. Ponieważ
żywność po oficjalnych cenach urzędowych rozprowadzana była na kartki, każdy, kto nie
miał zasobów finansowych w postaci złota, biżuterii lub innych walorów poszukiwanych na
nieoficjalnym czarnym rynku, musiał być zameldowany i przez to samo zobowiązany do
zgłoszenia się w urzędzie zatrudnienia, tak zwanym Arbeitsamtcie.
Mimo to okupantowi nie udało się zdusić biernego oporu, zabić w mieszkańcach Warszawy
miłości do ojczyzny. Warszawiacy pomagali sobie wzajemnie. Każdy wierzył bowiem, że
wcześniej lub później kraj odzyska niepodległość, a wróg poniesie klęskę. Na wiosnę 1940
roku modne było w Warszawie powiedzenie głoszące, że im słoneczko wyżej, tym Sikorski
bliżej. Ogólna sytuacja nie przedstawiała się jednak dobrze. Ludwik Landau, polski uczony i
badacz życia społecznego, w taki to sposób charakteryzował ją w swym dzienniku pod datą 4
maja 1940 roku:
"Przygnębienie u nas w miarę zdawania sobie sprawy z sytuacji zewnętrznej i
wewnętrznej wzrasta. Klęska Anglików w Norwegii jest zupełna. Opuścili i Namsos, poza
Narwikiem nie ma już ich w kraju. Kapitulacja Szwecji wobec Niemców wydaje się niemal
pewna, kto wie, czy i nie Rumunii. Zdaje się być bliskie przyłączenie do wojny po stronie
Niemiec Włoch (...) Osobiście sądzę, że wrażenie potęgi Niemiec jest przesadne, że alianci
zdołają się im nawet z Włochami oprzeć i bez Stanów, ale wymaga to niewspółmiernie
większej energii w prowadzeniu wojny, niż ją dotąd wydobywają. A tymczasem, mimo klęsk,
raz po raz ponoszonych, w stosunkach wewnętrznych w Anglii i Francji zmian nie ma!
Zmiana w nastrojach u nas będzie pewno miała też konsekwencje zewnętrzne: hamulce, jakie
stwarzało przeświadczenie o czekającej Niemcy klęsce dla denuncjacji, oddawania
okupantom tych czy innych usług, itd., będą teraz stopniowo słabły. A tymczasem sytuacja
wewnętrzna stwarza nie mniej powodów do przygnębienia niż zewnętrzna".
Każdy, kto chciał uniknąć pracy dla wroga, kto nie chciał zostać wywieziony na przymusowe
roboty do Niemiec, musiał ukrywać się przed władzami i w jakiś mniej lub bardziej legalny
sposób zarabiać na życie. Wtedy jedynie miał jakieś szanse przetrwania. Bo nawet wówczas,
gdy podjął pracę, nie mógł być pewien życia. Hitlerowscy oprawcy wyganiali ludzi z domów,
urządzali na nich łapanki na ulicach. Każdy mógł być zastrzelony bez wyroku sądowego
nawet we własnym mieszkaniu na oczach całej rodziny. Faszyści wyrzucali ludzi z mieszkań,
nie pozwalając im zabrać ze sobą nawet drobnych pamiątek, nie mówiąc już o własności
stanowiącej niekiedy dorobek całego życia.
W konsekwencji spowodowało to nie tylko zwiększony bierny opór, lecz także czynną walkę
ze śmiertelnym wrogiem. Mieszkańcy miasta zaczęli szkodzić okupantowi przez zmniejszanie
wydajności pracy, niedotrzymywanie umów i terminów produkcyjnych oraz uprawianie
sabotażu. Ludzie coraz bardziej -rozumieli, że sprawy walki o wyzwolenie społeczne nie
można oddzielić od kwestii wyzwolenia narodowego, bez którego niemożliwa jest ta
pierwsza. Poważny odsetek ludności Warszawy stanowili bowiem ludzie o poglądach
lewicowych, wśród których znajdowali się również komuniści i ich sympatycy. Oni to
właśnie przede wszystkim zaczynali łączyć się w grupy, stawali na czele tych, którzy
zamierzali aktywnie walczyć z wrogiem. Do wzrostu nastrojów lewicowych przyczyniało
się również rosnące w czasie okupacji rozwarstwienie społeczne - nadmierne bogacenie się
jednych i wzrastająca nędza drugich. Terror i widmo głodu unosiły się nad okupowanym
miastem. Prześladowania, niepewność o dzień jutrzejszy, głód i drożyzna dawały się we
znaki całemu społeczeństwu. Toteż każdy próbował zdobyć środki do życia, jak się dało.
Jan nie pracował nigdzie. Nie zajmował się, tak jak niektórzy, pokątnym handlem, ani też
szmuglem. On i jego rodzeństwo kartkowe przydziały żywności wykupywali za pieniądze
zapracowane przez starszego brata, Edwarda, zatrudnionego w jakiejś prywatnej cegielni.
Niewielkie to jednak były zarobki, wystarczały zaledwie na wykupienie skąpych przydziałów
kartkowych. Cena kilograma masła wynosiła teraz 40 złotych, a ziemniaków aż 1,50 zł. Irena
pomagała zatem swym bliskim, jak tylko mogła. Dzieliła się z nimi obiadami, które
wykupowała po stosunkowo niskiej cenie w stołówce pracowniczej instytucji, w której
zatrudniony był jej mąż.
Dziś także była u rodzeństwa. Zaniosła im bochenek kartkowego chleba, którego cena, w
wolnej sprzedaży wzrosła do 3,25 zł za kilogram, i trochę cukru. Cukier na ogół był
niedostępny nie tylko dla Trzonkowskich, lecz także dla ogółu warszawiaków. Jego cena na
czarnym rynku dochodziła bowiem do 8 zł. Na stołach coraz częściej pojawiała się więc
sacharyna i tak zwana melasa. Nie było tego wiele, ale i to skromne wsparcie stanowiło
poważną pomoc, pomagało przezwyciężyć głód.
Życie warszawiaków, tak samo zresztą jak i mieszkańców całego Generalnego
Gubernatorstwa, utrudniały jednak nie tylko kłopoty aprowizacyjne. Nastąpiły liczne
aresztowania i łapanki /uliczne. O jednej z nich, przeprowadzonej przed kilku dniami na
bazarze na Koszykowej, mówiła cała Warszawa. Terror hitlerowski nie ominął także dzieci.
Pogłoski o pobieraniu krwi od uczniów szkół powszechnych krążyły po mieście, co stało się
powodem uciekania dzieci ze szkół, zresztą w wielu sami nauczyciele nakłaniali młodzież do
nie-przychodzenia na lekcje. Dorośli także starali się jak najmniej wychodzić na ulicę, a gdy
byli zmuszeni do wyjścia, poruszali się w ogromnym napięciu nerwów. Każde pojawienie się
auta niemieckiego budziło natychmiast popłoch.
Irena także bała się chodzić po mieście, ale od strachu niepokój o najbliższych był jednak
silniejszy. Nie miała od nich wiadomości od ponad dziesięciu dni. Wyobraźnia, podniecana
krążącymi od kilku dni pogłoskami o masowych obławach i aresztowaniach, podsuwała jej
najprzeróżniejsze myśli. Zaczęła myśleć, że stało się to najgorsze, i tragiczne, że któryś z
braci, może nawet obaj, zostali zatrzymani przez Niemców - w ulicznej łapance.
Postanowiła iść do nich na Fretówkę, tak w myślach nazywała ulicę swego dzieciństwa.
Ucieszyła się ogromnie, iż jej złe przeczucia nie sprawdziły się. Z drugiej jednak strony
dopiero dzisiaj uświadomiła sobie, jak bardzo bliska była prawdy, nawet w swych
najgorszych przypuszczeniach. Ogromnie zaskoczyło ją już to, że drzwi od mieszkania
rodzeństwa otworzył jej Bolek, człowiek, którego znała tylko przelotnie. Początkowo nie
dostrzegła Jana, ponieważ stał w ciemnym korytarzu, o kilka kroków dalej, przy wejściu do
"saloniku", pokoiku, w którym spędzali znaczną część swego rodzinnego życia i przyjmowali
gości. Drugi, o połowę mniejszy, służył im za sypialnię.
W "saloniku" na stole stało ogromne pudło radiowe. Obok leżały porozkładane części. -
Próbujemy naprawić odbiornik radiowy - wyjaśnił Jan. Bolek zna się na tym i pomaga mi
trochę.
W powiedzeniu tym było, oczywiście, dużo przesady, jako, iż Jan nie miał prawie zupełnie
pojęcia o radiotechnice, natomiast Bolek jeszcze przed wojną interesował się wszystkimi
nowinkami technicznymi, lubił majsterkować, a nawet należał do jakiegoś punktu radiowego.
Pytanie Ireny, czy zdaje sobie sprawę z tego, że posiadaczom odbiorników radiów. Niemcy
grożą karą śmierci, skwitował lekceważącym machnięciem ręki i dodał, że gdyby wszyscy
Polacy chcieli tak bezapelacyjnie dostosować się do drakońskich zarządzeń okupanta, to
wcześniej niż przemoc fizyczna zniszczy ich nędza, głód i choroby.
- Przeciętna wartość kaloryczna wyżywienia dziennego przed wybuchem wojny wynosiła w
Polsce dwa tysiące pięćset kalorii na osobę - mówił z ożywieniem. - Teraz Niemcy przyznali
nam tylko siedemset. Zmniejsza to w drastyczny sposób odporność organizmu na choroby,
powoduje dużą śmiertelność. Obfite żniwo zaczyna zbierać gruźlica. Okupant robi wszystko,
aby zniszczyć nasz naród biologicznie. Ale ludzie nie poddają się. Mimo zakazów i terroru
kwitnie handel nielegalny. Całe rzesze ludzi jeżdżą na wieś po żywność dla miasta. Gdyby nie
szmuglerzy, nie wiem, w jakim stanie doczekalibyśmy końca wojny i czy w ogóle byśmy
doczekali...
Próbowała przedstawić swoje racje, ale nie pozwolił jej dojść do słowa. Wewnętrznie
zgadzała się jednak z jego argumentacją. Rozumiała konieczność oporuj a nawet walki, ale
jego chciała uchronić. Pragnęła, by przetrwał okupację i doczekał w spokoju końca wojny.
Jan inaczej jednak wyobrażał sobie swoją
rolę. - Nie mogę stać na uboczu, gdy leje się krew, gdy koledzy walczą - stwierdził na
zakończenie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin