Pattison Eliot - Inspektor Shan 04 - Piękne duchy.doc

(2281 KB) Pobierz

Eliot Pattison

PIĘKNE DUCHY

Przełożył Norbert Radomski

 

 

C:\Documents and Settings\All Users\Dokumenty\Moje obrazy\Przykładowe obrazy\1376491174563538e77906.gif

 

 

 

Książkę tę poświęcam pamięci lamy i prawnika

 

Patricka J. Heada

 

Bardzo dziękuję Natashy Kern, Keithowi Kahli, Catherine Pattison i Lesley Kellas Payne

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Są w Tybecie dźwięki, jakich nie słyszy się nigdzie indziej na ziemi. Na stokach okrytych śniegiem gór rozbrzmiewają głuche, dobywające się znikąd jęki. Dolinami, pod bezchmurnym niebem, przetaczają się podobne grzmotom pomruki. W księżycowe noce pośród górskich pustkowi Shan Tao Yun słyszał ciche dźwięczne tony spływające z gwiazd.

Początkowo, gdy leżąc na więziennej pryczy, wsłuchiwał się w te niesamowite odgłosy, budziły one w nim strach. Później uznał, że można to racjonalnie wytłumaczyć. Przekonał sam siebie, że przyczyną jest rozrzedzone wysokogórskie powietrze, przesuwające się masy lodu oraz różnice temperatury pomiędzy szczytami i dolinami. Ale teraz, po pięciu latach spędzonych w Tybecie, nie był już tego pewien. Żyjąc tak długo w tym kraju, porzucił większość dawnych poglądów na temat funkcjonowania świata.

Szarpiący nerwy dźwięk, który poniósł się teraz górską kotliną, z pewnością nie miał źródła w fizycznym świecie. Młoda kobieta stojąca obok Shana jęknęła i uciekła, zasłaniając dłońmi uszy. On sam, gdy po raz pierwszy usłyszał to, co wydobywało się teraz z ust siedzącego dziesięć metrów dalej mężczyzny w bordowej szacie mnicha, wzdrygnął się i również miał ochotę rzucić się do ucieczki. Ten dziwny, zgrzytliwy jęk nazywali gardłowym śpiewem, Shan jednak wolał określenie swojego starego przyjaciela i dawnego towarzysza z obozowego baraku, Lokesha. Dźwięk, który wydawał w tej chwili stary mnich Surya, Lokesh nazywał rzężeniem duszy, wyjaśniając, że w świecie dolin dusze są często tak niedojrzałe, że dźwięk ten słyszy się jedynie u ludzi bliskich śmierci, gdy dusza się szamoce, wyrywając się na wolność. Ale w Tybecie nikt nie mówi z trwogą o rzężeniu przedśmiertnym. Tu dźwięk ten jest domeną żyjących. Tu wierni nauczyli swe dusze przemawiać bez pośrednictwa języka.

Shan z ukłuciem smutku przyglądał się uciekającej kobiecie. Był to dzień wielkiej radości, ale i jeszcze większego niebezpieczeństwa. Nielegalni mnisi, wśród których mieszkał, od dziesięcioleci ukrywający się w swojej sekretnej pustelni, postanowili nie tylko pokazać się ludziom ze wzgórz, ale i odprawić z ich udziałem zakazane przez władze obrzędy. To będzie dzień cudów, oświadczył Gendun, ich przewodnik duchowy, jeden z tych dni, które zmieniają świat.

Shan uprzedził mnichów, czym może grozić sprowadzenie przygodnych Tybetańczyków do zrujnowanego klasztoru. Gendun w odpowiedzi przyklęknął na jedno kolano i przewrócił kamyk. Była to aluzja do sentencji, na którą powoływali się czasem mnisi: Świat może odmienić nawet najdrobniejszy uczynek, jeśli tylko jest czysty, a nawet najdrobniejszy uczynek jest czysty, jeśli tylko jest wolny od lęku i gniewu. Ale ci pasterze przez całe życie znali jedynie strach.

Pekin rozprawił się brutalnie z mieszkańcami surowych górzystych terenów w południowej części okręgu Lhadrung, którzy uparcie stawiali opór chińskiej okupacji długo po tym, jak wysłane przez Pekin wojska zajęły Lhasę. Ruiny, wśród których stali w tej chwili, były wszystkim, co pozostało z gompy Zhoka, klasztoru, który przez całe wieki służył ludziom mieszkającym na południe od doliny zajmującej centralną część okręgu. Przed czterdziestu laty został zbombardowany przez lotnictwo Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i podzielił los tysięcy innych unicestwionych przez Pekin gomp. Dzielnych, pobożnych ludzi, którzy nadaremnie usiłowali ocalić Zhokę i życie, jakie symbolizowała, rozproszono, wymordowano lub po prostu złamano ich ducha.

- Zaaresztują nas! - zawołała kobieta w obszarpanej czerwonej kamizelce, gdy Shan i Lokesh wyszli im na spotkanie na trawiasty grzbiet ponad gompą i skierowali ich w dół, ku leżącym na powierzchni niemal kilometra kwadratowego ruinom.

- Tam straszy! - zaprotestował inny pasterz, kiedy Lokesh zagłębił się w labirynt walących się kamiennych murów. - Tam nawet żywi stają się jak duchy!

Lokesh jednak szedł dalej, śpiewając starą pielgrzymią pieśń, i mężczyzna po chwili wahania ruszył za pozostałymi między ruiny. Szli skrępowani, w milczeniu, póki nie dotarli do miejsca, które niegdyś stanowiło centralny dziedziniec gompy.

- Cud! - wykrztusiła kobieta w czerwonej kamizelce, chwytając za ramię idącą obok staruszkę. Wpatrywała się w najwyraźniej nowo zbudowaną, wysoką na trzy metry stupę stojącą pośrodku dziedzińca. Obie kobiety podeszły niepewnie do czortenu, popatrując na siedzącego przed nim Suryę. Dotykały śnieżnobiałej budowli, z początku sceptycznie, jakby nie wierzyły własnym oczom, po czym w nabożnym skupieniu usiadły przed mnichem. Inni powoli poszli w ich ślady, niektórzy sięgnęli do wiszących u pasa różańców.

Ale teraz, gdy Surya rozpoczął swój gardłowy śpiew, kilkoro mieszkańców wzgórz wycofało się w cień. Ci, którzy pozostali, sprawiali wrażenie sparaliżowanych tym dźwiękiem. Rozszerzonymi oczyma przyglądali się mnichowi, który śpiewał, radośnie odrzuciwszy głowę.

- Bogobójca! - rozległ się nagle przeraźliwy krzyk. Dobiegał zewsząd i znikąd, odbijając się echem od resztek murów. Nad ramieniem Shana przeleciał kamień, który uderzył w kolano Suryi. - Morderca! - rozbrzmiało znowu.

Mnich zająknął się i przerwał śpiew, wpatrując się w kamień, który weń uderzył.

- Bogobójca! - rozległo się po raz drugi i Shan, odwróciwszy się w stronę, z której padło to słowo, ujrzał niskiego mężczyznę o ogorzałej twarzy, w obszarpanym pasterskim stroju, z wściekłością w oczach wskazującego na Suryę.

Zanim pasterz zdążył podnieść kolejny kamień, Shan przyskoczył do niego i chwycił go za rękę. Mężczyzna, usiłując się oswobodzić, wykręcił dłoń i spróbował odepchnąć Shana.

- Uciekajcie! Ratujcie się! Mordercy! - wołał do pozostałych, którzy wciąż jeszcze stali na dziedzińcu.

Po drugiej stronie pasterza stanął wysoki, chudy Tybetańczyk ze szczeciną białych włosów na głowie i podbródku. Pasterz znieruchomiał, przyglądając mu się niepewnie. Lokesh rozchylił mu palce i kamienie, które tamten trzymał w dłoni, upadły na ziemię.

- Surya to mnich - powiedział spokojnie Lokesh. - Jest przeciwieństwem bogobójcy.

Surya na nowo podjął śpiew.

- Nie - warknął pasterz. W jego oczach nie było już gniewu, ale rozpacz. - Władze wysyłają ludzi w mnisich szatach, żeby nas zwieść. Chcą, żebyśmy wrócili do dawnych zwyczajów, a potem aresztują nas albo jeszcze gorzej.

- Nie dzisiaj - odparł Lokesh. - Nie tutaj.

Pasterz pokręcił głową i jakby na dowód, że stary Tybetańczyk się myli, wskazał ręką za siebie, w cień pomiędzy walącymi się kamiennymi murami.

Pojawiła się tam jakaś kobieta trzymająca oburącz za plecami jeden koniec długiego, owiniętego kocem, ciężkiego przedmiotu. Za nią, z powagą dźwigając brzemię od drugiego końca, szli dwaj chłopcy o zapadniętych, znużonych oczach; starszy miał nie więcej niż dziesięć lat. Gdy podeszli do pasterza i złożyli ciężar na ziemi, chłopcy przypadli do kobiety, wtulając głowy w fałdy jej grubej filcowej spódnicy. Młodszym wstrząsnął długi, bezgłośny szloch.

Lokesh uklęknął i powoli odwinął skraj koca. Z jego gardła wyrwał się ochrypły jęk.

W kocu leżał człowiek, starzec z cienką, rzadką brodą. Jego lewe ucho zwisało luźno, niemal oderwane od głowy. Lewą stronę jego twarzy, zapadniętą w miejscu, gdzie zostały zgruchotane kości policzka i szczęki, pokrywała zakrzepła krew. Pozbawione życia oczy zdawały się pytająco patrzeć w niebo.

- Pobili go na śmierć - szepnął pasterz, wciąż nieufnie spoglądając na Shana i Lokesha. - Pobili go i zostawili, żeby tak leżał.

Shan pochylił się i odsunął koc. Obie nogi mężczyzny wyglądały na złamane, jedna była ugięta pod nienaturalnym kątem, druga zakrwawiona przy rozdarciu w nogawce, przez które widać było fragment kości.

- Kto mógł zrobić coś takiego? - zapytał Shan, patrząc w brązowe oczy trupa.

- On nazywał się Atso - odrzekł pasterz. - Miał przeszło osiemdziesiąt lat. Mieszkał sam w chatce pod urwiskiem trzy kilometry na wschód stąd, w stronę doliny. - Oczy pasterza wypełniły się bólem. Umilkł na chwilę, jakby zmagał się z falą emocji. - Najlepiej ze wszystkich ludzi ze wzgórz znał dawne zwyczaje.

- Zabito go za to, że przestrzegał dawnych zwyczajów? - zapytał Shan.

Pasterz wzruszył ramionami.

- Na tych wzgórzach zabijają za jedno słowo - odparł głuchym, rzeczowym głosem, od którego Shanowi przebiegł po plecach dreszcz. Wyciągnął zza pasa nóż i końcem ostrza usunął spomiędzy włosów Atso gałązkę wrzosu. Tybetańczycy unikali dotykania zmarłych. - Nigdy by nie pozwolił obcym zbliżyć się do siebie, chyba że któryś z nich nosiłby mnisią szatę - dodał oskarżycielsko, zerkając niespokojnie w stronę kobiety i chłopców, którzy podeszli do śpiewającego Suryi. - Mordercy są wśród nas - szepnął.

Jego słowa sprawiły, że Shan mimo woli spojrzał w stronę grzbietu górującego nad zrujnowaną gompą. W kępie letnich kwiatów siedziała tam samotna postać, szczupła kobieta w czerni obserwująca okolicę przez lornetkę. Liya, jedna z nielicznych mieszkańców tych wzgórz, którzy w sekrecie pomagali mnichom, trzymała straż.

- Trzeba zmówić modlitwy - oświadczył Lokesh.

- Nie - zaoponował pasterz. - Na tych wzgórzach nie odprawia się żadnych obrzędów. Za to właśnie ludzie trafiają do więzień.

- Ale przyszedłeś tu dziś - zauważył Lokesh.

- Tamta kobieta na górze - odparł pasterz, wskazując Liye - jeździła od obozowiska do obozowiska i mówiła, tak jak przy całej mojej rodzinie, że dzisiaj zdarzy się tu cud. Jak mogłem jej odmówić, kiedy dzieci tego słuchały? Dziś rano nawet śpiewały po drodze. Nigdy nie śpiewają. A potem znaleźliśmy Atso... leżał koło swojej chatki.

To nie wydarzenia, o których mówił ten człowiek, były najbardziej bolesne, uświadomił sobie Shan, ale to, jak o nich opowiadał, z tępą, pozbawioną emocji rozpaczą, jak gdyby dawno już stracił zdolność odczuwania smutku.

- A teraz jakiś przebrany mnich chce zwabić nas w pułapkę - dodał pasterz. - Tak właśnie robią bogobójcy.Określenie to przeszywało Shana jak oścień za każdym razem, kiedy je słyszał.

- Dlaczego używasz takiego okropnego słowa? - zapytał. Pasterz uniósł nożem nieduży worek leżący obok zwłok.

Shan sięgnął po niego i opróżnił. Kiedy jego zawartość zsunęła się na koc, z ust Lokesha wyrwał się kolejny żałosny jęk. Była to srebrna, subtelnej roboty, mała figurka Tary, bogini opiekuńczej, doskonała pod każdym względem, jeśli nie liczyć głowy, zmiażdżonej potężnym ciosem. Końcem noża pasterz przewrócił posążek na drugą stronę. Plecy bogini były rozpłatane, jak gdyby dźgnięto ją od tyłu.

Wydawało się, że widok zniszczonej figurki wstrząsnął Lokeshem jeszcze bardziej niż widok martwego człowieka. Stary Tybetańczyk podniósł okaleczoną boginię i z lśniącymi od łez oczyma tulił ją przez chwilę w ramionach, po czym ułożył obok sponiewieranych zwłok, cały czas do niej szepcząc. Shan nie mógł rozróżnić słów, jednak przyjaciel wypowiadał je z bezbrzeżnym smutkiem.

Kiedy Lokesh znów uniósł wzrok, w jego oczach nieoczekiwanie pojawiła się determinacja. Wstał wolno i ująwszy pasterza za ramię, poprowadził go parę kroków do miejsca, skąd znów mogli widzieć Suryę. Nie zamierzał pozwolić, żeby obawy mężczyzny zepsuły ich święto.

- Posłuchaj dźwięku, który on wydaje. Popatrz na ten czorten - powiedział pasterz, wskazując stupę. - Jeśli tego człowieka nie przysłały władze, musi być czarnoksiężnikiem. Każdej wiosny pasę swoje owce na tych wzgórzach. Nigdy przedtem tu tego nie było. To dzieło duchów.

Dzieło duchów. Shan i Lokesh wymienili spojrzenia. W pewnej mierze ten człowiek miał rację, gdyż to mnisi z Yerpy, ukrytej pustelni, gdzie mieszkali Shan i Lokesh, postawili przy świetle księżyca tę małą, harmonijną budowlę. Jeden mnich zawsze się modlił, gdy reszta wznosiła schodkową podstawę i zwieńczoną iglicą kopułę. Miał to być pomnik zrujnowanej gompy, znak, że bóstwa nie zapomniały całkiem o mieszkańcach tych ziem.

- Duchy i mordercy, a Liya namówiła mnie, żebym przyszedł tu z całą rodziną.

- Zdradzę ci sekret - szepnął Lokesh z niezwykłą nutą emocji w głosie. Shan wiedział, jak boli jego starego przyjaciela podejrzliwość i nieufność ludzi z okolicznych wzgórz. Lokesh przymknął na chwilę oczy, jakby starał się uspokoić. Tylko włos dzieli nas od porażki, uzmysłowił sobie Shan. Jeszcze kilka słów pasterza do pozostałych Tybetańczyków i wszyscy uciekną. Niektórzy będą pewnie opowiadać o zabójcach, inni jednak rozniosą wieść o nielegalnych mnichach, która sprowadzi w te góry żołnierzy.

Lokesh sięgnął po swoje gau, srebrne puzderko na amulet, które nosił na szyi, i otworzył je ostrożnie. Rzadko robiło się to przy obcych, toteż pasterz umilkł. W gau, pod kilkoma złożonymi świstkami papieru, które Lokesh wysypał sobie na dłoń, znajdowało się maleńkie zdjęcie łysego mnicha o twarzy tchnącej pogodnym spokojem i oczach śmiejących się zza okularów.

- Ten mnich, który śpiewa, ma na imię Surya - wyjaśnił Lokesh. - Pochodzi z wysokich gór, nie ze świata w dole. On także nosi w swoim gau zdjęcie dalajlamy. - Sękatym palcem wskazał fotografię. - Naprawdę zapomniałeś, jaki dziś jest dzień?

Pasterz zmarszczył brwi. Przycisnął dłoń do skroni, jak gdyby nagle zdjął go ból. Spojrzał na Lokesha, potem na Suryę i strach powoli zniknął z jego oczu; zastąpiło go smutne zakłopotanie. Sięgnął pod koszulę i wyciągnął zawieszone na szyi puzderko.

- Ja też mam takie. Nosił je mój ojciec i dziadek. - Spojrzał na swoje piękne srebrne gau. - Ale jest puste - dodał zgnębiony. - Kiedy byłem mały, mój nauczyciel spalił to, co było w środku. - Zdawało się, że własne słowa przypomniały mu o niebezpieczeństwach czyhających wśród wzgórz. Spojrzał za siebie, na zwłoki Atso. - Ten, kto go zabił, gdzieś tu jest i poluje na starych Tybetańczyków. Ty też musisz uciekać. W mieście mówią, że wyznaczono nagrodę za czyjąś głowę. Żołnierze przeszukują góry. Musimy... - Urwał w pół zdania, S°y jego wzrok znów padł na Lokesha.

- Jakich starych Tybetańczyków? - spytał zaniepokojony Shan. - Co za nagroda...? - Słowa zamarły mu w gardle, gdy zerknął na przyjaciela.Stary Tybetańczyk ostrożnie wydłubywał paznokciem zdjęcie ze swego gau. Na oczach zdumionego pasterza umieścił je w jego relikwiarzyku.

- Poprosimy Suryę, żeby napisał modlitwę, którą będziesz mógł nosić na sercu - powiedział.

Pasterz na przemian to otwierał, to zamykał usta, jak gdyby odebrało mu mowę.

- Mówisz poważnie? On jest prawdziwym mnichem? - Przez jego twarz przetoczyła się burza emocji. Zaskoczenie, ale także wdzięczność, a zaraz potem podziw i ból. - Mam na imię Jara - wyszeptał, wpatrując się w Suryę. - Przez całe życie ani razu nie widziałem mnicha, z wyjątkiem tych, którzy raz do roku przyjeżdżali z Lhasy, z Urzędu do spraw Wyznań. Oni wygłaszali przemówienia, nie modlitwy. Dzieci nigdy... - Słowa uwięzły mu w gardle. - To zbyt niebezpieczne dla prawdziwego mnicha - podjął nerwowo. - Jeśli on jest prawdziwym mnichem, to nie ma prawa tu być. Żołnierze zabiorą go do tamtego obozu w dolinie. Powinien schować swoją szatę. Proszę, ze względu na nas wszystkich, zakryj mu ją czymś. Nie masz pojęcia, jaki to straszny obóz.

Lokesh uśmiechnął się i podwinął rękaw. Pasterz patrzył na niego zdezorientowany, dopóki jego wzrok nie padł na długi ciąg cyfr wytatuowany na przedramieniu starego Tybetańczyka.

- Byłeś tam? - wystękał. - Byłeś więźniem i tak się narażasz?

Lokesh wskazał stojące obok czortenu popękane metalowe naczynie na żar, stary obrzędowy samkang, w którym mały ogień lizał gałązki jałowca.

- Wonny dym przyciąga bóstwa. One nas ochronią. Przekonasz się.

Shan zerknął na Liyę, która wciąż siedziała wysoko na stoku wzgórza. Nie wszyscy zdawali się tylko na ochronę bóstw. Liya patrzyła na zachód, w stronę garnizonu w dolinie Lhadrung, i z pewnością ostrzegłaby ich, gdyby zauważyła żołnierzy.

- Ten jego śpiew to jakaś modlitwa? - odezwał się Jara, wskazując Suryę.

Lokesh wzruszył ramionami.

- To część święta. On znalazł spokój ducha i raduje się - dodał, wymieniając z Shanem niepewne spojrzenie. Poprzedniego dnia w Yerpie zobaczyli, jak Surya niszczy obraz, wizerunek jednego z bóstw, nad którym pracował od wielu tygodni. Nie odpowiedział im, gdy pytali, dlaczego to robi, jedynie w milczeniu ciął płótno. Odtąd nie odezwał się do nikogo ani słowem. Teraz jednak wydawało się, że śpiew przywrócił do życia dawnego, radosnego Suryę, jakiego obaj znali.

Słowa Lokesha najwyraźniej wzmogły niepokój Jary. Nerwowo obejrzał się za siebie, na wzgórza.

- Tybetańczycy w Lhadrung nie obchodzą świąt, chyba że chińskie. To teren pułkownika Tana - dodał, wzdrygając się. Mówił o oficerze, który żelazną ręką trzymał cały okręg, jeden z nielicznych, które wciąż znajdowały się pod zarządem wojskowym.

- Nie. Teraz jesteś w Zhoce - odparł Lokesh, jakby smagana wiatrem kotlina była innym światem, azylem wyjętym spod władzy Tana. - Jest tyle powodów do radości.

Jara powiódł wzrokiem po zrujnowanej gompie, gdzie ani jeden budynek nie pozostał cały, i po gromadce przerażonych, wynędzniałych Tybetańczyków na dziedzińcu, po czym spojrzał na Lokesha jak na kogoś niespełna rozumu.

- Wiem, jaki dziś jest dzień - powiedział, znów szeptem. - Człowiek z herbaciarni w mieście został aresztowany za to, że zaznaczył go w kalendarzu na wystawie.

- Więc nazwij go inaczej. Świętem powrotu mnichów. Jara zatoczył ręką, wskazując sterczące z jałowej ziemi ruiny.

- Skąd? Z krainy zmarłych? W kraju, w którym żyję, mnisi nie wracają, chyba że Urząd do spraw Wyznań zdecyduje inaczej.

- W takim razie nazwij to świętem wyboru.

- Wyboru?

Lokesh spojrzał smutno na Jarę i przeniósł wzrok na swoje gau.

- Począwszy od dziś, możesz wybrać miejsce, w którym żyjesz.

Pasterz prychnął oschłym, gorzkim śmiechem. Gdy znów spojrzał na starego Tybetańczyka, twarz Lokesha nabrała nieobecnego wyrazu, jak gdyby patrzył poprzez oczy Jary gdzieś głębiej, w inną część jego istoty. Pasterz z powagą odwzajemnił jego spojrzenie i niepewnie uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć pokrytej siwym zarostem szczęki wysokiego Tybetańczyka, podobnie jak wcześniej inni niedowierzająco dotykali czortenu.

- Odmienisz na zawsze kraj, w którym żyjesz - powiedział cicho Lokesh, chowając teksty modlitw do swego relikwiarzyka.

Gdy to mówił, wśród ruin ukazała się wysoka postać w mnisiej szacie, poruszający się z gracją mężczyzna o twarzy wygładzonej przez czas niczym kamień w rzece. Gendun, przełożony mnichów z Yerpy, ukrytej pustelni, która była domem Suryi, Shana i Lokesha, spojrzał na Jarę pogodnym wzrokiem, po czym uśmiechając się smutno, przypatrzył się zwłokom Atso.

- Lha gyal lo - odezwał się cichym, nabożnym tonem. Niech zwyciężą bogowie.

Na widok lamy w oczach Jary rozbłysło radosne podniecenie. Nikt nie mógł patrzeć w otwartą, pogodną twarz Genduna i podejrzewać podstępu. Gdy lama skierował się w stronę dziedzińca, Jara powoli ruszył za nim, wskazując ręką zwłoki.

- Zabójca wciąż gdzieś tu jest - powiedział niepewnie, jakby spierał się sam ze sobą.

- Nie tutaj. Nie dzisiaj - oświadczył po raz drugi tej godziny Lokesh.

Ku zaskoczeniu Shana stary Tybetańczyk nie ruszył za Jarą, gdy pasterz dołączył do żony i dzieci na dziedzińcu, ale skinieniem ręki przywołał Shana z powrotem w cień. Gdy zatrzymali się parę kroków od ciała Atso, Lokesh odwrócił się w stronę dziedzińca i stanął w rozkroku jak wartownik. Shan przez chwilę przyglądał mu się zdziwiony, dopóki nie uświadomił sobie, że i on, i Atso są teraz niewidoczni dla pozostałych Tybetańczyków.

Zsunąwszy na tył głowy kapelusz z szerokim rondem, Shan uklęknął przy trupie i obejrzał go pospiesznie, notując w pamięci spostrzeżenia. Jedna z dłoni Atso była zaciśnięta na gau zawieszonym na starym srebrnym łańcuszku, palce drugiej oplatała mala, różaniec. Na grzbiecie dłoni ściskającej puzderko na amulet zauważył ranę o poszarpanych brzegach, jak od ciosu pałką lub kolbą karabinu. Obie ręce były podrapane i poobcierane, końce paznokci rozszczepione i połamane. U pasa trupa wisiała na sznurku mała plastikowa butelka do połowy wypełniona wodą. Shan odciągnął koc, odsłaniając lewą stopę tkwiącą w znoszonym skórzanym bucie owiniętym na pięć centymetrów szeroko grubym jutowym sznurkiem.

W kieszeniach spodni Atso miał dwie sakiewki, jedną ze świeżo zerwanymi główkami kwiatów, drugą z drzazgami jałowca. W wewnętrznej kieszeni jego filcowej kamizelki Shan znalazł złożoną w kostkę kartkę papieru, drukowane zawiadomienie o bezpłatnych badaniach lekarskich dla dzieci w dolinie. Na odwrocie drobnym, ścisłym pismem zapisana była mantra mani, modlitwa o współczucie, zwarte rządki maleńkich tybetańskich znaków. Shan przypatrzył się twarzy starca, po czym znów spojrzał na papier. Mantra została powtórzona co najmniej tysiąc razy, a kartka była zwinięta i poskładana, jak gdyby Atso zamierzał ją umieścić w czymś bardzo ciasnym.

Podniósł zniszczoną małą srebrną Tarę. Pokrywała ją patyna starości, z wyjątkiem wypolerowanego do połysku miejsca na jednym ramieniu, gdzie wierny pocierał ją na szczęście. Przysunął figurkę do oczu, obracał ją pod różnymi kątami, uważnie oglądając zmiażdżoną głowę oraz długie cięcie na plecach bogini. W uszach wciąż dźwięczało mu dziwne stwierdzenie Jary. „Na tych wzgórzach zabijają za jedno słowo”. Figurka była pusta. Tybetańczycy często wkładali do takich posążków zwitki z tekstem modlitwy.

Spojrzał na Lokesha. Zamiast rozpocząć obrzędy pogrzebowe, jego stary przyjaciel zachęcił go do oględzin zwłok - chociaż ludzie ze wzgórz nie byliby zadowoleni, że Shan dotykał ciała Atso, chociaż obaj wiedzieli, że mnisi sprzeciwiliby się jakimkolwiek próbom wyjaśnienia tego morderstwa przez Shana, gdyż ich zdaniem jedynymi dociekaniami, jakie mają znaczenie, są dociekania duchowe. Odłożył figurkę na koc i podszedł do Lokesha.

- Co takiego wiesz? - zapytał. - O czym mi nie mówisz? Pokazał mu zapisaną kartkę. - Co tak dręczyło Atso, że zadał sobie tyle trudu i napisał tysiąc mantr?

Lokesh ze smutkiem wpatrywał się w papier, jak gdyby czytał każdą mantrę z osobna.

- Spotkałem go tylko raz, dwa tygodnie temu, kiedy zbierałem jagody tam w górze - powiedział, wskazując głową ośnieżone szczyty na wschodzie. - Pytał mnie, co takiego robimy w Zhoce. Kiedy mu powiedziałem, że to tajemnica, że powinien przyjść dzisiaj, żeby się przekonać, rozgniewał się, a potem posmutniał. Stwierdził, że nic nie rozumiemy, że Zhoka jest siedzibą tajemniczych potężnych sił, które należy zostawić w spokoju. Powiedział, że najgroźniejszy błąd to nie rozumieć, czym Zhoka jest dla ludzi.

- Chcesz powiedzieć, że on zginął z powodu czegoś, co jest tutaj? - zapytał Shan.

Lokesh odwrócił się i spojrzał na ciało.

- On szuka tego, co odeszło - szepnął cicho.

Shan przyjrzał się przyjacielowi. Starzy Tybetańczycy, żeby wyrazić najistotniejsze treści, często mieszali czasy, nie zważając na to, że od jakiegoś wydarzenia minęły dziesiątki, a nawet setki lat. Chciał właśnie go poprosić, żeby mu wyjaśnił, co miał na myśli, gdy nagle w cieniu za ciałem Atso pojawiła się młoda kobieta w czerni, z włosami splecionymi w długi, opadający na plecy warkocz. Uklękła obok zwłok i nie przyglądając się zniszczonej figurce, włożyła ją do worka, a następnie ujęła skraj koca i na powrót okryła nim zwłoki, przygładzając go dookoła, jakby układała do snu ukochanego. Nim skończyła, Shan dostrzegł przez moment prawy but Atso. On także, podobnie jak lewy, owinięty był jutowym sznurkiem. Ale ten but nie był tak znoszony jak drugi, zmarły nie musiał go związać, żeby się nie rozpadł.

- Liya - zapytał Shan - gdzie wcześniej widziałaś tę figurkę?

Kobieta uniosła wzrok. W jej oczach lśniły łzy.

- Kiedy byłam dzieckiem, Atso brał mnie na barana, żeby owce mnie nie stratowały. Nie widziałam go od dziesięciu lat, odkąd umarła mu żona i przeniósł się do tej chatki.

- Dokąd oni go nieśli? - zapytał Shan, nie rozumiejąc, dlaczego ci Tybetańczycy najwyraźniej nie chcą odpowiadać na jego pytania.

- Wczoraj w nocy, kiedy jechałam przez góry, między Zhoka a doliną natknęłam się na obcych - odparła Liya z bólem w oczach. - Zsiadłam z konia, pomyślałam, że uda mi się ukryć. Ale oni nagle nakierowali na mnie latarki i zaczęli krzyczeć. Nie wolno mi jechać na wschód, powiedzieli, jakby teren wokół Zhoki był ich. Wydawało mi się, że to pasterze, którzy przeciągają tędy i martwią się o pastwiska. Pomyślałam, że mnisi byliby zadowoleni, gdyby dziś przyszło tu jak najwięcej ludzi. Kiedy powiedziałam, że razem z mnichami szykujemy święto, dwie osoby zaczęły z ożywieniem rozmawiać po angielsku. Mężczyzna i kobieta. Mężczyzna oświetlił mi latarką twarz i przeprosił po chińsku, a potem wszyscy odeszli. To kompletnie bez sensu. Co cudzoziemiec mógłby wiedzieć o Zhoce? Nawet Chińczycy nie pamiętają chyba o tym miejscu. - Potarła dłonią oko. - Powinnam była być mądrzejsza. Powinnam była ostrzec ludzi.

- Dzieła, które tu powstawały, były słynne w całym Tybecie, słynne nawet wśród bogów - wtrącił nagle Surya głębokim, łagodnym głosem. Stał parę kroków za Shanem, w czymś, co niegdyś stanowiło wejście do małego budynku, i wpatrywał się z natężeniem w trzymany w dłoni kamień. Nie kamień, zorientował się Shan, ale okruch tynku, fragment malowidła ściennego. Widać było wyraźnie głowę i część tułowia jelenia, znajomą postać ze sceny pierwszego kazania Buddy. - Tu - mówił dalej wysoki chudy mnich, zwracając się do jelenia przepraszającym tonem - tu zostaniesz przygwożdżony do ziemi.

Gdy Shan ruszył ku niemu, Surya odszedł w głąb zrujnowanego budynku, wciąż, jak poprzedniego dnia, zdając się nie dostrzegać nikogo dokoła.

Po dziwnych słowach mnicha zapadła cisza. Shana ogarnęło nagle złowrogie przeczucie i niespokojnie rozejrzał się po gruzach, wśród których stał Surya. Zachował się tu tylko fragment jednej ze ścian, z reszty nie pozostało nic poza stertami kamieni, okruchów tynku i zwęglonych belek. Surya zrobił kolejny krok i nagle opadł na kolana, jakby zabrakło mu sił.Lokesh podbiegł do niego, lecz zastygł w bezruchu, gdy mnich uniósł długie palce ku niebu, raz po raz otwierając i zamykając dłonie, jak gdyby próbował dosięgnąć czegoś w górze.

Po chwili Surya wyciągnął ręce w stronę odległej o parę kroków sterty spalonych belek i potrzaskanych dachówek. Shan ruszył niepewnie ku rumowisku. Liya dołączyła do niego i w niespełna minutę odgrzebali popękaną drewnianą skrzynkę z dwiema szufladami, wysoką na dwadzieścia centymetrów i niemal dwa razy tak długą. Oczy Suryi rozbłysły podnieceniem, gdy Shan podał mu ją, jakby mnich, który podobnie jak oni wszyscy był obcy w tych ruinach, znał tę skrzynkę. Krucha przednia ścianka pękła, gdy Surya wysunął dolną szufladę. Sięgnął do środka i wyjął stamtąd garść długich, pięknych pędzli. Ściskając je mocno w dłoni, podniósł je ku niebu, zamknął oczy, jakby się modlił, po czym zaczął rozdawać pędzle, po jednym dla każdego.

- Dzisiaj nastąpi kres wszystkich rzeczy - oświadczył suchym, dziwnie przy tych słowach radosnym szeptem. Uśmiechnął się, p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin