O'Brian Patrick - 2 - Kapitan.rtf

(1428 KB) Pobierz
Patrick O'Brian

Patrick O'Brian

 

Kapitan

 

Tłumaczył Bernard Stępień

 

Tytuł oryginału Past Captain

Copyright © by Patrick 0'Brian, 1972

 

Kochanej Mary

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Strugi deszczu z sunących na wschód w poprzek kanału La Manche chmur przerzedziły się nieco o świcie, pozwalając dostrzec, że ścigana jednostka zmieniła kurs. Fregata „Charwell", płynąca w pogoni przez większą część nocy, pomimo mocno porośniętego dna rozwijała prędkość około siedmiu węzłów i odległość dzieląca oba żaglowce wynosiła obecnie niewiele ponad półtorej mili. Doganiany okręt powoli obracał się ku linii wiatru i na pokładzie „Charwell" zapanowała jeszcze głębsza niż dotąd cisza, gdyż oczom zgromadzonych na stanowiskach ludzi ukazała się burta z dwoma długimi rzędami furt działowych. Dopiero teraz, po raz pierwszy od chwili, gdy obserwator na maszcie zameldował o żaglach na horyzoncie, mieli okazję przyjrzeć się dokład­nie nie znanej jednostce. Niemal cudem dostrzeżono ją wówczas w gęst­niejącym mroku, o jeden rumb na lewo od kursu. Zmierzała na północny zachód i większość członków załogi „Charwell" uznała, iż musi to być statek z jakiegoś rozbitego francuskiego konwoju lub usiłujący przerwać blokadę Amerykanin, zamierzający przedrzeć się do Brestu pod osłoną bezksiężycowej nocy.

W dwie minuty po dostrzeżeniu potencjalnej zdobyczy na fregacie postawiono dodatkowo bramsle na foku i grotmaszcie. Nie była to imponująca powierzchnia płócien, lecz przecież okręt miał już za sobą długą i męczącą podróż z Indii Zachodnich: dziewięć tygodni z dala od lądu, sztormy w okresie równonocy, które do granic wytrzymałości targały nadwerężony takielunek, do tego jeszcze trzy dni sztormowania w najgorszym punkcie Zatoki Biskajskiej. Nic więc dziwnego, że kapi­tan Griffiths oszczędzał trochę swoją jednostkę. Mimo iż na masztach nie rozpięto piramidy żagli, fregata już po kilku godzinach znalazła się za rufą ściganego okrętu, a gdy zabrzmiały cztery szklanki porannej wachty, na pokładzie „Charwell" ogłoszono alarm bojowy. Na dźwięk bębna hamaki w błyskawicznym tempie powędrowały do siatek, two­rząc ochronne nadburcia, odtoczono działa. Rozespani i wyrwani z cie­płych posłań odpoczywający marynarze stanęli przy armatach w strugach lodowatego deszczu — trwali tak już ponad godzinę, co wystarczyło, by przemarzli do szpiku kości.

W grobowej ciszy, jaka teraz zapadła, dał się słyszeć głos kogoś z obsługi dział na śródokręciu. Jakiś marynarz wyjaśniał sytuację swemu towarzyszowi, stojącemu obok małemu człowieczkowi z szeroko otwar­tymi oczami.

— To francuski dwupokładowiec, bracie. Siedemdziesiąt cztery lub osiemdziesiąt dział. Wpakowaliśmy się, bracie, w niezłą kabałę.

— Ciszej tam, do diabła! — zawołał kapitan Griffiths. — Panie Quarles, proszę zapisać nazwisko tego mądrali.

I wtedy morze znów znikło, przesłonięte strugami ulewnego deszczu. Teraz już jednak wszyscy na zatłoczonym pokładzie rufówki wiedzieli, co kryje się za tą szarą, gęstą kurtyną — francuski okręt liniowy z dwoma rzędami otwartych szeroko furt działowych. Zauważono też delikatną zmianę ustawienia jednej rei, oznaczającą, iż liniowiec zamierza wysta­wić na wiatr fokżagiel, stanąć w dryfie i zaczekać na fregatę.       

Uzbrojenie „Charwell" stanowiły trzydzieści dwie dwunastofuntowe armaty. Gdyby udało się zbliżyć do przeciwnika na tyle, by oprócz dalekosiężnych dział mogły zostać również użyte krótkolufowe karonady, umieszczone na forkasztelu i na rufie, łączna waga metalu wyrzuca­nego przy pełnej salwie burtowej wyniosłaby dwieście trzydzieści osiem funtów. Francuski okręt liniowy był tymczasem w stanie wystrzelić pociski o łącznej wadze dziewięciuset sześćdziesięciu funtów. Dyspro­porcja sił była w tej sytuacji bardziej niż oczywista i ewentualna ucieczka z wiatrem nie przyniosłaby tutaj nikomu wstydu, gdyby nie fakt, że gdzieś z tyłu, za szarą zasłoną, znajdowało się wsparcie — potężna, uzbrojona w trzydzieści osiem osiemnastofuntowych dział fregata „Dee". W czasie ostatniego sztormu straciła co prawda stengę grotmasztu i poruszała się teraz nieco wolniej, lecz oba okręty pozostawały wcześniej w zasięgu wzroku, i z pokładu „Dee" odpowiedziano na sygnał kapitana Griffithsa o podjęciu pościgu. Dowódca „Charwell" był przecież w tym zespole najstarszym kapitanem. Okręt liniowy nadal niestety miałby znaczną przewagę ognia nad dwiema fregatami, lecz bez wątpienia mógłby zostać pokonany. Na pewno spróbowałby ostrzeliwać salwami burtowymi jedną z fregat, dotkliwie ją przy tym kalecząc, lecz w tym samym czasie druga jednostka mogłaby zająć pozycję przed dziobem lub za rufą liniowca, by niemal bezkarnie razić go morderczym ogniem wzdłuż pokładów. Coś takiego byłoby możliwe, a podobne przypadki już się wcześniej zdarzały. Na przykład w 1797 roku „Indefatigable" i „Amazon" zniszczyły fran­cuski okręt uzbrojony w siedemdziesiąt cztery działa. „Indefatigable" i „Amazon" dysponowały jednak wtedy razem osiemdziesięcioma dale­kosiężnymi armatami, a „Droits de l'Homme" nie mógł otworzyć furt na najniższym pokładzie — morze było zbyt wzburzone. Dzisiaj fala jest niezbyt wysoka i aby stawić czoło napotkanemu okrętowi, brytyjska fregata musiałaby odciąć mu drogę do Brestu i walczyć — kto wie, jak długo?

— Panie... Panie Howell... Proszę wejść z lunetą na maszt i spraw­dzić, czy uda się panu dostrzec gdzieś „Dee" — polecił kapitan Griffiths.

Nim skończył mówić, długonogi podchorąży był już w połowie drogi na top stermasztu i głośne: „Tak jest, sir!" doleciało na pokład z wysoka, wraz ze strugami zacinającego deszczu. Nadszedł szczególnie gwałtow­ny szkwał i przez moment zgromadzeni na rufie ludzie z trudem dostrze­gali przez szarą ulewę słabe zarysy forkasztelu. Ze szpigatów płynęły rwące strumienie wody. Nagle deszcz ucichł, świat pojaśniał niespodzie­wanie i z masztu rozległo się wołanie:

— Na pokładzie! Sir, widzę ich na zawietrznym trawersie. Napra­wili prowizorycznie...

— Zamelduje pan o tym na dole — odpowiedział kapitan donoś­nym, bezbarwnym głosem. — Niech zgłosi się do mnie pan Barr.

Trzeci porucznik biegiem ruszył ze swego stanowiska na rufę. Gdy wbiegał na górę, wiatr poderwał połę jego przemoczonego płaszcza i oficer konwulsyjnym gestem przycisnął ociekający wodą materiał, sięgając równocześnie drugą ręką do kapelusza.

— Proszę zdjąć ten kapelusz! — zawołał kapitan Griffiths, a jego twarz nagle poczerwieniała. — Proszę go natychmiast zdjąć. Wszyscy panowie zaznajomili się z rozkazem wydanym przez lorda St Vincenta i wiedzą, w jaki sposób należy prawidłowo oddawać honory... — Dowódca okrętu urwał nagle i odezwał się ponownie dopiero po krótkiej chwili. — Kiedy zmienia się pływ?

— Proszę o wybaczenie, sir — powiedział ostrożnie Barr. — Dzie­sięć minut po ósmej. Już niedługo skończy się przesilenie pływu.

Kapitan chrząknął i zwrócił się w stronę podchorążego.

— Panie Howell?

— Na „Dee" naprawili prowizorycznie stengę grotmasztu, sir — pośpiesznie zameldował młody człowiek. Stał z odkrytą głową, wysoki, o wiele wyższy od swego przełożonego. — Właśnie zmienili kurs. Płyną teraz ostro na wiatr.

Dowódca skierował swą lunetę w stronę „Dee". Bramsle drugiej fregaty były teraz wyraźnie widoczne nad postrzępionym horyzontem. Chwilami pojawiały się też marsle, gdy oba okręty płynęły równocześ­nie w górę na fali. Kapitan starannie wytarł ociekający wodą obiektyw, jeszcze raz spojrzał na „Dee", potem obrócił się, by popatrzeć na Francuza. Złożył w końcu teleskop i wpatrywał się teraz w odległą fregatę. Stał samotny, oparty o reling, na kapitańskim pokładzie na prawej burcie rufówki. Zgromadzeni po przeciwnej stronie oficerowie spoglądali zamyśleni to na Francuza, to na „Dee", to na plecy dowódcy.

Sytuacja wciąż była niepewna. Wszystko na razie należało rozpatry­wać jako szereg ewentualności. Jakakolwiek jednak decyzja podjęta teraz w sposób jednoznaczny wpłynie na dalszy przebieg wydarzeń. Z tą chwilą wypadki zaczną następować jeden po drugim, z początku powoli, później coraz szybciej, a ewentualne ich skutki nigdy już nie będą mogły zostać cofnięte. Należało jednak tak postąpić, i to szybko, gdyż przy obecnej prędkości i kursie, „Charwell" w ciągu dziesięciu minut znaj­dzie się w zasięgu dział dwupokładowca. Wciąż jednak pozostawało zbyt wiele możliwych do uwzględnienia czynników... Druga fregata, „Dee", nie żeglowała najlepiej na wiatr. Powstrzyma ją także na pewno zmieniający się pływ — prąd popłynie prostopadle do jej kursu i kto wie, czy nie okaże się konieczny dodatkowy hals. Pół godziny mogło wystar­czyć, by trzydziestosześciofuntowe działa Francuza wypruły z „Char­well" wnętrzności i pozbawiły ją masztów. Potem pozostawało tylko odprowadzić zdobytą fregatę do Brestu. Wiatr wiał akurat w tamtym kierunku. Dlaczego nie widać żadnego z okrętów blokady? To nie­możliwe, by wszystkie zostały zepchnięte ze swoich pozycji. Nie wiało przecież aż tak mocno. Wszystko to było bardzo dziwne. Wszystko, zaczynając od dziwnego zachowania francuskiego liniowca. Odgłos dział powinien przyciągnąć tutaj okręty blokującej eskadry... Może uda się grać na zwłokę...

Kapitan Griffiths czuł na sobie spojrzenia wielu par oczu i ta świa­domość napełniała go wściekłością. Obserwowało go wyjątkowo dużo ludzi, gdyż na pokładzie znajdowało się kilku oficerów i cywilów, którzy zaokrętowali jako pasażerowie — część w Gibraltarze, pozostali zaś w Port of Spain. Byli wśród nich: otrzaskany z ogniem w wielu bitwach generał Paget, bardzo wpływowy człowiek, oraz kapitan Aubrey. Tak. Szczęściarz Aubrey, który nie tak dawno z powodzeniem zaatakował uzbrojonym w czternaście dział brygiem „Sophie" hiszpańską fregatę „Cacafuego", zaopatrzoną w trzydzieści sześć armat. Kilka miesięcy temu o niczym innym nie rozmawiano we flocie i ewentualna decyzja stawała się w tej sytuacji jeszcze trudniejsza.

Kapitan Jack Aubrey stał przy ostatniej od rufy karonadzie na lewej burcie, a jego twarz nie zdradzała jakichkolwiek emocji. Dzięki swemu wysokiemu wzrostowi, z miejsca, w którym się znajdował, miał dosko­nały obraz całej sytuacji i widział oba szybko przesuwające się okręty, które razem z „Charwell" wyznaczały wierzchołki gigantycznego trój­kąta. Tuż obok Jacka znajdowały się dwie nieco niższe postacie: doktor Maturin, były lekarz okrętowy na brygu „Sophie" oraz jakiś mężczyzna w czarnym ubraniu, w czarnym kapeluszu i długim czarnym płaszczu. Na wąskim czole tego człowieka bez wahania można było napisać słowa: „agent wywiadu" lub krócej: „szpieg" — z powodu braku miej­sca. Obaj panowie rozmawiali w dziwnym języku, który kilku słu­chaczom wydawał się łaciną. Dyskutowali z wyraźnym ożywieniem i Aubrey pochylił się w ich stronę, przechwyciwszy rozwścieczone spojrzenie z przeciwległej strony pokładu.

— Stephen, czy nie powinieneś czasem już zejść na dół? — wyszep­tał wprost do ucha swego przyjaciela. — Za chwilę możesz być potrzeb­ny w kokpicie.

Kapitan Griffiths odwrócił się od relingu i wyraźnie siląc się na spokój, powiedział:

— Panie Berry, proszę podnieść sygnał. Zamierzam...

W tym momencie na okręcie liniowym odezwało się działo i natychmiast z sykiem wystrzeliły w niebo cztery błękitne race, które płonęły przez chwilę wysoko bladym płomieniem, w coraz jaśniejszym świetle poranka. Zanim jeszcze ostatni, opadający powoli snop iskier uleciał z wiatrem, w górę wzbiły się jedna po drugiej kolejne rakiety. Wyglą­dało to jak jakiś dziwny pokaz sztucznych ogni, urządzony daleko na pełnym morzu.

„O co im do diabła chodzi ?" — pomyślał Jack Aubrey, przymrużając oczy. Na fregacie odezwał się szmer zdumionych głosów. Wszyscy członkowie załogi byli wyraźnie zaskoczeni niezwykłym widowiskiem.

— Na pokładzie! — zawołał obserwator z fokmasztu. — Na ich zawietrznej pojawił się jakiś kuter!

Dowódca „Charwell" natychmiast skierował w tę stronę swoją lunetę.

— Podebrać wyżej dolne żagle — zawołał szybko. Gdy podniesione na gejtawach płótno grot i fokżagla przestało zasłaniać liniowiec, kapi­tan Griffiths ujrzał kuter, wyraźnie angielski, który podciągnął właśnie w górę reję i powoli nabierając prędkości, kierował się w stronę fregaty. — Niech podejdą do naszej burty. Panie Bowes, proszę wystrzelić z działa przed ich dziób — polecił kapitan zdecydowanym głosem.

Nareszcie, po tylu godzinach oczekiwania na chłodzie, padły szybkie rozkazy. Starannie wycelowano dwunastofuntowe działo, rozległ się huk wystrzału, obłok gryzącego dymu wirował przez chwilę unoszony wiatrem. Kula przeleciała przed dziobem nadpływającego stateczka i na pokładzie „Charwell" rozległ się gromki okrzyk radości. Odpowiedzią był podobny okrzyk z kutra, zamachały uniesione wysoko kapelusze. Obie jednostki zbliżyły się do siebie z wypadkową prędkością prawie piętnastu węzłów.

Kuter był szybki i bardzo dobrze prowadzony — z pewnością statek przemytniczy. Podszedł blisko zawietrznej burty „Charwell", wytracił prędkość i stał teraz, kołysząc się na fali, elegancki jak mewa. Ogorzałe, uśmiechnięte twarze spoglądały z jego pokładu w górę, na lufy dział fregaty.

„Już w następnej minucie wcieliłbym spośród nich siłą do służby z pół tuzina doskonałych marynarzy" — pomyślał Jack, a kapitan Grif­fiths wywołał tymczasem dowódcę kutra.

— Zapraszam na pokład — zaproponował ostrożnie. Na stateczku zapanowało małe zamieszanie. Manewrowano żaglem, wystawiano odbijacze, posypały się przekleństwa. Po chwili kapitan kutra ze sporym pakunkiem pod pachą wspiął się po stopniach na rufę fregaty. Sprawnie przeskoczył przez reling i wyciągnął w stronę kapitana Gnffithsa dłoń na powitanie.

— Życzę panu wszystkiego najlepszego z okazji zakończenia wojny — powiedział wesoło.

— Koniec wojny? Pokój? — zawołał zdumiony Griffiths.

— Tak, sir. Wiedziałem, że zaskoczy pana ta nowina. Traktat poko­jowy został podpisany przed zaledwie trzema dniami. Na okrętach w morzu nikomu nic jeszcze o tym nie wiadomo. Mój kuter jest wypeł­niony gazetami: londyńskimi, paryskimi i lokalnymi. Mnóstwo artyku­łów, najświeższe wiadomości... — dodał gość, rozglądając się dookoła rufówki. — Pół korony za egzemplarz...

Nikt nie wątpił w prawdziwość wypowiedzianych przed chwilą słów, lecz twarze zgromadzonych na rufie oficerów nie zdradzały żad­nych emocji. Szeptana wiadomość pobiegła jednak po pokładzie, a po­śród promieniujących radością załóg karonad i na forkasztelu odezwały się nagle wiwaty. Kapitan jak zwykle polecił, by pan Quarles zapisał nazwiska ludzi naruszających dyscyplinę, lecz nikt nie zwracał na to specjalnej uwagi. Wesołe okrzyki pomknęły w stronę rufy i rozlegały się już teraz na całym okręcie. Ludzie wrzeszczeli jak opętani, szczęśliwi wobec wizji zakończenia służby, wolności, powrotu do żon i kochanek, bezpieczeństwa, rozkoszy życia na lądzie.

Groźby kapitana Griffithsa nie brzmiały zresztą zbyt poważnie. Ktoś, komu udałoby się w tym momencie zajrzeć głęboko w oczy dowódcy fregaty, dojrzałby w nich coś bliskiego ekstazie. Pokój oznaczał co prawda utratę pracy — wszystko rozwiało się w jednej chwili jak obłoczek dymu — lecz równocześnie nikt już nigdy nie dowie się. jaki to sygnał miał zostać przed chwilą wysłany. Pomimo pozornie surowej twarzy kapitan był wyjątkowo uprzejmy, gdy prosił pasażerów, pierw­szego porucznika, oficera i podchorążego z wachty, by wszyscy zech­cieli wspólnie z nim zjeść dzisiejszy obiad.

— To wspaniałe widzieć, jak rozsądni potrafią być ludzie. Jak umieją docenić dobrodziejstwa pokoju — Stephen Maturin zagadnął grzecznie pastora Hake'a.

— Tak, oczywiście. Błogosławiony pokój... — odparł duchowny. Kapelan nie miał na lądzie żadnego majątku ani stałego źródła utrzyma­nia, nie miał też zgromadzonych oszczędności. Wiedział za to doskona­le, iż cała załoga „Charwełl" zostanie zwolniona do domów, gdy tylko okręt zacumuje w Portsmouth. Po słowach doktora demonstracyjnie wyszedł z mesy oficerskiej. Chodził teraz tam i z powrotem po pokła­dzie, zamyślony i milczący. Maturin i Aubrey zostali sami.

— Wydaje mi się, że powinien okazać więcej zadowolenia — zauważył Stephen.

— Nigdy chyba nie przestaniesz mnie zadziwiać. — Jack spojrzał z czułością na swego przyjaciela. — Spędziłeś przecież na morzu już tyle czasu, nikt też nie miałby prawa nazwać cię głupcem. O niektórych morskich sprawach wiesz jednak mniej niż dziecko. Musiałeś chyba zauważyć, jak ponurzy byli przy obiedzie Quarles, Rodgers i inni? Jak posępni stawali się wszyscy podczas tej wojny, gdy tylko pojawiało się niebezpieczeństwo zawarcia pokoju?

— Pomyślałem, że to skutek nie przespanej nocy, ciągłego napięcia. Ta pogoń była bardzo męcząca. Nie wspomnę tu o poczuciu zagrożenia dziś rano. Kapitan Griffiths był jednak w doskonałym humorze.

— Och... — powiedział Jack, przymrużając oko. — W jego przy­padku sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Jest przecież pełnym kapita­nem. Codziennie zarabia swoje dziesięć szylingów i niezależnie od okoliczności pnie się coraz wyżej na liście kapitanów, w miarę jak ci przed nim umierają lub zostają awansowani. Jest już raczej stary, jeśli wolno mi tak powiedzieć, ma czterdzieści lat, a może więcej... Przy odrobinie szczęścia ma jednak wciąż szansę umrzeć jako admirał. Nie, nie martwię się tutaj o niego, lecz o innych: o poruczników, z ich głodową pensją i minimalnymi szansami na objęcie samodzielnego dowództwa; o nieszczęsnych podchorążych, którzy nie uzyskali dotąd promocji i nigdy już teraz jej nie uzyskają. Nie ma przecież w tej chwili nadziei, by udało im się zaokrętować. W ich przypadku nie ma też mowy o jakimkolwiek wynagrodzeniu. Mogą tylko ewentualnie zaciągnąć się na statki handlowe lub... zostać pucybutami przy bramie St James's Park. Słyszałeś na pewno kiedyś tę starą piosenkę? Przypomnę ci kawa­łek. — Aubrey zanucił fragment zwrotki i po chwili zaczął śpiewać półgłosem:

 

Jack woła: „Dobre wieści: milkną działa, pokój, puszczą nas do domu pięknie ".

Rzekł admirał: „Złe nowiny"; kapitan woła: „Me serce pewnie zaraz pęknie!"

Porucznik rozpacza: „Co począć? Przed trudnym stanąłem wy­borem ".

Doktor na to: „Ja nie zginę gdzieś na wsi zostanę znachorem ".

 

— Cha, cha, to dla ciebie, Stephen, cha, cha, słuchaj dalej...

 

Podchorąży powiada: „Bez zawodu, kim teraz ja biedny zostanę.

Pójdę pewnie czyścić buty, tam pod St James's Park bramę.

I tam będę czekał, dnie całe, służyć gotów na każde wołanie.

A byle przechodzień, gdy zechce, mym panem się stanie... "

 

Pan Quarles zajrzał do mesy, rozpoznał piosenkę i gwałtownie nabrał powietrza do płuc. Jack Aubrey był tutaj jednak przecież gościem, wyższym rangą oficerem — dowódcą okrętu, z epoletem na ramieniu — no i do tego jeszcze barczystym, dobrze zbudowanym mężczyzną. Quarles westchnął więc tylko głośno i zamknął za sobą drzwi.

— Powinienem śpiewać trochę ciszej. — Jack skarcił sam siebie, przysunął swoje krzesło do stołu i zniżając głos, mówił dalej. — Tak... Najbardziej szkoda mi tych chłopaków, choć sam też nie mam przecież powodów do zadowolenia. Skończyły się nadzieje na jakikolwiek okręt. Nie będzie zresztą nieprzyjaciela, z którym ewentualnie można by walczyć, gdybym nawet jakimś cudem objął kolejne dowództwo. To jednak nic w porównaniu z sytuacją, w jakiej znaleźli się inni. Mieliśmy szczęście do wojennych zdobyczy i gdyby nie mój odwlekający się awans na kapitana, z zadowoleniem przyjąłbym perspektywę spędzenia paru miesięcy na lądzie: polowania, okazja, by posłuchać dobrej muzyki, opera... Moglibyśmy nawet wybrać się do Wiednia. Co na to powiesz? Muszę jednak przyznać, że nie uśmiechają mi się dalekie lądowe podró­że. Tak... Nie mogę się porównywać z innymi. Najlepiej będzie zatro­szczyć się o przyszłość już teraz. Myślę, że nie będzie z tym większego kłopotu. — Aubrey wziął do ręki „The Times", potem szybko przejrzał egzemplarz „The London Gazette", w nadziei, iż może teraz, czytając już po raz czwarty, zauważy jednak swoje nazwisko. — Podaj mi, proszę, tę gazetę z półki... — poprosił, odkładając na bok nie dokończo­na lekturę. — Chodzi mi o „The Sussex Courier"...

— Czegoś takiego szukałem — stwierdził pięć minut później. — „Psy Pana Savile'a czekają o dziesiątej w środę szóstego listopada 1802 roku, w pobliżu Champflower Cross..." Jako chłopiec przeżyłem kiedyś z tą sforą wspaniałe polowanie, regiment mojego ojca obozował wtedy w Rainslord. Co za wspaniała okolica. Dużo otwartej przestrzeni. Oczy­wiście pod warunkiem, że ma się odpowiedniego konia. Posłuchaj teraz tego: „Elegancka rezydencja dla panów, do wynajęcia na rok za umiar­kowaną cenę". Piszą tutaj, że może tam mieszkać aż dziesięć osób.

— W oddzielnych pokojach?

— Oczywiście. Nie można przecież nazwać elegancką rezydencją domu, w którym nie ma wystarczającej liczby pokoi. Znów mnie zadzi­wiasz, Stephen. Na pewno jest dziesięć oddzielnych sypialni. To mogło­by być nawet ciekawe; dom, w takiej okolicy, niezbyt daleko od morza.

— Nie myślałeś o wyjeździe do Woolhampton, do ojca?

— Tak... Myślałem. Zamierzam złożyć mu wizytę. Cały problem w tym, że mieszka tam z nim teraz moja nowa macocha, wspominałem ci przecież... Jeśli mam być szczery, to niezbyt mi odpowiada taka sytuacja. — Przyjaciel Stephena urwał, próbując przypomnieć sobie nazwiska sławnego człowieka ze starożytności, któremu też tak wiele kłopotów sprawiło ponowne małżeństwo ojca. Generał Aubrey całkiem niedawno ożenił się ze zwykłą mleczarką, piękną czarnooką kobietą o wilgotnych dłoniach, dobrze znaną Jackowi. Jak się ten starożytny ktoś nazywał? Akteon, Ajaks, Arystydes? W każdym razie chodziło o bardzo podobną sytuację i wymienienie tutaj odpowiedniej osoby subtelnie wyjaśniłoby zaistniałe okoliczności. Pomimo wysiłków Jack nie zdołał jednak przypomnieć sobie, o kogo tutaj dokładnie chodziło i po dłuższej chwili znów zajął się przeglądaniem ogłoszeń. — Dobrze byłoby ulo­kować się gdzieś blisko Rainslord. Trzy lub cztery niezłe sfory w oko­licy, do Londynu tylko dzień drogi, a do wynajęcia prawie tuzin eleganckich rezydencji dla dżentelmenów. Może zamieszkasz tam ze mną, Stephen? Weźmiemy Bondena, Killicka, Lewisa, może jeszcze kogoś ze starej załogi „Sophie", zaprosimy też do nas podchorążych. Będziemy pili piwo, grali w kręgle... Prawdziwy raj!

— Bardzo mi to odpowiada — Maturin odpowiedział z uśmiechem. — W tamtej okolicy są wapienne gleby, a w zagłębieniach terenu znaleźć można ciekawe rośliny i chrząszcze. Tak chciałbym znaleźć się nad którymś z tamtejszych jeziorek...

Polcary Down. Stalowoszare niebo i chłodny oddech północnego wiatru wiejącego ponad rozlewiskami, połaciami zaoranej ziemi, aż do rozległego, porośniętego trawą wzgórza. Daleko, na najniższej krawędzi tego pustkowia, rozciągały się zarośla, nazywane Rumbold's Gorse. W ich pobliżu kręciło się kilka postaci w czerwonych kurtkach, a poni­żej, pośrodku zbocza, stał nieruchomo zaprzęg ciągnących pług wołów. Oracz skończył właśnie kolejną skibę i patrzył teraz pod górę, na psy pana Savile'a. przedzierające się przez krzewy janowca i zwiędnięte paprocie.

Sfora posuwała się powoli, niepewnie, trop miejscami zanikał i ja­dący konno myśliwi mieli wystarczająco dużo czasu na popijanie z piersiówek, chuchanie w dłonie i rozglądanie się po okolicy. Spoglądali więc od czasu do czasu na wijącą się w dole wśród szachownicy pól rzekę, na wieże Hither, Middle, Nether i Savile Champflower, na dachy sześciu lub siedmiu dużych domów rozrzuconych w dolinie. W oddali widniały wierzchołki przypominających grzbiety wielorybów wzgórz, a za nimi można było dostrzec ciemne, ołowianoszare morze.

Nie był to zbyt rozległy teren łowiecki i prawie wszyscy doskonale się tutaj znali: pół tuzina farmerów, kilku dżentelmenów z Champflowers i okolicznych parafii, dwóch oficerów z mocno zdziesiątkowanego obozu w Rainsford, pan Burton, który pojawił się dzisiaj pomimo przeziębienia i kataru w nadziei, iż uda mu się choć spojrzeć na pannę St John. I wreszcie doktor Vining, z kapeluszem przypiętym do peruki i dodatkowo przyciśniętym do głowy przewiązaną pod brodą chustką. Doktor zbyt szybko zapomniał tego ranka o swych pacjentach, skuszony odgłosem rogu. i gdy psy po raz kolejny zgubiły ślad, zaczął niespokoj­nie wiercić się w siodle, dręczony wyrzutami sumienia. Raz po raz spoglądał w kierunku Mapes Court, gdzie czekała na niego pani Wil­liams. ,,Nic jej nie jest" — pomyślał. ,,I tak jej nie pomogę, lecz dla przyzwoitości powinienem tam zajrzeć. Zaraz do niej pojadę... jeśli oczywiście zdołam doliczyć do stu, zanim psy znów podejmą trop".

Doktor chwycił się za przegub, wyczuł puls i zaczął liczyć. Gdy doszedł do dziewięćdziesięciu, przerwał na moment, rozejrzał się dookoła w po­szukiwaniu jakiejś wymówki i na odległym skraju zarośli ujrzał niezna­jomą postać. „To na pewno ten medyk, o którym mi wspominano" — powiedział do siebie. „Wypada podjechać bliżej i zamienić z nim dwa słowa. Wygląda na dziwaka. Niech mnie kule biją... Naprawdę..."

„Dziwak" siedział na mule, co na polowaniu było widokiem raczej niespotykanym. Niezależnie zresztą od tego, w całej postaci owego człowieka było coś niezwykłego — ciemnoszare, przyciasne ubranie, blada twarz i wyblakłe oczy, wreszcie biała, krótko ostrzyżona głowa (peruka i kapelusz były przytroczone do siodła), a nawet sposób, w jaki ten zagadkowy jeździec zjadał kromkę natartego czosnkiem chleba. Nieznajomy mówił coś właśnie do swego towarzysza, w którym doktor Vining rozpoznał nowego dzierżawcę Melbury Lodge.

— Powiem ci, co to jest, Jack! — Rozprawiający głośno mężczyzna był czymś wyraźnie podekscytowany. — Powiem ci...

— Hej, proszę pana! Tak, mówię do pana jadącego na mule...! — stary pan Savile krzyknął wściekłym głosem. —Czy pozwoli pan psom wykonać ich robotę? Co to ma znaczyć? Co to za rozmowy? Czy pan myśli, że to kawiarnia albo jakiś cholerny klub dyskusyjny?

Kapitan Aubrey przygryzł wargi ze skruchą, popędził konia i szybko pokonał dwadzieścia jardów dzielących go od jadącego na mule towa­rzysza.

— Powiesz mi to później, Stephen — powiedział cicho, odciągając Maturina na drugą stronę zarośli, tak by zeszli z oczu prowadzącemu polowanie. — Powiesz mi później, gdy wreszcie znajdą tego swojego lisa.

Skrucha nie bardzo pasowała do twarzy Jacka, czerwonej przy tej pogodzie jak jego kurtka, i gdy tylko zniknęli za targanymi wiatrem kolczastymi krzewami, oblicze kapitana natychmiast się rozpogodziło. Z nadzieją spojrzał w gęstwinę janowca, skąd co jakiś czas słychać było węszące wytrwale psy.

— Szukają lisa, prawda? — zagadnął Stephen, tak jakby w Anglii zwykło się w ten sposób polować raczej na hipopotamy. Nie doczeka­wszy się odpowiedzi, podjął swe przerwane zajęcie i znów podniósł do ust trzymany w ręce kawałek chleba.

Wiatr wiał pod górę, wzdłuż łagodnego zbocza, po niebie cierpliwie żeglowały wiszące wysoko chmury. Koń Jacka od czasu do czasu podnosił uszy. Był to nowy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin